0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: fot. Katarzyna Kojzar/OKO.pressfot. Katarzyna Kojza...

Przypomnijmy sobie powódź z 2010 roku. Ówczesny minister spraw wewnętrznych Jerzy Miller ogłosił bobra głównym winowajcą powodzi: „Największym wrogiem wałów dzisiaj jest bóbr. Takie zwierzątko, które niestety zagnieździło się prawie na całej długości wałów Wisły i Odry i drąży kanały. W związku z tym te wały nieraz przypominają ser szwajcarski. Później ten wał zaczyna się po prostu trząść. Jeżeli ten bóbr chowa mi się w górną część zalewanego wału, to nawet mam prawo go zabić”.

Przeczytaj także:

2010: bóbr staje się „winowajcą” powodzi po raz pierwszy

Ministerialna zapowiedź radykalnej walki z owym wrogiem, którego minister upatrywał w bobrach, pozostała w sferze deklaracji. Wielkiego zabijania bobrów nie było, chociaż należy pamiętać, że jest to gatunek częściowo chroniony i w przypadku sytuacji konfliktowych z tym zwierzęciem procedura wydawania zgody na odstrzał była już stosowana przez poszczególne regionalne dyrekcje ochrony środowiska, w których kompetencjach leży również zarządzanie populacją bobrów. Kolejne decyzje w sprawie ograniczania liczebności bobrów są wydawane przez RDOŚ na wniosek instytucji zarządzającymi wałami przeciwpowodziowymi. Nie jest zatem tak, że przez lata nic w tym zakresie się nie działo.

Co znamienne, w 2010 roku, kiedy pracowałem jeszcze jako rzecznik jednej z organizacji ekologicznych, udało się ustalić, dzięki mieszkańcom obszarów położonych nad Wisłą, że wały na terenie ich gmin, gdzie dopuszczono odstrzał, od lat nie były konserwowane. Za bobrem ujął się również ich badacz, doktor Andrzej Czech, który przypomniał, że jeśli rzeczywiście bobry przysparzają jakichś problemów człowiekowi, należy wówczas zastosować skuteczniejsze niż odstrzał metody, na przykład instalację metalowych siatek chroniących wały i groble i inne urządzenia wodne. Ówczesna zapowiedź ministra budziła zastrzeżenia przyrodników również z tego powodu, że trwał okres rozrodu i wychowania młodych. Jeżeli zginęłaby samica opiekująca się młodymi, miałoby to negatywne skutki dla struktury rodzinnej bobrów.

Andrzej Czech za każdym razem przypomina, że zabijanie tych dużych gryzoni nie przyniesie zamierzonego skutku: „Opierając się na doświadczeniach krajów, gdzie polowania są dozwolone, można stwierdzić, że zmniejszanie szkód tą drogą jest mało efektywne. Bobry żyją w specyficznych, unikalnych w świecie ssaków jednostkach – monogamicznych rodzinach – składających się z pary rozmnażających się rodziców i różnej liczby młodych. Zajmują one określone i oznakowane terytorium. Dlatego tradycyjne modele gospodarowania łowieckiego opracowane na przykład dla jeleniowatych, nie mają sensu w odniesieniu do bobrów.”

Warto jeszcze sięgnąć po wyniki badań, które były prowadzone w terenie specyficznym, narażonym na powodzie, jakim są Żuławy Wiślane, chociaż pochodzą z poprzedniej dekady. Wynikało z nich, że problem bobra był wyolbrzymiany. W podsumowaniu wspominanego monitoringu mogliśmy przeczytać: „Na zbadanym terenie Żuław Wiślanych zarejestrowano łącznie 1888 nor bobra, z czego 123, czyli 6,5 proc. można uznać za szkody. Ogółem największą liczbę nor odnotowano na Wiśle: 431, gdzie jednak nie stanowią one szkód, ponieważ były wykopane w brzegu rzeki, a nie w oddalonych wałach przeciwpowodziowych”.

Warto tu przypomnieć, że

na dużych rzekach bobry kopią swoje nory w ich brzegach. Natomiast wały, które przy normalnych stanach wody są na ogół oddalone od samej rzeki, nie są narażone na niszczenie przez te gryzonie.

Dopiero sytuacja, w której woda sięga wałów, może zmusić bobry do szukania schronienia w tych miejscach.

Bóbr nie jest zatem tak straszny jak malują go urzędnicy odpowiedzialni za utrzymanie infrastruktury powodziowej. Z drugiej strony sytuacje konfliktowe z tym gatunkiem pojawiają się, szczególnie tam, gdzie człowiek mocno przekształcił rzeczne doliny. Potwierdzają to kolejne komunikaty, chociaż sposoby na zabezpieczanie wałów są, a w przypadku Żuław, nie oznacza to wyłącznie zabezpieczania infrastruktury, ale również redukcję bazy pokarmowej bobrów, i niedopuszczenie do zarastania brzegów kanałów wierzbami.

Mijają lata, bóbr wciąż „zły”

Od tamtego czasu minęło już 14 lat. To, że czeka nas kolejna wielka woda, było pewne, biorąc pod uwagę zmiany klimatu, nieregularność opadów i zwiększającą się liczbę ekstremalnych zjawisk pogodowych. Można napisać, że był czas, żeby przemyśleć zarządzanie na terenach, które znajdują się w cieniu wałów, i tam, gdzie takie ryzyko istnieje zatrzymać zabudowę, a w uzasadnionych przypadkach zastanowić się nad wzmocnieniem infrastruktury minimalizującej ryzyko powodzi.

Nawet były minister Jerzy Miller, który później został wojewodą małopolskim, cztery lata po powodzi z 2010 roku, zaproponował przesiedlenia ludzi zamiast budowy nowych wałów. Tym bardziej że wały, zdaniem części ekspertów, nie powstrzymają wielkiej wody, natomiast podtrzymują fałszywe poczucie bezpieczeństwa, generują koszty związane z ich budową, modernizacją i utrzymaniem.

Słowa wojewody trafiły na łamy mediów: „Podczas powodzi w 2010 roku, kiedy mieliśmy do czynienia z tzw. wodą stuletnią, straty w dorzeczu Skawinki wyniosły 40 mln złotych. Czyli tyle trzeba by wydawać na odbudowę zniszczeń co 100 lat. – A to oznacza, że nasze inwestycje w zbiorniki zwrócą się dopiero po blisko 800 latach, a w obwałowania przeciwpowodziowe – po 300 latach”. Sam Miller odżegnywał się od przymusu dotyczącego przesiedlania ludzi, ale miał na myśli dobrowolne opuszczenie domu. Takim dobrowolnym przesiedleńcom przysługiwałaby pomoc ze strony państwa. Mimo to zdobył się na sporą odwagę podejmując ten temat.

Dekadę później, znów mamy kolejną wielką wodę. W wielu miejscach ludzie mieszkają już od wieków i tam radykalnych kroków nie da się podjąć. Trudno tego z czysto ludzkiego punktu widzenia oczekiwać od osób, które często od urodzenia, mieszkają w bliskim sąsiedztwie rzeki. W tym przypadku trzeba zrobić, co się da, żeby ich chronić. Jednak słowa Millera można byłoby skierować do tych wszystkich gmin, które wciąż, po 2010 roku wydawały zgodę na zabudowę pod wałami. W wielu miejscach w Polsce ten problem do dziś nie został dobrze rozwiązany. Na tereny zalewowe wchodziły kolejne osiedla i domy. Tymczasem rok 2024 pokazuje nam, że w starciu z wielką wodą nie dajemy sobie rady, a powodzie dotykają te miejsca w naszym kraju, gdzie ludzie nie bacząc na zagrożenie, postanowili zamieszkać na odebranych rzece obszarach.

Dziś premier Donald Tusk wydaje się wracać do słów byłego ministra, który winę za stan wałów zrzuca na bobry. Szef rządu mówił o tym, że trzeba wybierać między miłością do zwierząt a bezpieczeństwem ludzi. Sęk w tym, że powtórzył tym samym słowa, które już wielokrotnie były dementowane przez ekspertów. Ostatnią wypowiedź Tuska postanowił skomentować Andrzej Czech: „Co robić? Bardzo proste: Zabezpieczać wały przed bobrami i innymi zwierzętami kopiącymi. Jest to banalnie proste i tanie, choć nie tak medialne. Wkopuje się siatkę i tyle. Koparka, siatka i kilometry lecą. Tyle że nie zarobi jedna grupa szeptunów Tuska a wiele małych firm w całym kraju”.

Dobry bóbr

Cytowany przeze mnie bobrolog jest zdania, że powinniśmy łaskawiej spojrzeć na bobry, i na górnych odcinkach rzek i mniejszych ciekach, sprzyjać ich obecności. To one mają wpływ na spowolnienie spływu wody, zmniejszając zagrożenie powodzią. Nie są oczywiście jedynym czynnikiem w ograniczaniu skutków nawalnych opadów, ale są na tyle ważnym gatunkiem, że bez nich nie poradzimy sobie z ekstremalnymi powodziami i suszami. Bo bóbr to nie tylko dobry hydroinżynier, ale też gryzoń, który naprawia to, co zepsuli ludzie w ubiegłym stuleciu, regulując rzeki i meliorując ich doliny.

Dziś to stawy bobrowe stają się jednym z najsolidniejszych sposobów na zapobieganie suszy, zatrzymywanie wody, ale i zmniejszaniu negatywnych skutków obfitych opadów. Słowa Andrzeja Czecha z 2010 roku, którego nowa książka poświęcona bobrom niedługo zostanie wydana, wciąż nie tracą na aktualności. Warto je tutaj przytoczyć: „Według wstępnych i bardzo ostrożnych szacunków w górnych odcinkach dorzecza Wisły i Odry bobry utrzymują tysiące tam, gromadzących co najmniej pięćdziesiąt milionów metrów sześciennych wody. Ponadto powodują zwolnienie nurtu małych rzek i punktowe retencjonowanie wody na terenach niezabudowanych”. To zresztą nie jest jedyna zasługa bobrów, o czym już miałem okazję z tym ekspertem poruszyć na łamach OKO.press.

Być może słowa premiera są rezultatem podszeptów jego doradców. Bez względu na źródło deklaracji w sprawie bobrów, najwłaściwszą puentą niech będą słowa Andrzeja Czecha z naszej rozmowy przeprowadzonej w ubiegłym roku. Zapytany przeze mnie o bobry i oskarżenia pod ich adresem w sprawie wałów, skwitował to w następujący sposób: „W ogóle najgorszą rzeczą, jaką możemy wyrządzić rzece, jest jej ujęcie w wały. Te wały, jeśli już są, powinny być usytuowane jak najdalej od rzeki, żeby woda miała możliwość rozlania się w czasie wyższych stanów”.

;
Na zdjęciu Paweł Średziński
Paweł Średziński

Publicysta, dziennikarz, autor książek poświęconych ludziom i przyrodzie: „Syria. Przewodnik po kraju, którego nie ma”, „Łoś. Opowieści o gapiszonach z krainy Biebrzy”, „Puszcza Knyszyńska. Opowieści o lesunach, zwierzętach i królewskim lesie, a także o tajemnicach w głębi lasu skrywanych” i „Rzeki. Opowieści z Mezopotamii, krainy między Biebrzą i Narwią leżącej”.

Komentarze