0:000:00

0:00

Szpital ogólnopsychiatryczny na ul. Nowowiejskiej w Warszawie. 85-letnia pacjentka leży na oddziale pierwszym, w sześcioosobowej sali. W czwartek 19 marca kobieta zostaje przeniesiona do Szpitala Bielańskiego – ma zapalenie płuc. Przechodzi test na obecność SARS-CoV-2.

Kobieta trafia do szpitala MSWiA, który został przekształcony na szpital jednoimienny, gdzie trafiają pacjenci zakażeni koronawirusem. Kobieta umiera we wtorek, ale – jak dowiedziała się „Stołeczna” – przyczyną śmierci miało być bakteryjne zapalenie płuc, dlatego rząd nie uznał jej za ofiarę koronawirusa.

W poniedziałek około godziny 23:30 dyrektor Szpitala Bielańskiego dzwoni do dyrektora Szpitala Nowowiejskiego: pacjentka jest zakażona koronawirusem.

Lekarze oddziału pierwszego: „Chociaż od kilku tygodni prosiliśmy dyrekcję o opracowanie wytycznych na wypadek pojawienia się u nas koronawirusa, na nic się do zdało.

Od wtorku był chaos. Przez ponad dobę byliśmy zamknięci na oddziale razem z pacjentami, wymieniając się naszą mikroflorą. Nie mieliśmy żadnych informacji, co mamy robić, jakie są procedury”.

„Bzdura!” – denerwuje się Andrzej Mazur, dyrektor szpitala. „Pan naprawdę nie rozumie, że to jest sytuacja bojowa. Czterdzieści procent mojego personelu poszło na urlop. Firma, która robi testy, jest zawalona, sanepid jest zawalony. Myśleliśmy, że wyniki testów dostaniemy w 8-10 godzin, czekaliśmy prawie 48.

Pyta pan o pacjentów? Testy zrobiliśmy dwóm osobom, które spełniły warunki z wytycznych. Reszta pacjentów jest pod obserwacją. Chciałbym zrobić testy wszystkim, ale mam jeszcze bardziej zawalać laboratoria?

To jest szpital psychiatryczny. Ja na oddziale pierwszym mam 30 chorych. Nigdzie ich nie przerzucę, żeby zrobić porządną dezynfekcję maszynami, żaden szpital psychiatryczny nie przyjmie 30 osób” – mówi Mazur.

Przeczytaj także:

24 godziny na oddziale

We wtorek 24 marca rano lekarze i pielęgniarki, które przychodzą na poranną zmianę, dowiadują się, że była pacjentka ich oddziału jest zakażona. Przez kilka godzin personel czeka na decyzje dyrekcji. Po godzinie 13:00 pracownik szpitala zaczyna pobieranie wymazów od kilkudziesięciu lekarzy i pielęgniarek – wszystkich z oddziału pierwszego oraz tych z innych oddziałów, którzy mieli kontakt z zakażoną kobietą.

Wymazy zostają pobrane także od dwóch pacjentek, które leżały na sali razem z chorą na koronawirusa i które miały objawy zakażenia dróg oddechowych.

Lekarze: Myśleliśmy, że tak jak w tego typu przypadkach w innych szpitalach, przyjedzie inspektor z Sanepidu, który będzie zarządzał sytuacją, pobierze od nas wymazy.

Dyrektor: Zgodnie z procedurami Sanepidu i wojewody, wymazy zawieźliśmy do firmy Warsaw Genomics, która wykonuje testy.

Jak mówią nam lekarze oddziału pierwszego, po wymazach próbowali się dowiedzieć, co mają robić dalej: wracać do pracy, jechać do domów, zostać na oddziale? Żadnych informacji nie było. Próbowali się skontaktować z Sanepidem, ten stwierdził, że jest w kontakcie z dyrekcją.

Dyrekcja mieści się w innym budynku szpitala.

"W końcu pracownicy szpitala przekazali nam informacje, że dyrekcja postanowiła zostawić nas na oddziale do momentu otrzymania wyników testów.

Byliśmy pozostawieni sami sobie. Wyznaczyliśmy kilka osób spośród nas, które miały zająć się pacjentami. Chcieliśmy jak najbardziej ograniczyć liczbę kontaktów na oddziale.

Lekarze z innych oddziałów odbierali jedzenie, które zamówiliśmy i przynosili nam pod drzwi. Dyrekcja w ogóle się nami nie interesowała" – opowiadają lekarze oddziału pierwszego.

Personel otrzymał podstawowe wyposażenie: maseczki, fartuchy i jednorazowe rękawiczki.

Dyrektor: Zawiodła komunikacja

Minęła noc. Lekarze ciągle nie dostali żadnych informacji. Zaczęli dzwonić do Sanepidu, do ministerstwa zdrowia i do NFZ. Informacje były sprzeczne. W końcu Sanepid stwierdził, że nie wydał zalecenia, żeby personel czekał na wyniki w szpitalu, to była decyzja dyrekcji.

„Byliśmy bardzo zdenerwowani. Zaczęliśmy domagać się od dyrekcji wyjaśnienia. Sanepid obiecał, że zainterweniuje w naszej sprawie. W końcu w środę przed południem dostaliśmy informacje, że mamy jechać do domów. Ciągle bez wiedzy, czy jesteśmy zarażeni, czy nie. Dlaczego nie można było nas odesłać do domu wcześniej?” – dziwi się personel oddziału pierwszego.

Rozmawiamy telefonicznie z dyrektorem szpitala. Andrzej Mazur zaprzecza temu, że personel musiał w szpitalu zostać. „Informacje były takie, że na testy czeka się 8-10 godzin. Okazało się, że wyników w środę rano nie było, więc odesłałem ich dla bezpieczeństwa do domu”.

Jak mówi Mazur, szpital nie dostał żadnych zaleceń od Sanepidu. „Oni też są przywaleni. Ja na nikogo żadnej winy nie zwalam”.

Dyrektor przyznaje, że zawiodła komunikacja. „Ja mam osoby, które przenoszą informacje dalej. Być może na tym odcinku coś się zachwiało, ale to też trzeba zrozumieć, bo działaliśmy wszyscy w wielkim stresie”.

Mazur narzeka także, że ok. 40 procent personelu poszło na urlop. Na szczęście do oddziału pierwszego udało mu się ściągnąć lekarza i dwie pielęgniarki z innych oddziałów.

Do szpitali zakaźnych tylko z pozytywnym testem

Z dyrektorem Mazurem rozmawiamy także o pacjentach. Jak mówi, wszyscy, którzy mieli kontakt z zakażona kobietą, także przeszli testy.

Teraz pacjenci z oddziału pierwszego są na dwutygodniowej kwarantannie. „Jest pełna obserwacja. Jak stwierdzimy u kogoś chociaż jeden objaw: gorączkę, kaszel – natychmiast będziemy robić testy”.

Dlaczego od razu nie zrobiono testów wszystkim pacjentom z oddziału pierwszego, skoro mogli mieć kontakt z zarażoną?

Takie są wytyczne – mówi nam dyrektor.

Zgodnie z nimi test robi się wtedy, kiedy jest spełniony warunek epidemiologiczny, czyli kontakt z osobą zakażoną lub podejrzaną o zakażenie oraz kiedy występują objawy. Skoro pozostali pacjencji z oddziału nie mieli objawów, nie ma podstaw do zrobienia testu. Inaczej jest z personelem, który bada się nawet bez objawów – po to, żeby mógł szybciej wrócić do pracy.

„Mamy szpitale jednoimienne, które powinny przyjmować pacjentów z podejrzeniem koronawirusa. Tylko że kiedy się do nich dzwoni i pyta o taką możliwość, informują, że przyjmują tylko pacjentów z dodatnim testem” – mówi nam jeden z lekarzy Szpitala Nowowiejskiego.

„Teoretycznie mamy więc możliwość wykonania testu w oddziale psychiatrycznym, z tym że

jeśli stan pacjenta się pogarsza, to nie jesteśmy w stanie mu tak naprawdę zapewnić pomocy. Nie możemy prowadzić tlenoterapii, nie mamy sprzętu monitorującego parametry życiowe, obsada pielęgniarska jest mała. To jest rzeczywistość większości oddziałów psychiatrycznych”

– mówi lekarz.

Jak mówi nam dyrektor, oddział pierwszy został zdezynfekowany, ale tylko powierzchniowo. „My nie mamy gdzie przerzucić tych pacjentów tak jak w innych szpitalach, i zrobić pełną dezynfekcję z użyciem maszyn. Ja na tym oddziale mam 30 pacjentów, nie ma szpitala, który by mi przyjął 30 pacjentów” – żali się dyrektor Mazur.

Personel wraca na oddział

Dyrektor uspokaja, że w Szpitalu Nowowiejskim na razie wszystko jest pod kontrolą. Szpital dostał już odpowiedni sprzęt, odwiedziny i przepustki są wstrzymane. Jednocześnie szpital dalej przyjmuje pacjentów na inne oddziały.

Wyniki testów przyszły do szpitala w czwartek rano. Wszystkie ujemne.

W czasie, kiedy rozmawialiśmy z dyrektorem Mazurem, dostał informacje z Sanepidu, że lekarze i pielęgniarki z oddziału pierwszego mogą wrócić do pracy.

„Całe szczęście. Gdyby Sanepid zdecydował, że personel musi iść na 14 dni na kwarantannę, to kto by się tymi pacjentami zajmował?” – mówi z ulgą dyrektor.

Do chwili publikacji nie otrzymaliśmy odpowiedzi od Sanepidu.

;

Udostępnij:

Sebastian Klauziński

Dziennikarz portalu tvn24.pl. W OKO.press w latach 2018-2023, wcześniej w „Gazecie Wyborczej” i „Newsweeku”. Finalista Nagrody Radia ZET oraz Nagrody im. Dariusza Fikusa za cykl tekstów o "układzie wrocławskim". Trzykrotnie nominowany do nagrody Grand Press.

Komentarze