XVII wieczną wieś Adamczycha z polskiego serialu na Netfliksie można odczytać jako metaforę duopolu PO-PiS. Może właśnie dlatego „1670” bawi zdecydowaną większość widzów, ale radykalną prawicę i lewicę – nudzi, mierzi oraz zasmuca. Co nakręca duopol polityczny w Adamczysze?
Ośmioodcinkowy mockument „1670” rapera Jakuba Rużyłły (scenarzysta „The Office PL”), w reżyserii Konrada Kądzieli i współtwórcy teatru improwizowanego Klancyk – Macieja Buchwalda, to prześmieszna komedia sarmacka osadzona w Rzeczypospolitej Obojga Narodów podnoszącej się z powstania Chmielnickiego oraz potopu szwedzkiego. Polską włada właśnie Michał Korybut Wiśniowiecki, ale rządzi, naturalnie przede wszystkim za pomocą liberum veto, prymitywna, ksenofobiczna i skoncentrowana na własnych interesach szlachta.
Jej przedstawicielami, podobnie jak w „Zemście” Aleksandra Fredry i „Samych swoich” Sylwestra Chęcińskiego (1967), są dwaj śmiertelni wrogowie – współwłaściciele małej mazowieckiej wsi Adamczycha (dziś w gminie Baranowo, w powiecie ostrołęckim, w województwie mazowieckim), którzy diametralnie różnią się w sprawach społeczno-gospodarczych, za to zgadzają się w kwestiach kulturalno-obyczajowych. I choć właściciel „mniejszej połowy wsi” – sarmata Jan Paweł Adamczewski (Bartłomiej Topa), reprezentuje poglądy, które nazwalibyśmy zapewne konserwatywnymi, a jego adwersarz i właściciel „większej połowy” wsi – szlachcic Andrzej Pobreża (Andrzej Kłak), myśli perspektywicznie, obywatelsko i zarządza swoim majątkiem zdecydowanie bardziej postępowo, to jednak obaj nie są w stanie wyjść poza męskocentryczną optykę patriarchatu. W związku z tym wydatkują mnóstwo energii na wydanie swych córek za syna magnata. I to byle jakiego magnata. Akurat napatoczył im się bon vivant i narkoman Henryk Lubopolski (Bartosz Gelner), nęcą więc go własnymi latoroślami i niebywale się przed nim poniżają.
Adamczychę można odczytać jako metaforę duopolu PO-PiS. Być może właśnie dlatego serial bawi zdecydowaną większość, ale skrzydła radykalnie prawicowe i lewicę – nudzi, mierzi oraz zasmuca. Co nakręca duopol polityczny w Adamczysze? Wiadomo – z jednej strony Niemcy, z drugiej Rosjanie, a na dokładkę Szwedzi, Tatarzy, Kozacy i, co gorsza, rodzimi Żydzi oraz miastowi. Wszyscy oni stanowią śmiertelne zagrożenie dla mazowieckiej szlachty – ciała i ducha „najpotężniejszego państwa na świecie”. Na własnej skórze przekona się o tym Andrzej Pobreża, kiedy zamarzą mu się interesy z kupcem z Wilanowa – Ciesławem Ryczyńskim (Radosław Krzyżowski), reprezentującym, było nie było, kapitał zagraniczny (metafora Unii Europejskiej).
Adamczycha to domena stanu szlacheckiego – owszem, wewnętrznie skonfliktowanego, bo nic nie uwiera przecież tak bardzo jak sukces czy szczęście sąsiada. Ale za to zgodnie dzielącego się władzą nad chłopami li tylko z jednym stanem – duchownym. W „1670” reprezentuje go syn głównego bohatera – Jakub Adamczewski (Michał Sikorski), który postanowił zrobić karierę w „dynamicznie rozwijającym się zespole, w stabilnej organizacji z silną pozycją na rynku”, w związku z czym został księdzem katolickim.
Jak zatem wygląda w tym męskocentrycznym świecie sytuacja płci oraz stanów zależnych – kobiet i chłopstwa?
Zofia Adamczewska (Katarzyna Herman) to leżąca krzyżem dewotka, której ulubionym tekstem motywacyjnym jest „memento mori”. Urodziła Janowi Pawłowi siedmioro dzieci, z których troje przeżyło, a jedno zostało księdzem. Jej aktualną bolączką pozostaje już tylko ożenek pozostałej dwójki. I ma z tym nie lada kłopot. Bo dziedzic Adamczychy – Stanisław (Michał Balicki), owszem, pali się do żeniaczki, ale narzeczonej szuka sobie, nie wiedzieć czemu, w stanie mieszczańskim. A co gorsza – w ogóle nie interesuje się rodzinnym folwarkiem i całe dnie spędza w stodole, gdzie gra z kumplami „późny barok”, bo „jara” go „dobra nuta”. Albo skroluje naciągnięte na drewnianą oprawkę obrazki z niewiastami.
Jeszcze większe kłopoty sprawia Zofii jej córka Aniela (Martyna Byczkowska), która stanowi niezależnie myślącą feministkę i aktywistkę społeczno-klimatyczną. W ramach buntu nastoletniego, Aniela całymi dniami studiuje we własnym pokoju nauki świeckie, pracuje w obejściu wraz z chłopami, szydzi z pomysłu zamążpójścia za magnata, ubiera się skromnie oraz po męsku, folguje dziwnym modom higienicznym, a w dodatku zakochuje się w pomocniku kowala Macieju (Kirył Pietruczuk), który przyjechał na Mazowsze z Litwy w ramach wymiany chłopskiej Erasmus.
Nieco prostszą sytuację z dziećmi mają Andrzej i Ciesław. Córki właściciela „większej połowy” wsi nie chcą całe życie mieszkać w skąpanym w błocie dworku, chętnie więc pójdą za magnata i przeniosą się do prawdziwego pałacu. Natomiast latorośl Ryczyńskiego – Jadwiga (Angelika Smyrgała) lubi chłopców, szybkie konie i proste rozrywki – na przykład palenie fajki. Ot, nastolatki. Jest jeszcze żona Ciesława – Rozalia Ryczyńska (Marta Król), której uprzywilejowana ekonomicznie pozycja pozwala żyć w dostatku i jednocześnie dzielić się swoimi zasobami z najbiedniejszymi. Rozalia doskonale wie, jak pogodzić przyjemne z pożytecznym. Wciąga więc w pracę charytatywną Zofię, która dziś zasilałaby pewnie grono tak zwanych moherowych beretów, i, co najlepsze, na zabój rozkochuje ją w sobie.
„Wspaniałe czasy, żeby być kobietą” – konkluduje Jan Paweł.
Naszkicowany grubą kreską portret mieszkańców Adamczychy wcale nie przypomina portretu trumiennego vel sarmackiego. To obraz ludzi uprzywilejowanych – zwierciadło podziałów klasowych, które zarówno w XVII wieku, jak i współcześnie stanowią tabu. Traktuje się je jako coś przeźroczystego, a z drugiej strony – stałego, nienaruszalnego. Są one jak powietrze, którym, chcą nie chcąc, wszyscy oddychamy.
„Osiągnęliśmy najwyższy etap rozwoju jako ludzkość i nic więcej już się nie zdarzy" – obwieszcza Jan Paweł w pierwszym odcinku, zatytułowanym „Sejmik”. Adamczewski docenia to, co ma, bo, jak lubi powtarzać, „w końcu gdzieś tam na świecie dzieci głodują”. I zaraz dopowiada – „O, na przykład tutaj – dzieci chłopów”. Jan Paweł uwielbia swoją ojczyznę, wioskę, rodzinę, ale stawia przed sobą jeszcze jedno wyzwanie – marzy o tym, by zostać „najsłynniejszym Janem Pawłem w historii”. Żyje więc po to, by karmić własne ego. A jest to „ja” wielce megalomańskie. „Bóg, Honor i Ojczyzna” to ledwie dlań środki, nigdy zaś cele. Wszak historia się już przecież skończyła.
Ale czy nie tak samo myśleli w końcówce XX wieku zachodni neoliberałowie – przekonani, że oto ziścił się sen ludzkości? Ludzkości zredukowanej, naturalnie, do tak zwanego Zachodu, czyli uprzywilejowanej mniejszości, do której Polacy tak zawzięcie aspirowali przez całą drugą połowę XX wieku? A która również i dziś pozostaje obojętna na dolę większości – społeczeństw bliskowschodnich, afrykańskich, południowoamerykańskich czy azjatyckich? I czy przypadkiem nie jest tak, że uświadamiamy sobie istnienie tej większości tylko wtedy, kiedy jej przedstawiciele szturmują morskie lub lądowe wrota Europy albo co cztery lata rywalizują z nami na Igrzyskach Olimpijskich tudzież w Mistrzostwach Świata w piłce nożnej?
Skoro jednak dla nas – ludzi Zachodu – historia skończyła się mniej więcej wtedy, kiedy w Rwandzie trwała jedna z najbardziej przerażających wojen w dziejach ludzkości, łatwo można sobie wyobrazić, że dla Sarmatów dzieje osiągnęły stadium finalne – niewymagające już żadnych dalszych korekt, kiedy w Rzeczypospolitej kwitło w najlepsze niewolnictwo.
Niewolnictwo, dodajmy, również i dzisiaj eufemistycznie nazywane „pańszczyzną”.
Twórcy „1670” nie owijają jednakowoż w bawełnę – chłopi Jana Pawła oraz Andrzeja to niewolnicy, którym za ucieczkę z Adamczychy grozi stryczek. Wielu Polaków zdziwi się pewnie, bo kojarzy takie obyczaje wyłącznie z niewolnictwem północnoamerykańskim. I w tym sensie serial Rużyłły, Buchwalda oraz Kądzieli jak najbardziej wpisuje się w zwrot ludowy, który od kilkunastu lat współtworzą twórcy polskiej historii ludowej, tacy jak Paweł Demirski w tandemie z Moniką Strzępką, Radek Rak, Kacper Pobłocki, Adam Leszczyński, Michał Rauszer, Joanna Kuciel-Frydryszak i inni.
Notujemy właśnie czwartą w nowoczesnej kulturze polskiej (po romantyzmie gminnym, ekscesie młodopolskim i peerelowsko-postpeerelowską elegią za wsią utraconą) tak silną falę chłopomaństwa. Dość przypomnieć nominowanych właśnie do Oscara „Chłopów” DK Welchman i Hugha Welchmana (2023) oraz nową ekranizację „Znachora” Michała Gazdy (2023), a także „Kosa” Pawła Maślony, który we wrześniu 2023 roku zdobył Złote Lwy w kategorii Najlepszy Film na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, a który 26 stycznia 2024 roku wchodzi do polskich kin. Jakby tego było mało, wydana w maju tego roku książka non-fiction „Chłopki. Opowieść o naszych babkach” Joanny Kuciel-Frydryszak miała już kilkanaście dodruków, a sprzedała się, i to w pół roku, w 250 tysiącach egzemplarzy!
Owszem, czwartą falę chłopomanii w kulturze polskiej zainspirował ogólnoświatowy zwrot ludowy w badaniach historyczno-społeczno-kulturowych. Lecz w Polsce Anno Domini 2023 wzmożenie to z całą pewnością wykroczyło już poza lewacką bańkę. Dość powiedzieć, że od kilku lat w każdym dużym mieście regularnie odbywają się potańcówki ludowe. A ostatnio coraz modniejsze stają się tańce szlacheckie – i to nie tylko pałacowe, lecz przede wszystkim dworskie.
Wróćmy jednak do Jana Pawła – wiecznie zadowolonego z siebie dyletanta, o którym córka mówi „tata ma dobre serce, ale mentalnie jest jeszcze w średniowieczu”. Adamczewski święcie wierzy, że nikt mu w życiu niczego nie dał „za darmo”. Gorzej, otwartym tekstem mówi, że wszystko musiał „sam odziedziczyć” i do wszystkiego doszedł „ciężką pracą własnych chłopów”. Tymczasem zbliża się sejmik, na którym szlachta polska, na czele z tym „dzbanem” Andrzejem, nawet i to mu chce zabrać, podnosząc podatki z 3 do 5 procent. Czy ta narracja przeciwko państwu, które „okrada” przedsiębiorczych obywateli, nie kojarzy się nam z programem politycznym jednej ze współczesnych partii politycznych, obecnie w opozycji? Cofnęliśmy się zatem w rozwoju?
Przeciwnie. Tu i teraz, na naszych oczach, spełnia się nękający nas cały poprzedni wiek amerykański sen. Oto staliśmy się wreszcie społeczeństwem trwale rozłamanym na dwa plemiona – demokratów, których w Adamczysze reprezentują Aniela oraz Andrzej (tylko oni widzą sens w podnoszeniu podatków, skoro skarb państwa świeci pustkami, i tylko oni rozumieją, że dobrostan chłopa to gwarancja dobrostanu ojczyzny – nie zaś odwrotnie), oraz republikanów, których alter ego stanowi tutaj Jan Paweł.
To ciekawe, że ten serial – prezentowany, było nie było, na platformie rozrywkowej i zrealizowany w ramach dobrze znanego formatu telewizyjnego, wzbudził aż tyle komentarzy. I do tego stopnia podzielił publiczność charakteryzującą się podobną wrażliwością i stanem świadomości społecznej.
„Jan Paweł / Barłomiej Topa mistrz. Archetyp polskości. Foken mistrz. Nie mam słów, żeby ująć, ile się w tym gościu mieści. W nim Szyszko, Suski i Sasin. W nim cieć Anioł i dziekan Zajączek. On ci nasz, polski, narodowy. Ochódzki naszych czasów!” – entuzjazmuje się na Facebooku dramatopisarka i pisarka Ishbel Szatrawska, autorka między innymi sztuki „Żywot i śmierć pana Hersha Libkina z Sacramento w stanie Kalifornia” (2022) oraz powieści „Toń” (2023). Pisarka odnajduje w najstarszym synu Jana Pawła – „rockmanie utracjuszu”, parodię młodego Daniela Olbrychskiego.
I to jest doskonała intuicja, bo, po pierwsze, Balicki jest podobny do odtwórcy roli Andrzeja Kmicica w „Potopie” Jerzego Hoffmana (1974), a po drugie – „1670” to przecież pastisz sienkiewiczowskich superprodukcji. Nawiasem mówiąc, w PRL-u uwielbiała je nawet inteligencja, bo stanowiły erzac narracji godnościowej o szlachcie rozniesionej w pył przez wiatry historii. To ciekawe, że w ostatecznym rozrachunku
Polska Edwarda Gierka lepiej zadbała o mitologię sarmackiego „Narodu Wybranego” niż Polska Jarosława Kaczyńskiego oraz Zbigniewa Ziobry.
Wyprodukowany przez Netflix serial „1670” nie pójdzie na konto Piotra Glińskiego – inna rzecz, że byłby minister kultury zapewne by tego nie chciał. Wszak produkcja ta ukazuje nie epickość i heroiczność, lecz dojmującą realność XVII wieku.
Serial wywołuje także krytyczne opinie. Publicysta ekonomiczny Kamil Fejfer – autor książek „Zawód. Opowieści o pracy w Polsce. To o nas” (2017) i „O kobiecie pracującej. Dlaczego mniej zarabia, chociaż więcej pracuje” (2019), uważa, że „1670” to produkcja płaska, wtórna, spóźniona co najmniej o półtorej dekady. „Serial zgrywa chyba wszystkie klisze, które są millenialskimi kodami kulturowymi, jest śmiecho-dystynkcją wałkowaną od ponad dekady, odfajkowuje chyba wszystkie checkboxy fajności, przez co wszystko jest płaskie i przewidywalne. […] to szkło kontaktowe dla 30-latków” – stwierdza na Facebooku.
Inaczej myśli Kacper Pobłocki, który w audycji w Radiu Tok Fm rozpoznał w „1670” przede wszystkim tradycję montypythonowską – ahistoryczną reprezentację mentalności, której zręby powstały dawno temu, skutki trwają do dzisiaj, a jej awersem i rewersem są między innymi przymuszanie chłopów, by pili wódkę w pańskiej karczmie, i jednocześnie szczere zdumienie, że gospodarstwo rolne, oparte o wyzysk chłopstwa, wcale nie przynosi zakładanych zysków.
Idąc za Pobłockim, odpowiednikiem trzymanego pod butem chłopstwa byłaby dzisiaj klasa średnia – często zależna od szefów-idiotów oraz polityków tak cynicznych jak Mateusz Morawiecki i tak aroganckich oraz niekompetentnych jak Marek Suski i Jacek Sasin. Nawiasem mówiąc, kiedy warchoł Jan Paweł jedzie na sejmik i jako jedyny z dwudziestu szlachciców opowiada się przeciwko podniesieniu podatków, wygrywając tym samym głosowanie w myśl zasady liberum veto, przypomina działania, które podejmowali w ostatnich latach na arenie europejskiej Beata Szydło oraz Victor Orban. Triumfalizm wracającego z sejmiku Jana Pawła również jako żywo przypomina triumfalizm liderki obozu Zjednoczonej Prawicy po słynnym głosowaniu w sprawie kandydatury Donalda Tuska na szefa Rady Europejskiej w 2017 roku.
Bezsprzeczną zaletą serialu „1670” są zdjęcia (Nils Croné) – zwłaszcza nocne i brawurowe ujęcia z ręki, a także charakterystyczne dla mockumentu przełamywanie czwartej ściany. Wypowiedzi bohaterów wprost do kamery ujawniają bowiem ich rzeczywistą kondycję – bez względu na to, kto się akurat wypowiada, widzimy na ekranie przede wszystkim więźniów toksycznego i aroganckiego patriarchatu, który nie służy nawet interesom legitymujących go mężczyzn.
„Bóg, honor, ojczyzna to trzy najczęstsze przyczyny zgonów polskich szlachciców” – stwierdza w odcinku szóstym, zatytułowanym „Pojedynek”, przewodniczący sejmiku Kazimierz (Sławomir Holland). Ale czy ta argumentacja przekona zamierzających pojedynkować się sarmatów? Naturalnie, że nie. Powstrzymałaby ich co najwyżej interwencja w rodzaju deus ex machina. Opatrzność Boża wydaje się jednakowoż ślepa na Adamczychę. Skuteczną, choć nie dla wszystkich fortunną interwencję przeprowadza zatem Aniela. Nawiasem mówiąc, to jedna z najlepszych scen w serialu.
Aniela Adamczewska należy do stanu uprzywilejowanego, ale jako jedyna nie uważa tej kwestii za przeźroczystą. Problematyzuje ją. Zmaga się z nią. I pozostaje w tym aspekcie całkowicie osamotniona. Gdyby żyła w naszych czasach, pewnie byłaby lewicową aktywistką. I najpewniej zżymałaby się na klasowość współczesnego świata – w tym również na klasowość III RP, która jest bezsprzecznym faktem, lecz co gorsza – udaje, że nie istnieje. Dlaczego?
W interesie współczesnego turbokapitalizmu, który stanowi rację nadrzędną wobec polityk poszczególnych państw czy społeczeństw, jest ukrywanie vel rozmywanie klasowości. Iluzja społeczeństwa bezklasowego, a mówiąc europejskimi kategoriami – społeczeństwa demokratyczno-neoliberalnego, to iluzja rzeczywistości (nareszcie) sprawiedliwej, następującej już po końcu historii, a więc po rozwiązaniu fundamentalnych problemów. A w końcu – jest to iluzja świata, w którym, mówiąc Janem Pawłem, osiągnięty został „najwyższy etap rozwoju” i „nic więcej już się nie zdarzy”. Wszelki bunt zdaje się więc bezzasadny, bezprzedmiotowy, a wręcz szkodliwy.
W świecie późnego kapitalizmu, w zależności od opcji, ciepła woda w kranie lub 500+ kończą dyskusję o dziejowej niesprawiedliwości. I to we wszystkich jej aspektach.
W Adamczysze listkiem figowym, który nakłada się na system premiujący najbogatszych i najbardziej uprzywilejowanych, są, naturalnie, lansowana przez Jana Pawła teoria skapywania (ang. Trickle-down theory) oraz działalność charytatywna kobiet, których mężowie wyzyskują własnych poddanych oraz wykorzystują światową koniunkturę. Nawiasem mówiąc, w odróżnieniu od znudzonych żon współczesnych milionerów, Zofia i Rozalia oddają się dobroczynności nawet nie po to, aby zagłuszyć własne sumienia, lecz wyłącznie po to, by mieć pretekst do miłosnych schadzek. Jak z tym pełnym obłudy i konformizmu światem może walczyć nastoletnia Aniela?
Młodociana szlachcianka nie ma prawa głosu, nie dysponuje liberum veto, ale za to posiada otwartą głowę i takież serce. Już w pierwszym odcinku Aniela zakochuje się, i to z wzajemnością, w chłopie Macieju. Czy doprowadzi w ten sposób swojego ojca – właściciela Macieja, do autorefleksji i rewizji feudalnych przekonań? Sądzę, że dowiemy się tego z drugiego sezonu serialu. W pierwszych ośmiu odcinkach rezolutnej szlachciance udaje się za to coś innego. Otóż przekonuje ojca do zarzucenia projektu „wydać córkę za syna magnata”. Ach, i jeszcze jedno – Aniela uświadamia publiczność, że w tej rzekomo tak tolerancyjnej Rzeczypospolitej Obojga Narodów jej ukochany jest li tylko niewolnikiem. Tanią siłą roboczą, której na każdym kroku grozi kara cielesna – ze śmiercią włącznie.
Zrównywanie chłopa pańszczyźnianego z niewolnikiem to zabieg, który nawet współcześnie wywołuje ogromny sprzeciw – również wśród zawodowych historyków. Utarło się bowiem przekonanie, że w Polsce nie było niewolnictwa. Nieprawda. Było. Choć w naszej świadomości pozostało, mówiąc Andrzej Lederem, całkowicie „prześnione”. Pamiętam wrażenie, jakie w „Domu ojców” – eseju autobiograficzno-antropologicznym Andrzeja Muszyńskiego z 2022 roku, wywarło na mnie jedno zdanie o chłopie pańszczyźnianym z połowy XVIII wieku, niejakim Sebastianie Szlęzaku. „Był niewolnikiem, a dał mi życie” – brzmiało.
Do dziś to zdanie bez końca szumi mi w głowie.
Czy „1670” to jest zabawny serial? Przez pierwsze odcinki rozkręca się – kreśli tło, zarysowuje postaci. Lecz mniej więcej od połowy dostaje wreszcie dramaturgicznego kopa. A jeśli kogoś zachwyci trailer, to – obiecuję – reszta również go zadowoli.
Dla mnie sarmaci oraz chłopi mówiący językiem późnej nowoczesności to rewelacja. Od dawna bowiem uważam, że my – ludzie dojrzałego antropocenu lub, jak kto woli – kapitałcenu, pochodzimy właśnie stamtąd. Wszak to właśnie w XVII wieku z niebywałą wręcz siłą i na niespotykaną dotąd skalę rozpanoszyły się w zachodniocentrycznej kulturze charakteryczne dla naszych czasów fenomeny „taniej natury”, „taniej kultury” i „taniej siły roboczej”. Wtedy też dokonała się, zupełnie nieobecna w naszym myśleniu, „rewolucja pracowitości”, której ramy Kacper Pobłocki określił następująco:
„Utarło się przekonanie, że współczesny świat, świat wzrostu ekonomicznego i maszyn, narodził się wraz z brytyjską rewolucją przemysłową, która kiełkowała już od XVII wieku. Jednakże niewątpliwy skok produktywności w całej Eurazji w latach 1600–1800 uzyskano dzięki prostej mobilizacji siły roboczej, a nie dzięki nowej technologii. Stąd rozkwit różnego rodzaju form przymusu w tym okresie, od Karaibów przez Polszczę, po Japonię.
Badacze nazywają to zjawisko rewolucją pracowitości (industrious revolution), by zastąpić nim mało przydatne pojęcie rewolucji przemysłowej (industrial revolution). Ale idea rewolucji pracowitości jest również myląca, bo sugeruje łagodny charakter tej transformacji. Tymczasem opierała się ona na ustawicznym biciu i terrorze. Ludzie nie pracowali więcej z własnej woli.
Dlatego była to bardziej rewolucja w technikach okrucieństwa, rewolucja dyscypliny, rewolucja nadzoru i kaźni”.
Nic więc dziwnego, że niezwykle ważnym i wielofunkcyjnym narzędziem w „1670” okazuje się cep. Z jednej strony, w pojedynkach szlacheckich zastępuje szablę (bo inaczej przewrażliwieni na punkcie własnego honoru sarmaci już dawno sami by się powybijali), z drugiej zaś doskonale nadaje się na przykład na prezent ślubny. Zwłaszcza, jeśli jest to ten sam egzemplarz, którym Jan Paweł dyscyplinował przez całe lata pana młodego, swojego chłopa. Adamczewski z rozrzewnieniem mówi o tym narzędziu jak o przedmiocie magicznym. Wszak własnoręcznie zaklął w nim „wartość sentymentalną” konkretnej doli chłopskiej oraz własnej mentalno-duchowej formacji.
I nie sposób odmówić mu racji. Cep to nie jest w polszczyźnie słowo przeźroczyste.
Doktor nauk humanistycznych, historyczka literatury, krytyczka literacka i publicystka. Stała współpracowniczka „Kultury Liberalnej”, gdzie publikuje recenzje książek i spektakli oraz współtworzy rubrykę „Debiuty i po-debiuty”. Wykłada na Uniwersytecie Gdańskim. Współpracuje z Prix Grand Continent, „Nowym Tygodnikiem Kulturalnym” i „Notatnikiem Teatralnym", prowadzi autorką audycję „Mowa domowa” w Radiu Kapitał.
Doktor nauk humanistycznych, historyczka literatury, krytyczka literacka i publicystka. Stała współpracowniczka „Kultury Liberalnej”, gdzie publikuje recenzje książek i spektakli oraz współtworzy rubrykę „Debiuty i po-debiuty”. Wykłada na Uniwersytecie Gdańskim. Współpracuje z Prix Grand Continent, „Nowym Tygodnikiem Kulturalnym” i „Notatnikiem Teatralnym", prowadzi autorką audycję „Mowa domowa” w Radiu Kapitał.
Komentarze