0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Luis TATO / AFP)Fot. Luis TATO / AFP...

– Kiedy patrzymy na to, kto jest na pierwszej linii frontu kryzysu klimatycznego, zauważamy przede wszystkim kobiety – kobiety w biednych i bezbronnych krajach – mówi Selwin Hart, specjalny doradca ONZ przy Sekretarzu Generalnym ds. Działań Klimatycznych i Sprawiedliwej Transformacji. A Sarah Hendriks, zastępczyni dyrektora wykonawczego ONZ ds. kobiet określa katastrofę klimatyczną „spiralą” pogarszającą sytuację kobiet i dziewcząt.

W raporcie „Gender equality in times of crisis” czytam, że w przypadku klęsk żywiołowych kobiety i dzieci są 14 razy bardziej narażone na śmierć niż mężczyźni. A w innych opracowaniach: z powodu katastrofy klimatycznej do 2050 roku aż 158 milionów z nich popadnie w ubóstwo. Kolejne 236 milionów będzie zmagać się z głodem. Aż 80 proc. osób wysiedlonych w wyniku zmiany klimatu to będą kobiety.

To wszystko rodzaj niesprawiedliwości społecznej. Bo choć zostawiają o 16 proc. mniejszy ślad węglowy niż mężczyźni, to skutki katastrofy klimatycznej dotykają je mocniej. Dlatego milionów twarzy kryzysu klimatycznego wybrałem trzy, które spotkałem na swojej drodze.

Na zdjęciu ilustrującym artykuł: Kobiety należące do społeczności Turkana gromadzą się obok swojej wioski w regularnie doświadczającym długotrwałych susz hrabstwie Turkana w Kenii, 7 października 2019 roku. Fot. Luis TATO/AFP

Bestie, które zjadają domy

Twarz Marii* to twarz doświadczonej przez życie dwudziestotrzylatki. Ma brązowe, matowe oczy, bliznę na policzku i śnieżnobiałe zęby, które odkrywa w bezradnym półuśmiechu.

– Cipote – rozkłada ręce (to honduraskie określenie na dziecko, ale oznacza też niezdarę), gdy jej umorusany dwulatek raz po raz zagląda do mojego plecaka. 23-letnią Marię poznałem na dzięki aktywistom z ośrodka dla migrantów w meksykańskim mieście Tapachula, w którym samotne matki w drodze mogą liczyć na pomoc. Pojechałem na południe Meksyku, tuż przy granicy z Gwatemalą, by opisać odyseję migrantów z Ameryki Centralnej w drodze do USA.

Maria siedziała na łóżku z metalową ramą w swoim pokoju, który dzieli jeszcze z dwoma innymi samotnymi matkami. Z początku urywała zdania, jakby wstydziła się swojego życia. Aż w końcu zaczęła opowieść takim tonem, jakby opowiadała mi bajkę do snu. Gdy miała cztery lata, gdy przyszła Emily. Nie pamięta wiele. Tuż po jej szóstych urodzinach zjawił się Felix. Następnie Alma, a kilka lat potem Ernesto. Czekałem na morał, ale dopiero po jakimś czasie zdałem sobie sprawę, że Maria mówi o huraganach, które nawiedzały jej dzieciństwo i Honduras w ostatnich latach. Używała ich imion, jakby chodziło o kolegów ze szkoły, albo udomowione zwierzęta.

– Mam z nimi koszmary.

– Jakie? – dopytywałem.

– Że są bestiami, które zjadają mój dom. Ale ja przecież nie mam domu.

Gdy Maria doszła do 2020 roku, wstała nerwowo z łóżka i zaczęła krzątać się przy półkach, na których rozłożyła kosmetyczkę i zdjęcia krewnych. Tamtego listopada przed czterema laty Eta i Iota całkowicie zdewastowały jej kraj: pochłonęły setki ofiar i ludzkich majątków, dotknęły ponad dwóch milionów ludzi.

Honduras jest jednym z najlepszych przykładów tego, jak postępujące zmiany klimatu zmieniają częstotliwość i intensywność burz, które często przekładają się na katastrofalne powodzie. A te dotykają najbardziej bezbronnych, żyjących w prowizorycznych domkach na wzgórzach wokół dużych miast. Wówczas, w 2020 roku po raz pierwszy w tak krótkim czasie miały miejsce dwa zdarzenia meteorologiczne o takiej sile – z wiatrem dochodzącym do 250 kilometrów na godzinę. A przecież klimatolodzy spodziewają się, że częstotliwość najsilniejszych tajfunów i huraganów w regionie Ameryki Centralnej wzrośnie ponad dwukrotnie w ciągu najbliższym 26 lat.

– W dniu, w którym huragan nawiedził moje miasto, dachy domów latały nad naszymi głowami jak samoloty – wzdryga się Maria na samo wspomnienie. – A potem przyszła ulewa, a wraz z nią lawiny błotne, które zrujnowały wszystko wokół.

Huragany Eta i Iota wypędziły Marię z niedużego El Progreso w departamencie Yoro w Hondurasie. Wyjechała do San Pedro Sula, znalazła dach nad głową u krewnych, a wkrótce potem pracę – sprzedawała ciuchy. To jedno z najniebezpieczniejszych miast świata, gdzie toczą się wojny Mara Salvatrucha i Mara 18, latynoamerykańskich gangów. Niewidzialna granica między strefami ich wpływów dzieli San Pedro Sula, a kto ją przekracza, też może nie ujść z życiem. To w takiej ciemnej uliczce jeszcze jeden huragan przetoczył się przez życie Marii. Nie miał imienia. Był uzbrojonym nieznajomym w ciemnej uliczce San Pedro Sula. Tyle potrafi opowiedzieć o nim dziewczyna, a w tym czasie nerwowo obrywa skórki od paznokci. Zabrał jej młodzieńczy blask, sprawił, że codziennie zamalowuje smutek grubą warstwą makijażu. I dał to nowe życie, które teraz biega dookoła, od którego Maria zwraca się słowami „Oj cipote, cipote”, a nigdy imieniem.

Rok temu postanowiła wyrwać się z mroku San Pedro Sula i wraz z siostrą, szwagrem i ich dwójką dzieci ruszyli w kierunku USA. Tamci przeszli przez granicę, a Maria zatrzymały na południu Meksyku przemęczenie i choroba, potem służby migracyjne, a w końcu procedury administracyjne. Dziewczyna wciąż czeka na przyznanie azylu, który pozwoliłby jej poruszać się po Meksyku, a nie tylko po stanie Chiapas. Kiedy dostanie dokument, spróbuje pójść śladami siostry i jej rodziny. Na razie nocami, gdy wierci się w łóżku w pokoju schroniska i śni o Stanach Zjednoczonych.

– Czy to prawda… – pyta mnie na koniec po cichu i z niekłamanym wstydem – … że tam też mają huragany?

Przeczytaj także:

Przemoc podąża za plecami katastrofy

We wspomnianej fundacji w Tapachuli przedstawiono mi Marię jako ofiarę kryzysu klimatycznego. W trakcie rozmowy miałem wątpliwości: owszem, jej droga zaczęła się od huraganów, ale przecież prawdziwą tułaczkę zaczęła o wiele później i to z powodu przemocy.

– Zmiany klimatyczne wpływają na kobiety na różne sposoby, w tym na ich źródła utrzymania i dobrostan w obszarach takich jak bezpieczeństwo żywnościowe, ubóstwo, zdrowie, narażenie na przemoc, dostęp do zasobów i władzy – wyjaśniła mi Astghik Mavisakalyan, naukowczyni z australijskiego Curtin University, która bada powiązania zmiany klimatu i płci. – Zmiany klimatu w nieproporcjonalnie większym stopniu dotykają kobiet i to nie tylko na Globalnym Południu. Na przykład ostatnie badania przeprowadzone w Australii sugerują, że pożary buszu prowadzą do wzrostu różnic między płciami w wynikach na rynku pracy – zaskakuje badaczka.

Rozmawialiśmy o tym, że kobiety Globalnego Południa stanowią większość ubogich na świecie, wykonują większość prac rolniczych, to na nich spoczywa na nich większa odpowiedzialność za zdobycie wody i żywności. Dlatego o wiele częściej dotykają je bezpośrednie konsekwencje, które czają się tuż za plecami katastrofy klimatycznej: bieda, brak edukacji i pracy, w końcu przemoc. W raporcie Biura ONZ ds. Narkotyków i Przestępczości z 2022 roku czytam, że uchodźczynie klimatyczne są o wiele bardziej zagrożone wykorzystywaniem seksualnym w nieznanych im miastach lub w przeludnionych obozach i schroniskach. Mogą wpaść też w szpony handlarzy ludźmi. Badania pokazują, że tego typu zjawiska nasiliły się np. na Filipinach (w wyniku tajfunu Haiyan w 2013 roku, w którym zginęło ponad 6 tys. osób, a 4,4 mln zostało przesiedlonych) lub na Haiti po trzęsieniach ziemi.

– Kobiety przebywające w tymczasowych schroniskach na przykład z powodu huraganów lub powodzi często doświadczają molestowania seksualnego, gwałtu lub innych form przemocy ze względu na płeć. Podobne tragedie spotykają je choćby w trakcie suszy, kiedy muszą wędrować kilometrami w poszukiwaniu wody, drewna na opał i pożywienia – podkreśla Hwei Mian Lim, specjalistka w Centrum Zasobów i Badań Azji i Pacyfiku dla Kobiet w Kuala Lumpur na łamach GCF Watch.

Zajmuje się ona powiązaniami między zmianami klimatycznymi a zdrowiem seksualnym i reprodukcyjnym kobiet. Wspomina o SRHR – ten termin obejmuje cztery powiązane ze sobą pojęcia: prawa seksualne, zdrowie reprodukcyjne, zdrowie seksualne, prawa reprodukcyjne. Zdaniem Mian Lim katastrofa klimatyczna sprawia, że na każdym z tych pól kobiety stają się wielokrotnie bardziej zagrożone. Podaje przykłady: np. powodzie w wyniku tornad niszczą kanalizację i urządzenia sanitarne, prowadząc do niedoborów wody – wówczas gospodynie oszczędzają ją i rezygnują z codziennych praktyk higienicznych. Rosnące temperatury i susza prowadzą do niedożywienia (to najczęściej kobiety rezygnują z posiłków na rzecz mężów i dzieci), a w konsekwencji do np. braku miesiączki, niepłodności albo powikłań podczas ciąży i porodu.

Mian Lim przekonuje też, że klęski żywiołowe zaostrzają problem wczesnych lub przymusowych małżeństw dziewcząt. Na potwierdzenie, czytam w raporcie „Girls Not Brides” czytam, że każdego roku na całym świecie dwanaście milionów dziewcząt wychodzi za mąż przed ukończeniem 18. roku życia. To oznacza 23 dziewczyny na minutę.

– W niektórych krajach Azji stanowią zwyczaj niektórych społeczności. Jest to zakorzenione w panującym w niektórych kulturach przekonaniu, że dziewczęta są mniej wartościowe w porównaniu do chłopców – tłumaczy mi ekspertka. – W tej określonej kulturze mogło to być praktykowane od wieków lub setek lat. W XXI wieku możemy myśleć, że ta szkodliwa praktyka maleje lub zostaje zniesiona wraz z modernizacją. Jednakże wraz ze zmianami klimatycznymi (tj. ekstremalnymi zjawiskami pogodowymi) życie tych biednych społeczności lokalnych staje się trudniejsze ze względu na poniesione straty i szkody. W rezultacie rodzice wychodzili za mąż za swoje córki, aby zmniejszyć presję finansową w rodzinie.

Marsz Babć przez krainę suszy

Kolejna twarz kryzysu klimatycznego należy do Soni Ramos. Sędziwa, pomarszczona, z radośnie rozbieganymi oczami. 70-letnia kobiet mieszka w San Pedro de Atacama jednej z najsuchszych krain świata, ze średnią piętnastu milimetrów rocznych opadów. Tak jak jej przodkowie z ludu Atacameños, Sonia potrafi usłyszeć wodę, nawet na pustyni. Zgodnie z jej wierzeniami pieśni wody płyną w każdej istocie.

– Woda i pieśń są punktem spotkania – wyjaśniała mi Sonia, która stała się bohaterką mojej książki o globalnym kryzysie wodnym „Woda. Historia pewnego porwania”. – To duchowe doświadczenie połączenia z naturą. Nasi rodzice nie umieli czytać. Nie posyłali nas na uniwersytety. Nauczyli nas słuchać pieśni wody. Jeśli zamilkniemy… – zawahała się.

– To co się stanie?

– Zniknie życie na pustyni.

– Nie wystarczy zanucić pieśni błagalnej do duchów wzgórz i wody?

– Gdybyśmy tylko żyli w szacunku dla przyrody, to nie byłoby problemu. Zaprzedaliśmy jednak relację z naturą, robiąc z wody towar.

Słuchałem Soni, bo zależało mi, by pokazać życie w Chile, w którym woda jest całkowicie sprywatyzowana (od czasów dyktatury Augusto Pinocheta). W dużym uproszczeniu prawa do wody należą głównie do wielkich funduszy i międzynarodowych korporacji, dlatego często brakuje jej dla ludności. I to wszystko w kraju, który boryka się od kilkunastu lat z megasuszą. Sonia opowiadała mi, jak działalność wielkich firm miedziowych i litowych spotęgowana przez kryzys klimatyczny okradła ich krainę z barw. Nieliczne drzewa chleba świętojańskiego stały niemal nagie, liście z zielonych przeobraziły się w szarobrunatne. Z ich kory ciekła czarna krew. Niegdyś różowe od flamingów laguny przybrały barwę piasku. A kiedyś flamingów było tyle, że Atacameños całe rodziny karmili ich jajkami, bez obawy, że zagrożą ich populacji.

Dlatego w październiku 2009 roku pieśń wody kazała Soni ruszyć w drogę. Wraz z koleżanką Amelią Mamani z plemienia Aymara spakowały tobołki z ubraniami, zatrzasnęły drzwi i rozpoczęły „Marsz Babć”, jak ochrzciły to lokalne media. Babcie ruszyły na południe, przez pustynię Atakama, ich trasa wiodła przez 1574 kilometry, aż do Palacio de Moneda, prezydenckiej siedziby w stołecznym Santiago.

– To był pretekst, by pokazać, jak poważny jest problem wody w całym Chile – opowiadała mi dziesięć lat później Sonia. Ówczesna prezydentka Chile Michelle Bachelet nie znalazła czasu, by przyjąć babcie. Ale kilka lat później została powołana na stanowisko Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych do spraw Praw Człowieka. W 2019 roku przyszło jej przemawiać z okazji Światowego Dnia Wody. „Woda jest podstawowym prawem człowieka i ma fundamentalne znaczenie dla ludzkiej godności. Obecnie troje na dziesięcioro ludzi na świecie nie ma dostępu do bezpiecznej wody pitnej. Sześć na dziesięć osób nie ma dostępu do dobrze zarządzanych usług sanitarnych. Jeśli ludzie nie mogą korzystać z prawa do wody, nie mogą korzystać z prawa do życia” – zapewniała. I wyliczała: na świecie 2,1 miliarda ludzi nie ma w domu dostępu do bezpiecznej, łatwo dostępnej wody; 4,5 miliarda ludzi nie ma bezpiecznie zarządzanych urządzeń sanitarnych. Ironia losu, prawda?

Wspominam o marszu Soni, bo stanowi dla mnie metaforę losów wielu kobiet. W 80 proc. gospodarstw Globalnego Południa, które nie mają dostępu do bezpiecznych źródeł wody, to właśnie kobiety są obarczone jej zdobyciem. To rodzaj tzw. wodnego patriarchatu.

Bez względu, czy to pustynia w Chile, biedna dzielnica Delhi, czy afrykański Darfur to kobiety są zmuszone dźwigać baniaki z wodą. Np. średnia dla poszukujących wody we wschodniej Afryce to pięć kilometrów dziennie. Woda niesiona na plecach powoduje mniej widoczne konsekwencje: choroby kręgosłupa i miednicy, zmiany reumatyczne, niekiedy prowadzi do niepełnosprawności, zabiera średnio jedną trzecią kalorii, które potrzebne są do normalnego funkcjonowania. Z powodu braku lub niedoboru wody, kobiety nie pracują, a dziewczynki opuszczają zajęcia w szkole, często czynią to też w trakcie miesiączki, bo zazwyczaj nie mają dostępu do sanitariatu (na przykład w Ghanie dotyczy to ponad dziewięćdziesięciu procent dziewcząt). Niekiedy woda, którą gromadzą, jest zanieczyszczona – na całym świecie dwa miliony ludzi umiera każdego roku z powodu biegunki i chorób związanych z układem trawiennym. To wszystko uniemożliwia wyrwanie się z kręgu biedy.

Zmiana klimatu napędza nierówności

Te codziennie marsze po wodę pokazują ogromne dysproporcje między płciami. Już teraz ponad 70 proc. kobiet z krajów rozwijających się doświadcza wysokiego poziomu nierówności płci – choćby w dostępie do edukacji, opieki zdrowotnej, mobilności – a katastrofa klimatyczna tylko to potęguje.

– W społeczeństwach, w których występuje nierówność płci, ze względu na różne dyskryminujące je normy społeczne, kobiety są zwykle pozbawiane dostępu do zasobów, co czyni je bardziej bezbronnymi – uważa naukowczyni Marina Andrijevic, która bada związki między wzmocnieniem pozycji kobiet a pozytywnymi działaniami na rzecz zmiany klimatu.

Podkreśla, że prawie połowa światowej populacji jest pozbawiona zdolności do przystosowania się i przygotowania na zmiany klimatyczne. Ale z powodu nierówności płci kobiety mają mniejsze szanse na pracę, edukację, dostęp do technologii czy źródeł informacji. Nie kończą szkół, więc muszą np. pracować na roli, czyli w sektorze wrażliwym na klimat. Tak jest np. Afryce Subsaharyjskiej i Azji, gdzie kobiety stanowią od 60 do 80 proc. siły roboczej w rolnictwie. A ziemia, którą uprawiają, zazwyczaj nie należy do nich. A nawet jeśli mają własne gospodarstwa, to zazwyczaj nie stać ich na drogie technologie np. nawadniania, które pomogłoby złagodzić skutki suszy, więc z powodu bariery finansowej uprawiają warzywa tylko na własny użytek.

– Z twojego badania wynika, że w mniej optymistycznych scenariuszach nierówność płci może utrzymywać się przez cały XXI wiek – dopytuję Andrijevic.

– Niedobory żywności, trudności gospodarcze, osłabienie opieki zdrowotnej i edukacyjnej – wszystko to szczególnie mocno uderza w kobiety. Przemoc wobec kobiet jest nadal powszechna, nie czynimy wystarczających postępów w ograniczaniu małżeństw dzieci i okaleczania żeńskich narządów płciowych. A wszystko to może się pogorszyć z powodu zmian klimatu. Dlatego niezwykle istotne jest, abyśmy jak najwięcej mówili o tych powiązaniach. Politycy powinni przeznaczać większe fundusze na poprawę równości płci na wszystkich frontach, bo to pomaga walczyć ze zmianami klimatu.

– To co musimy zrobić?

– Gdybym miała wybrać na początek jedną rzecz, powiedziałabym, że musimy zapewnić dziewczętom dostęp do szkoły. To podstawa wszystkich innych zmian.

Czytam potem w raporcie UNICEF, że np. w samej Nigerii ponad dziesięć milionów dzieci w wieku od 5 do 14 lat nie chodzi do szkoły. W niektórych stanach ledwie połowa dziewcząt podejmuje edukację. Tymczasem według szacunków Brookings Institution każdy rok, w którym przeciętna dziewczynka uczęszcza do szkoły, sprawia, że automatycznie rośnie odporność jej kraju na katastrofy klimatyczne.

– No dobrze, spójrzmy prawdzie w oczy: masz przed sobą białego mężczyznę z Globalnej Północy – prowokuję badaczkę. – A teraz załóżmy, że jestem jeszcze sceptyczny wobec zmian klimatu i dyskursu o nierówności płci. Jak przekonałabyś mnie, że eliminacja nierówności płci jest ważna także w kontekście klimatycznej przyszłości?

– Często prowadzę takie rozmowy. Może cię zdziwić, że nawet postępowym mężczyznom niełatwo zrozumieć to powiązanie. Częściowo dlatego, że nigdy nie musieli o tym myśleć – odpowiada Andrijevic. – Trochę to smutne, że w XXI wieku musimy opierać się na argumentach ekonomicznych, zamiast uznać, że potrzebujemy równości płci tylko dlatego, że mamy do tego prawo. Ale właśnie argument ekonomiczny najbardziej przekonuje sceptyków. A więc: aby stawić czoła zmianom klimatycznym, potrzebujemy wszystkich naszych najlepszych mózgów, którzy zajmą się tą sprawą. Możemy to osiągnąć tylko wtedy, gdy zapewnimy kobietom równe szanse uczestnictwa we wszystkich sferach życia i gospodarki. Jeśli konkretnie pomyślimy o przemianach społecznych niezbędnych w kontekście zielonej transformacji, obecności kobiet w roli innowatorów, inżynierów, polityków i liderek po prostu pomoże nam szybciej uporać się z tym problemem.

Ucieczka przed morzem

Dlatego trzecia twarz katastrofy klimatycznej należy do liderki. To Lisa Mineli Layans, uśmiecha się szeroko i spokojnie, jej oczy emanują energią.

Lisę poznałem ją na wyspie Ukupseni na Morzu Karaibskim, jednej z 49 wysp należących do rdzennej ludności Guna Yala w Panamie. To pierwsza w Ameryce Łacińskiej i najbardziej prężna autonomia, która w przyszłym roku będzie obchodzić stulecie istnienia. Mieszkańcy żyją w tradycyjny sposób i na własnych zasadach – z uprawy kokosów i mango, połowów i sprzedaży haftów, a w ograniczonym wymiarze – także z turystyki, którą starają się jednak bardzo kontrolować.

Lisa ma 43 lata, jest mamą szóstki dzieci (dwoje z pierwszego małżeństwa, czworo z drugiego) i babcią półtorarocznej wnuczki. Mieszka w tradycyjnym dla Guna Yala domu: wielkim, pokrytym strzechą z liści bananowca, pełnym ludzi, hałaśliwym. Jako jedyna kobieta uprawia ziemię (tradycyjnie robią to najczęściej mężczyźni), więc codziennie zakłada kalosze, bierze maczetę i przekracza most, który łączy wyspę z lądem, by zajmować się m.in. mango w nadmorskiej dżungli.

Jako pierwsza kobieta pełniła funkcję sędziego i przez rok rozstrzygała wszelkie spory – dotyczące zdrad, kradzieży, oszustw. Społeczności Guna Yala mają skomplikowany system zarządzania. Na czele każdej z nich stoi saila, duchowy i polityczny przywódca. Na wszystkich wyspach tę funkcję pełnią mężczyźni. Ale Lisa zamierza, na przekór stereotypom, zostać pierwszą w najnowszej historii społeczności przywódczynią.

– Moim marzeniem jest przeniesienie społeczności na stały ląd – mówi Lisa.

– Dlaczego?

– Wszystko przez zmiany klimatu. Z każdą porą roku przychodzą zmiany. To, co kiedyś było incydentalne, teraz jest normalne. Coraz częściej przechodzą tędy huragany, są bardziej intensywne i niszczą nasze domy. A wraz z nimi coraz częściej pojawiają się deszcze. Ale najbardziej doskwiera nam morze. Nasze domy są regularnie zalewane. To już nasza normalność.

Przez globalne ocieplenie i podnoszący się poziom mórz i oceanów niektórym społecznościom grozi relokacja na wybrzeże. Już teraz wszystkie zamieszkałe wyspy Guna Yala pękają w szwach: są zabudowane do granic możliwości, przeludnione, bez plaż, brudne przede wszystkim otoczone kożuchem śmieci i nieczystości. Ale tak naprawdę trwa wyścig z morzem. O ile w ubiegłym wieku średni poziom mórz na świecie podniósł się o 11-16 cm, to w przypadku panamskich wysp aż o pół metra! To wyścig żółwi, bo plany relokacji pojawiły się już prawie dwadzieścia lat temu. Na razie brakowało sprawczości, funduszy, więc mieszkańcy wyczekują katastrofę z progów swoich domów. Inna sprawa, że to, co dzieje się w Guna Yala to zapowiedź ogólnoświatowego kryzysu. Naukowcy z Princeton w opublikowanym w „Nature Communications” badaniu podają, że jeszcze w tym stuleciu problem podnoszących się wód dotknie przynajmniej 110 milionów osób. A w najgorszym scenariuszu aż 630 milionów.

– Tak nie da się żyć – mówi Lisa. – Mieszkamy na wyspie, nie mamy gdzie się schować. Dlatego jedyny sposób to przeniesienie się na stały ląd.

– I jak reagują ludzie na twoje plany? – dopytuję.

– Dobrze. No dalej, vamos, potrzebujemy cię – mówią mi. I obiecują wsparcie. Ale do tego potrzeba jest solidarność. A z tym mamy problem. Popatrz choćby na śmieci: dawniej wrzucano do wody obierki z bananów czy skorupki z krabów, by karmić ryby. Teraz wrzucają plastikowe śmieci, które pływają dookoła wyspy. Ryby zniknęły. Powinniśmy zakazać przywożenia plastiku na wyspę! Dlatego nasz lud potrzebuje kobiety saila. Chcę być przykładem. Żeby nasze córki wiedziały, że mogą. I żebyśmy mogli przenieść się na ląd, stworzyć nową społeczność.

Przyszłość w rękach kobiet

„Naprawdę ważne jest podkreślenie, że kobiety nie są jedynie bezbronnymi ofiarami zmian klimatycznych. Ich udział i przywództwo mogą mieć transformacyjne skutki w ich krajach i społecznościach” – stwierdziła Mayesha Alam, ekspertka ds. klimatu, praw kobiet i konfliktów na Uniwersytecie Yale w rozmowie z Global Citizen.

Jest na to szereg badań. W Nature Communications czytam, że wzmocnienie pozycji kobiet może pomóc społeczeństwom szybciej i łatwiej dostosować się do skutków zmieniającego się klimatu. Z innych wynika, że już teraz liderki lepiej radzą sobie ze skutkami katastrofy klimatycznej niż liderzy – bez względu czy mówimy o lokalnej władzy, czy krajowej. Dlaczego? Według naukowców szybciej dostrzegają i reagują np. na wysychanie źródeł lub konsekwencje wycinki lasów, łatwiej też przyjąć im długoterminową perspektywę. Zresztą widziałem to na własne oczy, zbierając materiały do książki: najprężniejsze projekty na poziomie lokalnym, które miały przeciwdziałać skutkom katastrofy klimatycznej, najczęściej prowadziły kobiety, czy to poławiaczki mgły z Maroka, czy strażniczki świętych rzek w Kolumbi, czy np. hydrauliczki z Jordanii.

Wspomniana już naukowczyni Astghik Mavisakalyan przeanalizowała politykę klimatyczną 91 krajów. Doszła do wniosku, że większa reprezentacja kobiet w krajowych władzach skutkuje bardziej rygorystyczną polityką dotyczącą zmian klimatycznych.

– To proste: im więcej kobiet we władzach, tym niższa jest emisja CO2 – podkreśla badaczka. – Dlatego uważam, że należy uwzględnić reprezentację kobiet w inicjatywach przeciwdziałających zmianom klimatycznym, a nie tylko na poziomie rządów krajowych. Możliwe jest na przykład, że kampanie dotyczące zmian klimatycznych odniosą większy sukces tam, gdzie we władzy jest więcej kobiet.

Marina Andrijević dodaje: – Nie wiemy, jak to jest żyć w świecie, w którym podejmowanie decyzji jest dzielone równo między płcie. Jednak pomysł, że może to stać się faktem, jest ekscytujący. I nie sądzę, że to koniecznie sprawiedliwe, by większość kobiet brała na siebie ciężar sprzątania naszego zbiorowego bałaganu, jednak ta wyłaniająca się siła napawa mnie większą nadzieją, jeśli chodzi o przyszłość.

*Imię zmienione na prośbę bohaterki

Korzystałem m.in. z:

;

Udostępnij:

Szymon Opryszek

Szymon Opryszek - niezależny reporter, wspólnie z Marią Hawranek wydał książki "Tańczymy już tylko w Zaduszki" (2016) oraz "Wyhoduj sobie wolność" (2018). Specjalizuje się w Ameryce Łacińskiej. Obecnie pracuje nad książką na temat kryzysu wodnego. Autor reporterskiego cyklu "Moja zbrodnia to mój paszport" nominowanego do nagrody Grand Press i nagrodzonego Piórem Nadziei Amnesty International.

Komentarze