0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Slawomir Kaminski / Agencja GazetaSlawomir Kaminski / ...

Kampanię wyborczą przed wrześniowymi wyborami do Bundestagu można oficjalnie uznać za rozpoczętą. W miniony weekend (12-13 czerwca 2021) na partyjnym kongresie niemieccy Zieloni zatwierdzili Annalenę Baerbock jako swoją kandydatkę na kanclerkę. Tym samym wszystkie znaczące siły polityczne już nie tylko deklaratywnie, ale też formalnie namaściły swoje lokomotywy wyborcze. Za niewiele ponad 100 dni przekonamy się, która z nich zastąpi Angelę Merkel w urzędzie kanclerskim. Pora więc bliżej przyjrzeć się sytuacji przedwyborczej w Niemczech.

Niemiecką kampanię wyborczą dla OKO.press będzie opisywał Adam Traczyk*, autor cotygodniowego podcastu "Raport Berliński", w którym Traczyk przygląda się sytuacji politycznej w Niemczech przed wrześniowymi wyborami do Bundestagu. "Raport Berliński" jest projektem Fundacji Global.Lab wspieranym przez Fundację Współpracy Polsko-Niemieckiej. Partnerem projektu jest Polis 180.

Na początku trzeba zastrzec jedną rzecz: Kampania wyborcza w Niemczech nie będzie rozpalała do czerwoności jak pojedynek Trump - Biden. Co prawda, niedawno jeden z instytutów badawczych odnotował, że Niemcy jak nigdy dotąd chcą politycznej zmiany. Ponad 60 proc. z nich życzy sobie, aby po wyborach powstał inny rząd niż aktualna koalicja chadeków z CDU/CSU i socjaldemokratycznego SPD.

Problem w tym, że owa chęć zmiany pojawiła się już po tym, gdy Angela Merkel ogłosiła, że po 16 latach na czele rządu przechodzi na polityczną emeryturę, a sondaże nie dają większych szans na ponowne uzyskanie większości przez partie tworzące niegdyś „wielką” koalicję. Niemcy zapragnęli więc czegoś nowego dopiero w momencie, gdy pewne było, że „nowe” nastąpi.

Niemcy nie chcą rewolucji. Wolą przemeblowanie

Chęć zmiany wydaje się więc być jedynie pozorna. Zamiast rewolucji Niemcy woleliby, aby przyszły rząd zapewnił im w przyszłości dzisiejszy dobrobyt. W końcu aż 90 proc. z nich jest mniej lub bardziej zadowolonych ze swojego życia. Przed pandemią stan niemieckiej gospodarki dobrze oceniało ponad 80 proc. respondentów. Dziś, po przeszło roku kryzysu pandemicznego, to ciągle ponad 50 proc. Do tych nastrojów nawiązała zresztą sama liderka Zielonych Baerbock w swoim przemówieniu na zjeździe partii, wskazując, że nie można podzielić Niemców na tych, którzy chcą zmiany i tych, którzy chcą zachować status-quo. Bo aby zachować to, co bliskie niemieckiemu sercu, zmiany są po prostu konieczne.

Czyli wszystko musi się zmienić, aby wszystko zostało po staremu? Niekoniecznie. Niemcy są gotowi nieco przemeblować i odświeżyć obecną scenę polityczną, ale sceptycznie odnoszą się do rewolucyjnych zmian, które mogłyby zmącić obecną sielankę.

Dobrze obrazuje to nastawienie do polityki klimatycznej. Aż 28 proc. Niemców wskazuje, że sprawy klimatu i ochrony środowiska należą do najważniejszych problemów przed jakimi stoi ich kraj. Żaden inny temat nie zbliża się do tego wyniku. Do tego niemal 63 proc. badanych sygnalizuje, że jest gotowe dostosować swój styl życia do wymogów ochrony klimatu.

Gdy jednak skonkretyzować pytania, gotowość do poświęceń jest znacznie mniejsza. Znaczącemu podniesieniu cen benzyny sprzeciwia się 75 proc. pytanych, a zastąpienie samochodów o silnikach spalinowych autami elektrycznymi za dobry pomysł uważa tylko 37 procent. Nieco lepiej wygląda to w przypadku nawyków żywieniowych. Na podniesienie cen produktów mięsnych i nabiału gotowa jest połowa niemieckiego społeczeństwa.

Przeczytaj także:

Niemniej widać wyraźnie, że niemiecka polityka po wyborach zaplanowanych na 26 września nie stanie na głowie. Niemcy życzą sobie, aby sprawne państwo rozwiązało za nich problemy możliwie niewielkim kosztem, nie ingerując przy tym zbyt mocno w ich codzienne życie. Efektem tego będzie zapewne nieco inne uporządkowanie sceny partyjnej, z silniejszą rolą Zielonych, ale wszelkie zmiany będą raczej ewolucyjne niż rewolucyjne.

Wybory w Niemczech. Koalicja kiwi czy sygnalizacji świetlnej?

Nie należy się też spodziewać wzrostu sił radykalnych. Jeszcze kilka lat temu obawiano się, że skrajnie prawicowa Alternatywa dla Niemiec może zagrozić stabilności systemu politycznego w największym państwie Unii Europejskiej. Nic takiego nie ma jednak miejsca. AfD co prawda zadomowiła się już na niemieckiej scenie politycznej z poparciem ok. 10 proc., ale od dawna nie jest już na fali wznoszącej. Polityczne centrum, składające się z bloku mieszczańskiego i centro-lewicowego, okazało się być w Niemczech niezwykle odporne na wstrząsy. Obecne sondaże dają reprezentującym je partiom, czyli CDU/CSU, SPD, Zielonym i liberalnemu FDP, łącznie blisko 80 proc. poparcia.

A jaka koalicja może się wyłonić z tej układanki? Opcji jest kilka i noszą one niekiedy dość egzotyczne nazwy. Niemcy zwykli bowiem nazywać koalicje od kolorów poszczególnych partii. Przyjrzyjmy się więc poszczególnym możliwościom.

Dziś najbardziej prawdopodobną opcją wydaje się być koalicja chadeków, czyli czarnych i Zielonych, zwana niekiedy kiwi. Chadecy po kilkutygodniowej sondażowej zadyszce spowodowanej chaotyczną przepychanką między liderami siostrzanych partii CDU i bawarskiej CSU o to, który z nich zostanie kandydatem na kanclerza, skandalami korupcyjnymi z udziałem kilku jej posłów i niedoszłym wielkanocnym lockdownem, wrócili na czoło sondaży.

Pod wodzą Armina Lascheta, który ostatecznie wytrzymał presję ze strony premiera Bawarii Markusa Södera, stopniowo odbudowują poparcie, które obecnie sięga 26-28 proc.

Wszystko więc wskazuje, że wiecznie niedoceniany Laschet, piastujący obecnie funkcję premiera Północnej Nadrenii-Westfalii, ma największe szanse wejść w buty Merkel. Jest on zresztą zwolennikiem jej centrowego kursu.

Zieloni, których sondaże wystrzeliły po brawurowym starcie kampanii i medialnej euforii, jaka towarzyszyła zapowiedzi kandydatury Annaleny Baerbock, wrócili na drugie miejsce z poparciem rzędu 20-22 proc. Część odpowiedzialności za ostatnie spadki ponosi sama kandydatka. Seria jej wpadek, w tym m.in. spóźnione zgłoszenie dodatkowych dochodów administracji Bundestagu, czy upudrowanie swojego CV mocno nadszarpnęły jej wizerunek. Tymczasem to właśnie wiarygodność i autentyczność były głównymi atutami pozbawionej doświadczenia rządowego choćby na poziomie landowym Baerbock.

Symboliczne w tym kontekście było soczyste „Scheiße”, jakie wyrwało się współprzewodniczącej Zielonych po jej przemówieniu na partyjnym zjedzie.

Jednocześnie, choć pękł już początkowy balonik, to nie sposób nie docenić transformacji Zielonych z partii niszowej do niemal centrowej, o potencjale wyborczym nie mniejszym od dawnych hegemonów.

Między innymi dlatego ciągle nie można wykluczyć, że to właśnie Baerbock stanie na czele przyszłego rządu. Jej Zieloni nie muszą w tym celu wcale osiągnąć najwyższego wyniku wyborczego. Zamiast wchodzić w koalicję z chadekami jako mniejszy partner, możliwe, że uda im się sklecić wraz z czerwonymi socjaldemokratami i żółtymi liberałami koalicję „sygnalizacji świetlnej”, czyli po niemiecku Ampel.

A może koalicja jamajska?

Jednocześnie sami socjaldemokraci nie stracili jeszcze całkiem nadziei, że to jednak oni staną na czele nowego rządu. W tym celu musieliby jednak zdobyć w przyszłym Bundestagu przynajmniej jeden mandat więcej niż Zieloni i liczyć, że koalicja sygnalizacji świetlnej uzyskałaby większość. Nie jest to całkiem niemożliwe, choć z pewnością mało prawdopodobne. SPD cieszy się obecnie poparciem 14-16 proc. Niemców.

O ile sama partia od przeszło dekady tkwi w permanentnym kryzysie, to pewien optymizm socjaldemokraci mogą czerpać z osobistej popularności ich kandydata na kanclerza Olafa Scholza, byłego burmistrza Hamburga i obecnego wicekanclerza i ministra finansów, który cieszy się powszechnym szacunkiem. Być może uda mu się przekonać wyborców, że doświadczeni, ale i świadomi konieczności przyśpieszenia pewnych reform socjaldemokraci są dobrą alternatywą dla zachowawczych chadeków i być może zbyt ambitnych Zielonych.

Ważną rolę w powyborczych układankach może odebrać także liberalna FDP pod wodzą charyzmatycznego Christiana Lindnera. Co prawda, nie ma on szans na przeprowadzenie się do urzędu kanclerskiego, ale może nawiązać do dawnej roli kingmakera, którą liberałowie odgrywali począwszy od końca lat 60. aż do 90. - najpierw jako koalicjant socjaldemokratów, a następnie chadeków, zapewniając potężniejszym partnerom większość.

Jeśli chadekom i Zielonym zabraknie głosów i konieczne będzie utworzenie koalicji trójpartyjnej, FDP pojawia się niemal w każdej z takich konstelacji: koalicji „jamajskiej” (od kolorów flagi tego karaibskiego państwa) wraz z chadekami i Zielonymi, wspomnianej Ampel oraz koalicji „niemieckiej” (od barw flagi Niemiec) wraz z chadekami i socjaldemokratami. Jeszcze 4 lata temu Lindner negocjujący z chadekami i Zielonymi zerwał rozmowy mówiąc, że lepiej nie rządzić wcale niż rządzić źle. Dziś jednak partia, która ostatni raz w ławach rządowych zasiadała w latach 2009-2013 chce za wszelką cenę do nich powrócić. Sondaże dają jej 10-14 proc.

Die Linke w ogromnym kryzysie

Trudno sobie natomiast wyobrazić, aby jakąkolwiek rolę w koalicyjnych układankach powyborczych odegrała Die Linke, ciesząca się poparciem 6-7 proc. Niemców. Przede wszystkie znikome są szanse na to, aby koalicja czerwono-czerwono-zielona, a tylko w takiej Die Linke ma szanse uczestniczyć, miała uzyskać większość w kolejnym Bundestagu. A nawet, gdyby tak się stało, to partia powstała z koalicji spadkobierczyni dawnej wschodnioniemieckiej partii komunistycznej oraz lewicowych działaczy z zachodu Niemiec wydaje się być dużo bardziej zaaferowana wewnętrznymi sporami niż perspektywą współrządzenia.

O skali kryzysu najlepiej świadczy wniosek części działaczy o wykluczenie z szeregów partii Sahry Wagenknecht, niedawnej współprzewodniczącej klubu parlamentarnego oraz najpopularniejszej polityczki Die Linke.

Odchodząca na polityczną emeryturę Angela Merkel zostawia więc swoim następcom scenę polityczną bardziej wypłaszczoną niż było to w przeszłości. Przez to staje się ona mniej przejrzysta, ale jednocześnie lepiej oddaje ona mozaikę współczesnego niemieckiego społeczeństwa. Natomiast mnogość potencjalnych układów koalicyjnych sprawia, że najciekawszą fazą wyborów nie będzie wcale sama kampania, ale następujące po wyborach negocjacje między partiami i proces tworzenia nowego rządu. Tak zresztą było już 4 lata temu, gdy nowy gabinet udało się utworzyć dopiero po… 172 dniach od wyborów.

;

Udostępnij:

Adam Traczyk

Politolog, działacz społeczny i publicysta. Współzałożyciel i prezes think tanku Global.Lab. Ukończył studia w Instytucie Stosunków Międzynarodowych na Uniwersytecie Warszawskim. Studiował też na Uniwersytecie w Bonn oraz na Freie Universität w Berlinie. Współpracował m.in. z Fundacją im. Friedricha Eberta, Helsińską Fundacją Praw Człowieka i Polską Akcją Humanitarną. Członek Amnesty International.

Komentarze