0:00
0:00

0:00

Islam, trzydziestolatek z Egiptu, wrzuca na głęboki tłuszcz słodkie sombusy: banany, zawinięte w ciasto naleśnikowe. Poda je później z miodem, wiórkami kokosowymi i kakao. W piekarniku dochodzi moussaka z papryką, bakłażanem i pomidorami. Czekają do pieczenia jeszcze udka z kurczaka.

Kuchnia i połączony z nią salon pachną obiadem, ale dania trafią na stół dopiero po zachodzie słońca. Są ostatnie dni ramadanu i Islam, podobnie jak inni muzułmanie z tego domu, cały dzień utrzymuje ścisły post.

Polski – It’s crazy

Mieszkanie tymczasowe – tu mówią shelter (schronienie) prowadzone przez Fundację Kuchnia Konfliktu, może pomieścić dziesięcioro mieszkańców. W pięciu pokojach, na dwóch piętrach białego domu-bliźniaka w północnej dzielnicy Warszawy, mieszkają chłopaki z Egiptu, Sudanu, Somalii, Afganistanu, Ugandy, Jemenu, Turkmenistanu, Syrii.

W tej kuchni łączą się kropki z odległych miejsc na mapie świata, mieszają języki: angielski, arabski, rosyjski i polski, przyswajany mozolnie z podręcznika.

– Wiesz, na ile sposobów można powiedzieć po polsku „How are you”? – pyta Quassim, szczupły osiemnastolatek, który przysiadł na kanapie i zabiera się za odrabianie zadanych ćwiczeń – Jak się masz? Jak leci? Jak tam? Co słychać? Jak się czujesz? – It’s crazy. Wariactwo!

Mubarak, który za chwilę wyjdzie z domu na swoje zajęcia, zagląda mu przez ramię. – „Not easy, nie jest łatwo” – wzdycha, kiwając głową nad podręcznikiem.

Ma już kartę pobytu i pozwolenie na pracę, teraz próbuje opanować podstawy polskiego. Bez tego będzie skazany na najniżej płatne zajęcia. Tak jak Ahmed, który, zanim trafił do shelteru, pracował na fermie kurczaków. Podczas dwunastogodzinnych zmian tylko parę razy wolno było wyjść do toalety. Więc Mubarak, z wykształcenia ekonomista, kilka razy w tygodniu wytrwale szeleści polskimi głoskami.

Bez pracy nie wynajmie mieszkania, a w shelterze można mieszkać do dwóch miesięcy.

Młody, ciemnoskóry mężczyzna stoi przy piecu z białych kafli, uśmiecha się.
Mubarak z Sudanu. Fot. Agata Kubis.

Telefony zakopane w lesie

W kuchni i salonie coraz więcej ludzi. Mubarak z Sudanu ruszył przez Czad, Rosję i Białoruś. Do polsko-białoruskiej puszczy trafił w sierpniu 2023 roku. Zebrała się piętnastoosobowa grupa, przez las poszli razem. Dwa razy przeszli przez mur i dwa razy Polacy wypchnęli ich z powrotem. Pili wodę z kałuż, po białoruskiej stronie, niedaleko muru, zakopywali jedzenie, część telefonów i powerbanki. Podobnie robili inni ludzie w lesie. – Jeśli wypchnęli cię z Polski z powrotem na Białoruś i zniszczyli ci sprzęt, mogłeś skorzystać z tego zakopanego – tłumaczą.

– A jeśli ci się udało wyjść z puszczy, to z ukrytego jedzenia i telefonów mogli skorzystać inni.

Mubarak i jego grupa przetrwali w lesie trzydzieści cztery dni. Za trzecim razem Polacy złapali prawie wszystkich. Mubarak i dwóch chłopaków dobrze się ukryli. Z lasu zadzwonili do aktywistów, ci pomogli im złożyć w Polsce wnioski o ochronę międzynarodową.

Przez puszczę szedł też Quassim. Nie miał nawet osiemnastu lat, kiedy zostawił matkę i siedmioro rodzeństwa w Somalii. Z lasu trafił do szpitala w Hajnówce, to pewnie uratowało go przed wywózką za mur. Złożył wniosek o ochronę, a jako niepełnoletni trafił do białowieskiego Domu Dziecka.

Pierwszą w swoim życiu europejską, śnieżną zimę spędził w Białowieży.

Miał szczęście do ludzi. W Białowieży dorabiał w restauracji, właściciel angażuje się w pomoc ludziom w drodze i zatrudnił chłopaka u siebie. W Domu Dziecka Quassim szybko podłapał polski, polubił się z miejscowymi dzieciakami.

W Białowieży skończył osiemnaście lat, przeniósł się do Warszawy. Codziennie rozmawia z mamą. Jego młodszego brata zabiła w Somalii powódź.

Quassim zna polski najlepiej ze wszystkich mieszkańców warszawskiego sheltera. Zeszyt do polskich słówek prowadzi jak prymus.

Samotny facet ostatni w kolejce

Islam, Mubarak i Quassim są ostatni w kolejce do pomocy, jaką polski system może zaoferować ludziom ubiegającym się o ochronę międzynarodową. Rząd i duże organizacje w pierwszej kolejności kierują projekty do kobiet – uchodźczyń, z dziećmi, szczególnie z Ukrainy.

– Samotny facet w sile wieku jest najbardziej narażony na wylądowanie na ulicy, jemu najtrudniej jest zrobić to, na czym niby tak bardzo powinno wszystkim zależeć: zarabiać, płacić podatki, stanąć na nogi i uniezależnić się od pomocy – mówi Paulina Piórkowska, koordynatorka mieszkania. – Chłopaki mogą zamieszkać w otwartym ośrodku dla cudzoziemców, mają tam jedzenie i dach nad głową, ale te miejsca są zwykle bardzo oddalone od miast. W Dębaku, podwarszawskim ośrodku, droga do stacji kolejowej zajmuje czterdzieści minut piechotą przez las. Dlatego ludzie, którym zależy na pracy, szukają mieszkania w większym mieście. Jeśli decydują się zamieszkać „na prywacie”, należy im się od państwa 750 złotych. Ale nawet jeśli pracują i stać ich na wynajęcie mieszkania, szukają go wieki. Najemcy odkładają słuchawkę, gdy tylko słyszą obcy akcent – dodaje Piórkowska.

Kuchnia, spotkanie kilku osób, rozmawiają. W centrum kobieta o blond włosach sprawdza coś w telefonie.
Mieszkańcy sheltera w kuchni. W środku Luiza Orpik, koordynuje Refugee Fund, program, który wspiera inicjatywy realizowane przez osoby uchodźcze. Fot. Agata Kubis.

Dom jak trampolina

Kuchnię Konfliktu jako przedsiębiorstwo społeczne założyła Jarmiła Rybicka. Od 2014 do 2021 roku Kuchnia prowadziła niewielkie bistro w centrum Warszawy. Pracowali w nim i gotowali uchodźcy i uchodźczynie, a trzy lata temu biznes został przekazany fundacji Kobiety Wędrowne prowadzonej przez pochodzącą z Czeczeni Khedi Alievę.

Kuchnia Konfliktu pomaga zrozumieć i ogarniać formalności związane z ochroną międzynarodową, wspiera osoby osadzone w zamkniętych ośrodkach dla cudzoziemców, prowadzi wsparcie psychologiczne, przyznaje też granty, o które mogą ubiegać się osoby z doświadczeniem uchodźstwa.

Od sześciu miesięcy Kuchnia prowadzi w Warszawie mieszkanie tymczasowe. – To nie jest miejsce docelowe, to trampolina – mówi Natalia Kur, jedna z caseworkerek. – Wcześniej podobne stanowisko mogłoby się nazywać „asystentka wielokulturowa”, ale podłapujemy międzynarodową terminologię, mówimy “kejsworker” i wiadomo, o jaką rolę chodzi — tłumaczy.

Natalia odpowiada za bezpośrednie wsparcie mieszkańców, Paulina Piórkowska, koordynatorka, czuwa nad ich funkcjonowaniem w domu. – Ale też nad poczuciem, że to miejsce współtworzą, a nie korzystają tylko jako beneficjenci – podkreśla.

– Nasz shelter powstał z frustracji.

Do Kuchni Konfliktu już wcześniej trafiały dziesiątki próśb o znalezienie mieszkania lub pokoju – na już, na wczoraj, choćby na jedną noc. Kilka razy udało im się umieścić kogoś w hostelu interwencyjnym dla osób LGBT+, który w Warszawie prowadzi fundacja Lambda. Po kolejnym telefonie z prośbą o pomoc chłopakowi, który wylądował na ulicy, zdecydowali: otwieramy własne miejsce.

Dali ogłoszenie, zgłosił się człowiek, który zgodził się wynająć swój dom. Adam od jakiegoś czasu mieszka z rodziną za granicą, ale warszawskiego domu nie zamierza sprzedawać.

– Nawet nie myślałem o wynajmie, chcieliśmy z rodziną mieć miejsce w Warszawie, do którego możemy czasem wracać. To się zmieniło, kiedy przeczytałem ogłoszenie Kuchni Konfliktu.

Adam przyjechał na osiedle opowiedzieć sąsiadom, że niedługo pojawią się tu nowi lokatorzy.

Przeczytaj także:

Co na osiedlu robi człowiek afrykańskiego pochodzenia?

Okolica przypomina trochę osiedle z gry komputerowej, wzdłuż wybrukowanej kostką Bauma alejki ciągną się dwa rzędy identycznych, białych domów, każdy z miniaturowym ogródkiem przyklejonym do budynku.

Do centrum miasta jest z dziesięć kilometrów, do głośnej czteropasmówki – trzysta metrów, ale hałas jakoś nie dociera do uliczki.

– To jest spokojne osiedle dla klasy średniej, w takich miejscach zwykle nie spotyka się mieszkań tymczasowych czy interwencyjnych, szczególnie dla uchodźców. Ludzie mieli swoje obawy: czy będzie spokojnie, czy chłopaki będą zachowywać czystość, ktoś nawet powiedział, że ma córkę i obawia się o jej bezpieczeństwo – opowiada Adam.

– Te lęki stopniowo gasły, kiedy chłopaki się tu wprowadzili.

Właściciel mieszkania jest Polakiem, na studiach przeszedł konwersję na islam. – Nie chcę, by to zabrzmiało, że pomagam swoim, bo większość mieszkańców tego domu to muzułmanie. Pomyślałem, że to ważne, by ten dom przydał się ludziom z doświadczeniem uchodźczym. Sam nie jestem uchodźcą, ale zdążyłem poczuć na własnej skórze, czym są uprzedzenia religijne. Myślę, że to mieszkanie spełnia swoją rolę. Ludzie z osiedla zobaczyli, że takie sąsiedztwo w niczym im nie zagraża.

Paulina Piórkowska dołączyła do osiedlowej grupy sąsiedzkiej na jednym z komunikatorów. Sprawdza na bieżąco, czy wszystko gra. – W naszym mieszkaniu jest rotacja, nie chodzi tylko o to, że mieszka tu duża grupa cudzoziemców, choć to, jeśli kierować się stereotypami o mieszkańcach willowej uliczki, mogłoby wzbudzić ich niepokój. Chodzi raczej o poczucie bezpieczeństwa, że to miejsce nie jest imprezownią ani hostelem, ale właśnie domem – mówi Piórkowska.

Adam dodaje: – Zostawiłem w domu wiele naszych osobistych rzeczy, żeby nie sprawiał wrażenia lokalu, ale prawdziwego domu. Bardzo cenię to, co robi Kuchnia Konfliktu, w jaki sposób opiekują się mieszkańcami i mieszkaniem. To ich zasługa, że obawy sąsiadów z osiedla wygasły.

Raz ktoś na grupie zapytał, co na osiedlu robi „człowiek afrykańskiego pochodzenia”. Paulina odpisała, że to mieszkaniec domu i podobne pytania nie wróciły. Innym razem ktoś zwrócił jej uwagę, że w mieszkaniu do późna toczy się życie. Paulina odpisała: Jest ramadan, chłopaki w ciągu dnia poszczą i głównie śpią, dopiero wieczorem przygotowują iftar, pierwszy posiłek tego dnia, tradycyjnie jedzony przy wspólnym stole z bliskimi.

Pod jej postem pojawiły się uniesione w górę kciuki sąsiadów.
Czarnoskóry chłopaka stoi po dachowym oknem.
Quassim z Somalii, kiedy trafił do Polski, nie miał jeszcze 18 lat. Fot. Agata Kubis.

Jak się myje lodówkę

– Nie mieliście tu większego konfliktu? – dopytuję.

– Naprawdę nie – mówi Paulina. To ona wprowadza chłopaków w zasady działania domu, do skutku przypomina o segregacji śmieci i porządkach. Jeden z mieszkańców miał z tym ostatnim kłopot, kiedy zwróciła mu uwagę, że nie umył kuchni, rozłożył ręce: „Od piętnastego roku życia cały czas pracuję, nigdy nie prowadziłem własnego domu” – tłumaczył. Krok po kroku, pokazała mu jak umyć zlew i lodówkę.

– Pamiętam sytuację, która mogła eskalować. Jednemu z chłopaków zginęło coś cennego. Nie wiemy do dziś, czy to była kradzież, czy po prostu to zgubił. Usiedliśmy przy stole i rozmawialiśmy, co zrobić, żeby czuli się bezpieczniej. Zaproponowali, żeby każdy dostał zamykaną kasetkę na pieniądze i cenniejsze rzeczy. Mamy też system informacji zwrotnych, jest adres milowy, pod który mogą nam zgłaszać uwagi, mamy swoją grupę na WhatsAppie, zbieramy anonimowe ankiety. Wszystko po to, by nie dopuścić do napięć – mówi Piórkowska.

Natalia dodaje: – Oni coraz częściej pomagają sobie nawzajem. Ci, którzy mieszkają w domu od dłuższego czasu, ale też nasi dawni mieszkańcy. Jadą z nowymi chłopakami na Taborową, kiedy trzeba coś załatwić w Urzędzie do Spraw Cudzoziemców, zapisać się do lekarza, spotkać z prawniczką, przejrzeć ogłoszenia o pracy. Ta grupa się rozrasta o kolejnych mieszkańców.

Rozmowy przy lepieniu pierogów

W domu jest kilka rowerów, podarował je jeden z warszawskich serwisów rowerowych. Jeżdżą nimi na zakupy i lekcje polskiego. Sami kupują bilety autobusowe, doładowania do telefonów i jedzenie. Fundacja ma co miesiąc do rozdania pakiet kuponów do Biedronki, kończą się szybko, są dla tych, którzy nie mają grosza.

Paulina: – Działamy w oparciu o grant, więc liczą się wskaźniki. Mamy zapisane w projekcie, że można tu mieszkać maksymalnie dwa miesiące, ale zdarza się, że ktoś potrzebuje wsparcia nieco dłużej. Staramy się nikogo nie zostawić na lodzie.

Fundacja ma też środki na wsparcie psychologiczne, ale mieszkańcy domu rzadko o nie proszą.

Natalia:

– Myślę, że to kwestia wychowania i kultury, facetom z patriarchalnych społeczeństw bardzo trudno gadać o emocjach.

Kilka tygodni temu dom odwiedziła Maria, zaprzyjaźniona z fundacją starsza Ukrainka. Przywiozła mąkę, twaróg i ziemniaki, usadziła chłopaków wokół stołu i zaczęła zagniatać ciasto. Była kilka godzin. Tłumaczyła, jak obrębiać brzegi pieroga i słuchała. To, o czym nie chcą mówić w gabinecie psychologicznym, opowiadali nad stolnicą z pierogami.

Chłopakom pomaga też sport. W tym roku drużyna Kuchni Konfliktu dołączyła do Etnoligi, warszawskiej ligi piłkarskiej, w której mecze rozgrywa się w międzynarodowych, mieszanych płciowo drużynach. Skład drużyny Kuchni zmienia się, teraz gra w niej Mubarak i Ashiraf, dołączyła też Paulina, za nimi dwa mecze, na razie zamykają tabelę rozgrywek.

Sombusy, pilaw i baranina

Islam brzdęka garnkami. Usmażył już słodkie sombusy i teraz na rozgrzanej patelni ląduje ich wersja wytrawna, z cebulą, papryką, natką pietruszki, wyjątkowo bez mięsa. To z myślą o dziewczynach z Kuchni Konfliktu, które dołączą dziś do stołu. Wielu chłopaków przewijających się przez mieszkanie znajduje prace w gastronomii, lądują w budach z kebabem, pizzeriach, jeśli nie siekają warzyw na zapleczu, rozwożą po mieście jedzenie.

Dla Islama praca w knajpie brzmi jak najlepszy plan na życie. – Od dzieciaka kocham gotować, moi koledzy ganiali po podwórku, a ja wolałem siedzieć w kuchni – mówi i układa w brytfance ziemniaki. W każdej ugotowanej kulce wydrążył niewielki otwór na kawałek baraniny. Na faszerowanych ziemniakach poukładał plasterki marchewki, całość zaraz upiecze i poda z gotowanym ryżem.

– Ja podawałem chłopakom naszą tradycyjną zupę – mówi Roman, młody aktywista z Turkmenistanu. – Gotuje się ją na wołowym lub baranim tłuszczu, trzeba zjeść na gorąco, zanim tłuszcz zastygnie. Albo pilaw, tradycyjny ryż z cebulą, marchewką i mięsem.

Rozmawiamy przez WhatsApp, bo chłopak od kilku miesięcy mieszka już poza shelterem. Swoje prawdziwe imię Reyimberdy, po dwóch turkmeńskich dziadkach, zastąpił polską wersją, bo oryginalne mało kto potrafi tu wymówić.

Jest wykładowcą akademickim i nauczycielem chemii. Wiosną 2020 roku Turkmenistan nawiedziły powodzie i huragany. Przez rodzinną miejscowość Reyimberdy’ego przeszedł huragan, który na kilka miesięcy cofnął ludzi do czasów średniowiecza. Nie było prądu, bieżącej wody, nie działał internet. Turkmeńskie media, podporządkowane prezydentowi-satrapie, o klęsce żywiołowej milczały. Do miasta nie płynęły ani żadne informacje, ani pomoc ze strony rządu.

Oddech. Opowieść z Turkmenistanu

– Próbowali nam pomagać mieszkańcy sąsiednich miast, choć groziło im więzienie za „dyskredytowanie władzy”. Zorganizowaliśmy protest, przyszło półtora tysiąca ludzi. To się u nas nie zdarzyło od dwudziestu lat, bo strach przed reżimem, rządem i policją wyssaliśmy tam z mlekiem matki – opowiada Roman.

Po tych protestach przez półtora roku nie miał spokoju, nachodzili go agenci bezpieki, ponad dwadzieścia razy był aresztowany. Zawsze wyglądało to podobnie: na tydzień, dziesięć dni zamykali go w izolatce, potem wypuszczali, a po jakimś czasie znów przyjeżdżali.

W grudniu 2021 roku wsiadł na pokład samolotu do Moskwy. W Rosji nawiązał kontakty z turkmeńską diasporą. – Zbliżały się u nas wybory, agitowałem i namawiałem ludzi, żeby nie byli apolityczni, by zaczął płynąć od nas jakikolwiek sprzeciw wobec reżimu.

Ktoś na mnie doniósł, kilka razy próbowano mnie porwać.

Wyjechał do Turcji, znów nawiązał kontakty z rodakami i współpracował z organizacjami broniącymi praw człowieka. Turkmeńskie służby znów go namierzyły. Pomogła mu organizacja International Partnership of Human Rights, wyjechał do Gruzji i tam poprosił o ochronę międzynarodową.

Cały czas zajmował się prawami człowieka, działał w diasporze. Pewnego dnia jego przyjaciela, również z Turkmenistanu, deportowały gruzińskie władze – od tamtej pory Roman nie ma od niego znaku życia. – Tydzień później służby specjalne wpadły do mojego rodzinnego domu, szukali mnie, pobili moją matkę, kazali przekazać, żebym natychmiast wracał do kraju. A w Gruzji mijał właśnie rok, a nikt mnie nie zaprosił na rozmowę w sprawie ochrony międzynarodowej. Znów zacząłem się bać.

Pomogła mu Helsińska Fundacja Praw Człowieka, dostał polską wizę humanitarną. 1 sierpnia 2023 roku przyleciał do Warszawy. Do mieszkania interwencyjnego trafił po tym, jak grupa Ukraińców wyrzuciła go w nocy z hostelu. Nie podobało im się, że Roman mówi do nich po rosyjsku.

Rano pojechał do Urzędu do Spraw Cudzoziemców, tego dnia miał tam przesłuchanie w sprawie przyznania mu ochrony w Polsce. Prawniczka ze Stowarzyszenia Interwencji Prawnej dała mu telefon do Pauliny Piórkowskiej.

– Co ci dał pobyt w mieszkaniu Kuchni Konfliktu? – pytam.

– Oddech. Czas na zebranie sił i znalezienie pracy. Przyjaciół. W Polsce jestem sam.

Ten dom działa tak, że spotykasz się przy stole i gadasz: po angielsku, turecku, rosyjsku, zawsze znajdzie się język, w którym damy radę się zrozumieć. To dobre miejsce, dzięki niemu udało mi się oderwać od ziemi, wiesz, jak samolot.

Nie będę uchodźcą. Opowieść z Jemenu

– Miałem w Polsce dwie tożsamości: studenta, który przyjechał na wymianę studencką i uchodźcy. Na tę drugą tożsamość nie chciałem się zgodzić i nadal nie chcę – mówi mi Muhammad z Jemenu. Nie mieszka już w shelterze, rozmawiamy przez komunikator.

Studiował bioinżynierię w Turcji, do Polski przyjechał na Erasmusa, jeden semestr spędził na Uniwersytecie Wrocławskim. Szykował się do egzaminów, gdy przez Turcję przeszło trzęsienie ziemi. Miasto i uniwersytet, w którym studiował, były w ruinie. Nie mógł też wracać do rodzinnego Jemenu trawionego wojną domową.

Wyjechał do Niemiec, tam złożył wniosek o ochronę, po sześciu miesiącach został deportowany do Polski. To tutaj, zgodnie z unijnym prawem, musi przejść całą procedurę. – Znów jestem we Wrocławiu. Próbuję wrócić na studia, czekam na decyzję w sprawie ochrony międzynarodowej. Mieszkam tu w domu, który działa na podobnych zasadach jak ten warszawski, ale widzę dużo różnic. Tu nie znamy się z innymi mieszkańcami. Mijamy się na korytarzu i każdy znika w swoim pokoju.

Wiesz, czemu w Warszawie było inaczej? Przynajmniej dwa razy w tygodniu była z nami Paulina, siadała przy stole, jadła z nami, piła kawę, wychodziła na papierosa do ogrodu. Wprowadzała każdą nową osobę w to, jak działa dom. A Natalia i Laura, druga kejsworkerka, pomagały nam w sprawach urzędowych. Mogłem do nich napisać z każdym problemem i natychmiast odpisywały.

Tu przychodzi tylko sprzątaczka. A tam w Warszawie czułem, że to także moje miejsce.

Młody mężczyzna wychodzi z rowerem z mieszkania
Ali, jeden z mieszkańców w drzwiach sheltera. Rowery podarował jeden z warszawskich serwisów rowerowych. Fot. Agata Kubis.

Blizny. Opowieść z Ugandy

– Mówię chłopakom: jesteście dla mnie jak bracia. Ludzie, których kocham, są tysiące kilometrów stąd, ale tu mam was. Będziemy rodziną, nawet jak się stąd wyprowadzimy – mówi mi Ashiraf. Pochodzi z Ugandy, jest w tym domu najstarszy, jego cichy głos nie pasuje do barczystej sylwetki. Na rękach widać stare blizny, w lewej dłoni brakuje kawałka kciuka.

– W moim sąsiedztwie mieszkał generał, jako dziecko bardzo dużo mu zawdzięczałem. Pomógł mi się wykształcić, był dla mnie jak rodzina – mówi Ashiraf.

Kiedy generał zginął w niewyjaśnionych okolicznościach, ludzie z nim związani zaczęli znikać. Ashiraf był wtedy w szkole średniej i widział, jak znikają też ludzie z jego sąsiedztwa. Matka poprosiła, żeby przez jakiś czas nie wracał do domu. Armia porwała go sprzed domu jego ciotki. Był 2016 rok.

Przeżył bicie, rażenie prądem, ciągłe przesłuchania. Stąd te blizny.

Bez końca pytali go o generała. Nie pamięta, jak się wydostał, ocknął się na poboczu drogi. Był 2018 rok, trzymali go w zamknięciu dwa lata.

Za drugim razem myślał, że nie wyjdzie stamtąd żywy. Trzymali go osiem miesięcy, pewnego dnia usłyszał, jak ktoś woła go po imieniu. To był wysoki rangą wojskowy, znajomy tamtego generała. Wywiózł chłopaka ukrytego na pace samochodu. Ashiraf trafił do szpitala w Kampali, stolicy Ugandy. Lekarz skontaktował go z opozycyjną wobec władz Platformą Jedności Narodowej. Zaczął dla nich pracować, a oni pomogli mu w zaplanowaniu wyjazdu z kraju. Załatwili wizę do Polski, kupili bilety.

Na warszawskim lotnisku wysokiego, bezradnego jak dziecko cudzoziemca zauważył ochroniarz. Wezwał taksówkę: „Zabierze cię do miejsca, gdzie ci pomogą”. Taksówkarz wysadził go pod kościołem baptystów nie biorąc ani grosza. Pastor wynajął mu miejsce w hostelu, potem Ashiraf przenosił się z miejsca na miejsce. Mieszkał w Dębaku i w podwarszawskim domu, gdzie w zamian za pokój pomagał w ogrodzie. W końcu usłyszał o shelterze. Pierwszego dnia padł na łóżko i spał dwanaście godzin. – Jakbym wrócił do domu po długiej podróży – mówi.

Komórki macierzyste

Ashiraf, Mubarak i Quassim wciąż szukają pracy i wkuwają polskie słówka. Quassim, najmłodszy z nich, chciałby wrócić do szkoły. W Białowieży przez kilka miesięcy chodził do tamtejszej podstawówki. Kiedy pytam go o białowieską szkołę, podnosi kciuk do góry. – Pod koniec rozumiałem już prawie wszystko, co do mnie mówili!

Reyimberdy pracuje jako niezależny dziennikarz, publikuje artykuły i materiały wideo o łamaniu praw człowieka i sytuacji politycznej w Turkmenistanie (współpracuje z Radiem Swoboda i ze Stowarzyszeniem na rzecz Praw Człowieka w Azji Centralnej).

Czeka na decyzję w sprawie ochrony międzynarodowej w Polsce.

Podobnie jak Muhammad z Jemenu, który stara się we Wrocławiu o powrót na uniwersytet. Zanim przerwał studia, pracował nad zaprojektowaniem systemu, który namnażałby komórki macierzyste na specjalnych, wytwarzanych przy pomocy nanotechnologii rusztowaniach hydroksyapatytowych. Powtarza mi to kilka razy. Hydroksyapatyt to materiał, który wykorzystuje się dziś do uzupełniania ubytków w kościach i przy produkcji implantów. – Te badania to krok do tego, by w przyszłości produkować laboratoryjnie kości do przeszczepów. Brzmi mądrze i seksownie, chcę się dalej tym zajmować. Bioinżynieria i biotechnologia to dynamiczne nauki, co chwilę pojawiają się nowe wyzwania.

Uśmiechnięty chłopak w kapturze, portret zrobiony przez szybę.
Islam z Egiptu. Fot. Agata Kubis.

Może ułożysz sobie życie w Polsce?

W końcu zachodzi słońce i możemy zasiąść do stołu. Iftar zaczynamy od daktyla i szklanki wody, tak co wieczór chłopaki przełamują tu post.

Dzisiejsza kolacja to jednocześnie próba generalna przed benefitem, który Kuchnia Konfliktu szykuje wspólnie z mieszkańcami domu. Musaka, słodkie i wytrawne sombusy, sałatka ze świeżych ogórków i pomidorów – wszystko trafi na sprzedaż podczas wieczornej imprezy w warszawskim Aktywnym Domu Alternatywnym przy Puławskiej.

Za zebrane pieniądze chłopaki chcą wyjechać na wycieczkę do Gdańska. Zobaczą morze i po raz pierwszy odwiedzą jakieś polskie miasto nie z powodu pracy czy wizyty w urzędzie, ale dla przyjemności.

Nie będzie tylko Islama, dzień po beneficie wysłał wiadomość, że wyjechał z Polski.

– Nie wiemy, jakie decyzje podejmą chłopaki w swoim dalszym życiu – mówi Paulina Piórkowska. – Wiemy za to, że dzięki mieszkaniu Kuchni Konfliktu szanse, że zostaną i ułożą je sobie w Polsce, są większe.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY„ to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie.

;
Na zdjęciu Dorota Borodaj
Dorota Borodaj

Reporterka, autorka wywiadów, publikowała m.in. w „Dużym Formacie”, magazynach „Pismo” i „Kontakt”, „Wysokich Obcasach”, absolwentka Polskiej Szkoły Reportażu, pracuje nad książką-reportażem o obronie Puszczy Białowieskiej w 2017 roku.

Komentarze