0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: fot. Łukasz Bak/Aurum Film/TVP Dystrybucja Kinowafot. Łukasz Bak/Auru...

„Kosa” zapowiadano jako „kościuszkowski western”, „połączenie Potopu i Django”, „Tarantino po polsku” i nie są to porównania na wyrost. Paweł Maślona czerpie z Quentina Tarantino garściami, a widz ma z tego wyśmienitą zabawę. W każdym razie ja miałam. „Kos” świetnie się broni się jako film przygodowy – na zmianę wbija w fotel, bawi do łez, zachwyca brawurą, a wszystko dzieje się tak szybko, że trudno nadążyć. Można śmiało zabrać do kina nastolatka (mój wyszedł z kina zadowolony).

W filmie zachwyca to, co kochają fani Tarantino: hiperrealizm, igraszki z kiczem i groteską, czarny humor, mnogość równolegle prowadzonych wątków, krew sikająca tu i tam oraz trup ścielący się tak gęsto, że chwilami trudno się połapać, kto już skonał, a kto przeżył i będzie zabijał dalej.

Jednak na zabawie konwencjami sprawa się nie kończy. Maślona używa Tarantino do celów, które wykraczają poza rozrywkę. „Kos” w dużej mierze powtarza strukturę fabularną „Django” (2012) – filmu Tarantino, który stanowi niepokojące rozliczenie z spuścizną niewolnictwa (za co zresztą był ostro atakowany, między innymi przez Spike’a Lee).

Śledzimy wędrówkę dwóch mężczyzn, przyjaciół. Jeden jest biały, drugi czarny, obaj kochają wolność, a wędrują przez tereny, na których jedni ludzie zniewalają drugich. Biały – King Schultz w „Django”, Tadeusz Kościuszko w „Kosie” – to postępowiec, człowiek oświecenia, racjonalista, który wierzy w równość wszystkich ludzi. Czarny to były niewolnik – Django u Tarantino, Domingo u Maślony – a jego wędrówka u boku białego jest zarazem odzyskiwaniem godności i sprawczości. Są wobec siebie niesłychanie uprzejmi, całkowicie lojalni i niezmiennie pełni szacunku. Rozumieją się bez słów, co przydaje się w licznych strzelaninach. W obu filmach lada moment rozpocznie się wojna.

Nawiązanie do „Django” jest oczywiste, ale różnica – uderzająca. Z filmu Tarantino wychodzimy oszołomieni skalą okrucieństwa i destrukcji, ale też rozbawieni i pełni nadziei. „Kos” zostawia widza w stanie oszołomienia, ale towarzyszy mu raczej beznadzieja i poczucie straty raczej niż satysfakcja. „Django” to klasyka kina zemsty, a „Kos”? Myślę, że mamy do czynienia z kinem porażki – brawurowym, ale też pełnym goryczy i smutku. To nie jest zarzut. Przeciwnie, uważam film Maślony za wybitny i życzę mu powodzenia.

Tarantino po polsku to Tarantino na smutno, z tej prostej przyczyny, że nasza historia rzadko bywała wesoła.

Przeczytaj także:

To nie jest film o Kościuszce

Podobieństwo fabuł jest tak silne, że niektórych zapewne zirytuje; już pojawiają się się zarzuty o wtórność. Ja sądzę, że to zabieg celowy, który służy ideowej warstwie filmu.

Bo „Kos” nie jest filmem o Kościuszce. To film o niewolnictwie – polskim niewolnictwie, czyli pańszczyźnie.

Jacek Braciak gra Kosa nieźle, ale pozostaje w cieniu innych, ciekawszych bohaterów tej opowieści.

Najważniejszy jest Ignac – odrzucony i udręczony szlachecki bękart (fenomenalna rola Bartosza Bieleni). Zdegradowany do roli chłopa, pozbawiony godności, marzy o zdobyciu herbu i części majątku. To jego marzenie jest siłą napędową fabuły.

Równie istotną rolę odgrywa Domingo (świetny Jason Mitchell) – człowiek, który na własnej skórze doświadczył niewolnictwa w Ameryce, dzięki czemu nie ma najmniejszych problemów z pojęciem, czym jest pańszczyzna. Inne wątki i postacie, zwłaszcza te kobiece, są dużo niej wyraziste, bo film ma dla nich jakby za mało cierpliwości.

„Kos” stawia dość radykalną tezę (tak, to jest film z tezą, film bezwstydnie polityczny). Otóż, z punktu widzenia ofiar obu tych systemów – chłopów pańszczyźnianych na terenach dawnej Rzeczypospolitej i potomków Afrykanów zniewolonych w Ameryce – to po prostu ten sam system. Za tą tezą idzie druga, dotycząca losów Rzeczpospolitej: Polska pod koniec XVIII wieku była społeczeństwem niewolniczym i właśnie dlatego – a nie tylko z powodu potęgi ościennych mocarstw, „przywar” szlachty, czy słabości króla, jak piszą w podręcznikach – na dwieście lat straciła państwowość.

Scen, które tę analogię wbijają widzowi do głowy jest w filmie kilka, na wypadek, gdyby ktoś przegapił sedno sprawy wśród licznych mordobić, strzelanin, podtopień i gonitw. W pierwszych minutach filmu śledzimy desperacką ucieczkę i bezlitosną pogoń – to scena niczym z „Chaty wuja Toma”. Dalej: w rozmowie między Kosem i Domingo słyszymy, że magnaci są zupełnie jak plantatorzy, tylko zamiast bawełny uprawiają pszenicę.

W innej scenie Kościuszko (niby to służąc byłemu niewolnikowi za „tłumacza”, co samo w sobie jest znaczące), wyjaśnia przyjacielowi, że bogaty szlachcic Stanisław (rozkosznie obleśny Piotr Pacek) jest jednocześnie bratem i właścicielem Ignaca. Domingo kiwa głową ze zrozumieniem, bo ten scenariusz jest mu świetnie znany. Tam, skąd pochodzi, bękart spłodzony z niewolnicą automatycznie staje się własnością swojego ojca, a po jego śmierci – własnego brata. Jednak najbardziej „łopatologiczna” jest scena porównywania pleców ofiar obu systemów zniewolenia – blizny po chłoście okazują się niemal identyczne do tych po kiju.

Finał „Django” warto sobie te sceny przypomnieć: spektakularna rzeź, a potem malowniczy wybuch i wspaniały pożar. Płonie domostwo, serce plantacji Candyland, w której Django dokonał malowniczej masakry przy dźwiękach hip-hopu, by następnie podłożyć pod dom plantatora dynamit. Warto sobie te sceny przypomnieć, bo wybuch jest równie spektakularny jak poprzedzająca go rzeź. Bohaterowie odjeżdżają konno z uśmiechami na twarzy, a uśmiech Broomhildy jest niezapomniany – to jeden najbardziej promiennych uśmiechów w historii kina.

Finału „Kosa” zdradzić mi nie wolno, ale zdradzę, że z ust Dominga pada pytanie: „What’s the plan?”. Kieruje je do Kosa, ale także do nas. Czy wiemy, jaki jest plan? Niby tak. Ciąg dalszy znamy przecież z lekcji historii. Za chwilę Insurekcja Kościuszkowska, bitwa pod Racławicami, Kosynierzy. Ale co dalej? Wiadomo – Maciejowice, rozbiory, powstania. Wiemy, jaki jest „plan” i wiemy, dlaczego nie może się powieść. I jest to odpowiedź zasadniczo inna niż ta, którą wkuwaliśmy w szkole. Przyczyną polskich klęsk jest polska wersja niewolnictwa.

Prawda tkwi w języku

Spór o to, czy pańszczyznę można i należy porównywać z niewolnictwem nie jest czysto akademicki – od ponad dekady z przerwami toczy się w światku akademickim, a jego echa wybrzmiewają m.in. na łamach „Gazety Wyborczej” i nie bez powodu towarzyszą mu znaczne emocje. Historycy, którzy poddają tę analogię w wątpliwość (np. Piotr Guzowski, Krzysztof Zamorski), twierdzą, że porównanie jest motywowane ideologiczne, ahistoryczne i sprzeczne z wynikami badań naukowych. Historia ludowa, twierdzą, to intelektualna tandeta, moda z Ameryki. W Polsce nie było ich zdaniem „handlu ludźmi”, a chłopom przysługiwały konkretne prawa.

Odpowiadają im przedstawiciele tak zwanego „zwrotu ludowego” w polskiej humanistyce. Kacper Pobłocki (autor „Chamstwa”) i Adam Leszczyński (autor „Ludowej Historii Polski”) nie zrównują pańszczyzny z niewolnictwem, ale wskazują na silne podobieństwa między nimi: przypisanie chłopów do ziemi, przemoc, jaką kończyły się ucieczki, a także fakt, że zawierano transakcje finansowe (pożyczki, zastawy, donacje), których częścią byli ludzie. Nie było targów niewolników, to prawda, ale kupowano i sprzedawano prawo do czerpania zysków z nieopłacanej pracy drugiego człowieka. Autor „Chamstwa” wielokrotnie (także w tytule wykładu prezentującego książkę) określał pańszczyznę mianem „niewolnictwa po polsku”.

Prawda tkwi zresztą w języku. Źródłosłów słowa „chłop” to rosyjski „chołop” – sługa, niewolnik, a obecne w polszczyźnie wyrażenia „jarzmo pańszczyzny” sugeruje porównanie losu chłopa do losu zwierząt pociągowych, bydła.

Chłop był ni to człowiekiem ni to rzeczą, nie podmiotem praw, ale przedmiotem czyjejś własności, czującą maszyną do pracy, ciałem podlegającym transakcjom. Był też – o tym w dużej mierze jest „Chamstwo”– ofiarą bestialskiej i w dużej mierze bezkarnej przemocy. Tej przemocy – bicia, upokarzania, kopania, nadużyć seksualnych – jest w filmie Maślony dużo i jest ona pokazana w sposób rozdzierający, zawsze z perspektywy ofiary. Konserwatywni historycy zapewne uznają, że to „ahistoryczne”.

Drugi ważny argument za analogią pańszczyzna-niewolnictwo dotyczy stanu świadomości ludzi tamtych czasów. Jak pisał niedawno na łamach „Wyborczej” Adam Leszczyński, w XVIII i XIX wieku porównania takie „pojawiają się wielokrotnie i są traktowane jako oczywistość. Robili to oczywiście zwolennicy zreformowania pańszczyzny (gdyż o jej zniesieniu do końca XVIII w. prawie nikt nie myślał). (…) [a] także konserwatyści – ci, którzy chcieli ich utrzymania”. Tu autor cytuje ks. Wincentego Skrzetuskiego (1784), a jego słowa do złudzenia przypominają traktaty w obronie niewolnictwa pisane przez Południowców.

Oba systemy opisywano jako porządek dany przez Boga, a zarazem błogosławieństwo dla obu stron, wszak chłop (i niewolnik) stworzony jest do ciężkiej pracy, zaś pan otacza go opieką.

Zdaniem Leszczyńskiego „przekonanie, że »u nas nie było niewolnictwa« służy głównie narodowemu dobremu samopoczuciu”.

„Kos” usilnie stara się nas z narodowego dobrego samopoczucia wytrącić. Zrównuje pańszczyznę z niewolnictwem posługując się językiem sztuki – obrazem, opowieścią, emocją. A także, co ważne – zmieniając perspektywę. Temu właśnie – a nie tylko wizualnym fajerwerkom – służy nawiązanie do „Django”. Patrzymy na Polskę schyłku XVIII wieku oczami byłego amerykańskiego niewolnika. To jemu Kos „tłumaczy” ówczesną Rzeczpospolitą. I to on przypomina Kościuszce – polskiemu bohaterowi narodowemu, który za chwilę utworzy oddziały chłopskie uzbrojone w postawione na sztorc kosy – że mogą się pojawić kłopoty.

Domingo zna się na ekonomii niewolnictwa, dlatego wątpi, by szlachta zgodziła się na udział „swoich” chłopów w walce za Polskę – wszak czerpie zyski z ich zniewolenia. Wymiana spojrzeń między nimi poprzedza jedno z najbardziej przygnębiających zdań, jakie padają w filmie. Mobilizowani przez Kosa panowie wydają się chętni do walki: „Szlachta na koń wsiędzie i jakoś to będzie!” (film zostawia na boku Tarantino i mruga do nas Mickiewiczem), ale ani broni, ani chłopów do walki nie wystawią. Zirytowany Kos pyta wreszcie, czy w ogóle chcą wygrać jakąkolwiek wojnę. Jest to pytanie retoryczne.

Chłopi byli niewolnikami, pańszczyzna była niewolnictwem, niewolnictwo po polsku doprowadziło do zaborów, tak jak to amerykańskie – do wojny secesyjnej.

To właśnie mówi do nas „Kos”. Co my na to? Zamiast spierać się o trafność samej tezy, warto się zastanowić nad skutkami jej zaistnienia w głównym nurcie polskiej kultury. Co się zmienia, gdy słowo „niewolnictwo” staje się oczywistym dopełnieniem słowa „pańszczyzna”?

Czwarta fala chłopomaństwa

„Kos” ma szansę przebić się do zbiorowej wyobraźni silniej niż przywoływane przez Pobłockiego i Leszczyńskiego fakty i cytaty. Podręczniki szkolne blakną przy „Kosie” – młode pokolenie wychowane na tym filmie będzie inaczej postrzegać dzieje Polski. Sprawa ma wymiar etyczny, tożsamościowy i kulturotwórczy – jesteśmy świadkami głębokiej zmiany w postrzeganiu naszej historii. Wydobywamy ją spod sielsko-pastelowych klisz. Uświadamiamy sobie skalę cierpienia, głębię dehumanizacji i ludzkiej krzywdy, jakie się z pańszczyzną wiązały.

Stawką jest także wpisanie polskich dziejów w dzieje świata, odejście od anachronicznego przekonania o polskiej wyjątkowości. Nie chodzi o „ideologię”, czy „modę”, jak chcą konserwatywni historycy, lecz o instytucję, która przez kilka stuleci organizowała życie przodków współczesnych Polaków i przyczyniła się do upadku Rzeczpospolitej.

Jesteśmy spadkobiercami pańszczyzny – dziedziczymy ją tak, jak współcześni Amerykanie dziedziczą niewolnictwo. W Stanach ta historia jest od pół wieku przepracowywana – w historiografii, literaturze, filmie, debacie publicznej, na ulicach. U nas przemeblowanie zbiorowej pamięci zaczęło się zaledwie kilka lat temu.

Jak pisze na łamach OKO.press Karolina Felberg „notujemy właśnie czwartą w nowoczesnej kulturze polskiej (po romantyzmie gminnym, ekscesie młodopolskim i peerelowsko-postpeerelowskiej elegii za wsią utraconą) tak silną falę chłopomaństwa.” Właśnie wchodzi ona w fazę pop-kulturową, a „Kos” wyróżnia się wśród innych innych jej przejawów bezkompromisowością. Prześmiewczy serial „1670” robi z historii pretekst do żartów o współczesności; film „Chłopi” czyni z niej kiczowaty obrazek. Film Maślony jako pierwszy proponuje poważny namysł nad cierpieniem, winą i traumą.

;
Na zdjęciu Agnieszka Graff
Agnieszka Graff

Profesorka w Ośrodku Studiów Amerykańskich Uniwersytetu Warszawskiego, badaczka feminizmu i ruchów anty-gender, znana feministyczna publicystka, felietonistka (m.in. „Wysokich obcasów”) i pisarka. Członkini rady programowej stowarzyszenia Kongres Kobiet. Autorka takich książek, jak: „Matka feministka” (2014), Rykoszetem. Rzecz o płci, seksualności i narodzie” (2008), Świat bez kobiet. Płeć w polskim życiu publicznym (2001).

Komentarze