Okrągły Stół, a potem wybory 4 czerwca '89 stanowią punkt zwrotny ewolucji od wspólnotowej i równościowej mentalności społeczeństwa późnego PRL do hegemonii światopoglądu indywidualistycznego, opartego na rywalizacji i wielkich różnicach w sytuacji osób, warstw i klas
"Zmiany w mentalności ogromnej większości społeczeństwa – brak wiary w sens zbiorowego zaangażowania politycznego, przeżyte upokorzenie, strach i powszechne zaabsorbowanie codziennym „radzeniem sobie” powodowały, że "Solidarność" po stanie wojennym była już tylko cieniem dawnej potęgi. Dlatego, mimo że wybory 4 czerwca 1989 były świętem wolności, kładły się na nie cieniem przeżyte upokorzenia i długi czas klęski" - pisze w przenikliwym eseju Andrzej Leder, profesor Instytucie Filozofii i Socjologii PAN, autor m.in. słynnej książki "Prześniona rewolucja. Ćwiczenia z logiki historycznej".
Leder dokonuje rewizji najnowszej historii Polski. Opisuje zmiany mentalności, świadomości - i nieświadomości - społecznej w latach 1982-1989. "Społeczeństwo ewoluowało w innym kierunku niż ten określony etosem „Solidarności”. Znamienna była zmiana postaw inteligencji. Pod koniec dekady lat 1980. kulturowa hegemonia dawnych prospołecznych orientacji, tak socjalistycznej jak chrześcijańskiej, rozpływała się".
Poniżej cały esej prof. Andrzeja Ledera.
Na Okrągły Stół i następujące po nim wybory można spoglądać z różnych perspektyw. Mogą być rozpatrywany jako szczególne i wyjątkowe w skali świata wydarzenie, nagle następujący rozejm, wpisujący się w globalne „winds of change” przełomu lat 80. i 90. Może - jako zmiana charakteru ciągle toczonej lokalnie, w Polsce, wojny, kompromis, który jednak obfitował w groźne i ciążące nad nami do dziś podstępy. Można też widzieć w nim wielomiesięczny proces - od Magdalenki do prawie wolnych wyborów 4 czerwca 89 - wypełniony następującymi po sobie posunięciami i kontr-posunięciami stron, personalnymi roszadami po obu stronach, bezwzględną rywalizacją osób i frakcji w negocjujących obozach… Można wreszcie – jako zdradę elit, które dogadały się między sobą, by „podzielić tort”.
Perspektywa, którą proponuję, to historia społeczna widziana z perspektywy zmian mentalności, świadomości - i nieświadomości - społecznej. Imaginariów, rządzących nastawieniami ogromnych mas ludzkich, od których to nastawień zależy sukces lub porażka idei politycznych.
Ta perspektywa opiera się na koncepcji „długiego trwania”, długofalowych procesów, w których poszczególne wydarzenia są tylko spektakularnymi symptomami głębokich, choć na co dzień niedostrzegalnych przesunięć. Najważniejsza zmiana w nastawieniach społecznych, dla których Okrągły Stół, a potem 4 czerwca 1989, stanowią punkt zwrotny, to
ewolucja od wspólnotowej i równościowej mentalności polskiego społeczeństwa późnego PRL do trwającej do dziś hegemonii światopoglądu indywidualistycznego, opartego na rywalizacji i wielkich różnicach w sytuacji poszczególnych osób, warstw i klas.
Z tej perspektywy punktem wyjścia dla wydarzeń Okrągłego Stołu i 4 czerwca jest rok 1980, robotnicze strajki we wszystkich praktycznie ośrodkach przemysłowych autarkicznej gospodarki Polskiej i wielki ruch Solidarności, który się z tych strajków zrodził. Były one prawdziwym zwycięstwem etosu pracowniczego i wiary w dobro wspólne.
Rewolucja 1980 roku przygotowana została przez dwa główne nurty ideowe. Były to „lewica laicka” i społeczny odłam w Kościele katolickim. Pierwszy z nich wywodził się z tradycji socjalistycznej, a nawet – ideowej komunistycznej. Jacek Kuroń, najważniejsza postać tego nurtu, był przecież współautorem, z Karolem Modzelewskim, słynnego „Listu otwartego do członków Podstawowej Organizacji Partyjnej”. Oto ludzie pracy zniewoleni przez wyzyskującą ich „nową klasę” panów, partyjny aparat, nomenklaturę. Ten sposób myślenia o rewolcie definiował wroga przez antagonizm społeczny, tak jak na przełomie XIX i XX wieku partie klasowe, socjaliści i ludowcy, definiowali antagonizm przez figury burżuazji i obszarników wyzyskujących robotników i chłopów.
Najważniejszym „zapleczem kadrowym” lewicowego nurtu przygotowującego Solidarność było pokolenie 68 roku. Bardzo ciekawa jest jego ewolucja ideowa. Można ją zrozumieć przez porównanie do roku '68 we Francji. Jeżeli bowiem przyjmiemy opisującą polityczny sens francuskiego ’68 roku tezę Etienne Balibara, że „zaatakowaliśmy tradycyjne mieszczaństwo, by niechcący otworzyć drogę dla (neo)liberalnego hiperkapitalizmu”, to wbrew często podtrzymywanym tezom o głębokich różnicach pomiędzy ’68 rokiem w zachodniej i wschodniej Europie, rewolta studentów polskich przeszła podobną trajektorię, tylko zaczęła ją wcześniej, a do (neo)liberalnego celu doszła później.
W krajach europejskiego Zachodu przemiana kulturowa dokonała się, mniej więcej, między 1968 a 1980 rokiem i oznaczała ostatecznie dominację projektu liberalizacji raczej kulturowej i obyczajowej niż równości ekonomicznej.
W Polsce zaczęło się od radykalnie lewicowych projektów 1956 roku, by w 1990 doprowadzić do dominacji liberalnego projektu ekonomicznego i konserwatywnej wizji społeczeństwa.
Ta ostatnia gwarantowana była przez drugi nurt kształtujący świadomość Polaków. Był to społecznie – choć nie obyczajowo i kulturowo - progresywny odłam światowego Kościoła, mający wówczas coraz większy wpływ w środowiskach polskiej inteligencji katolickiej. W połowie XX wieku owe progresywne społecznie znalazły wyraz w kolejnych encyklikach i dokumentach soborowych: encyklice Mater et Magistra Jana XXIII z 1961 roku, wskazującej na konieczność zmiany stosunków pomiędzy krajami bogatymi i biednymi, wnioskach z Soboru Watykańskiego II, czy wreszcie encyklice Pawła VI z 1967 roku Populorum Progresso, krytykującej zasadę wolnego handlu jako głównego środka wyrównywania poziomu bogactwa. Apogeum siły tego nurtu, nazwijmy go prospołecznym, było wydanie w 1981 przez Jana Pawła II roku encykliki Laboram exercens. Mogły tam się znaleźć takie oto słowa: „Trzeba przypomnieć tu raz jeszcze podstawową zasadę: hierarchia wartości, głęboki sens samej pracy domaga się, by kapitał służył pracy, a nie praca kapitałowi”.
To przesłanie pozwalało na to, by zbliżenie pomiędzy inteligencja katolicką a lewicą stało się faktem. Można powiedzieć, że spotkały się dwie grupy ideowe, które uważały, że do demokracji trzeba dążyć przez aktywizację działających zbiorowo sił społecznych – czy to robotników, czy wspólnoty katolickiej.
Owocem tej współpracy był charakter dziesięciomilionowego ruchu „Solidarności”. Ruchu, który był największym doświadczeniem wspólnego, równościowego, prospołecznego działania w historii Polski.
To wtedy motornicza Henryka Krzywonos wypowiedziała słynne zdanie: „ten tramwaj dalej nie pojedzie”, symbolizujący stan mentalności społeczeństwa. To wtedy górnicy, których każda władza w Polsce się boi, strajkowali w obronie źle opłacanych pielęgniarek i nauczycieli.
Dziś nie do pomyślenia.
13 grudnia 1981 roku w Polsce wprowadzono stan wojenny. „Solidarność” została rozbita, ruch społeczny i obywatelski – zdelegalizowane. Są to sprawy znane i wielokrotnie opisywane.
Rzadko jednak pisze się o tym, że jedną z głęboko destrukcyjnych konsekwencji stanu wojennego było odebranie polskiemu społeczeństwu wiary w wartość zbiorowego działania.
Ogromne poczucie sprawczości i mocy, którego doświadczyła wielka część obywateli, doświadczenie tego, jak w fabryce, na uniwersyteckim wydziale, w urzędzie miejskim, szkole czy ośrodku zdrowia wspólna presja zmienia stosunki i prowadzi do „rewolucji godności”, zostało zniszczone.
To co wspólne, w szczególności zbiorowa działalność społeczna i polityczna w miejscu pracy, były prześladowane, tępione, wyszydzane. Liderzy aktywności związkowej i obywatelskiej – uwięzieni. Przy akompaniamencie stosunkowo dużej grupy tych, którzy stan wojenny po prostu popierali - szeroko pojętej prowincji, przede wszystkim chłopskiej wschodniej Polski, dzisiejszych województw podkarpackiego, lubelskiego, podlaskiego - oraz przy biernej postawie większości hierarchii Kościelnej.
Ogromna energia, poczucie podmiotowości, które miało charakter społeczny, obywatelski i pracowniczy, rozsypywało się w indywidualne strategie „radzenia sobie” w warunkach politycznej, materialnej i moralnej opresji.
W sytuacji ciągłych politycznych prześladowań i biedy lat 80. lekko uchylone drzwi, pozwalające na „kombinowanie”, małe „ajencyjne” interesy, zieleniaki, bazarki i turystykę handlową kształtowały narastające przekonanie: nigdy więcej polityki, trzeba sobie radzić samemu!
Sądzę, że taka jest geneza, na poziomie psychologii społecznej, ogromnego sukcesu indywidualistycznych postaw po polskiej zmianie ustrojowej. Słynna już transformacyjna przedsiębiorczość, której efekty tak odróżniały krajobraz Polski lat 90. od tego Czech, Słowacji czy Węgier, to zbiorowa podmiotowość i energia ruchu "Solidarności", która rozsypała się na miliony indywidualnych strategii, sposobów na to, żeby się nie dać, żeby sobie poradzić, żeby wyjść na swoje. W połączeniu z tradycyjnym indywidualizmem ale też sobkostwem zapisanym w tradycji szlacheckiej, wzorcowej dla kultury polskiej, kształtowało postawę formującej się, nowej klasy średniej. Każdy za siebie…
Wszystko to – a więc złamanie etosu wspólnotowego i rozwój strategii indywidualistycznego radzenia sobie - działo się w ciągu lat 80. A pamiętać trzeba, że na świecie był to okres wielkiej ofensywy neo-liberalnej. Polityczne postulaty Ronalda Reagana i Margaret Thatcher, wyprowadzone z filozoficznych założeń Friedricha Hayeka i ekonomicznych Miltona Friedmanna, uzyskiwały instytucjonalne oparcie w praktykach Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Banku Światowego, zbiegających się pod koniec dekady w konsensusie waszyngtońskim.
Intelektualnymi centrami opozycji lat 80. pozostawały – jak zwykle – wielkie miasta akademickie, przede wszystkim Kraków i Warszawa oraz Gdańsk. To właśnie w tych miastach następowała zmiana idei kształtujących charakter opozycji. Coraz większy wpływ miał (neo)liberalizm.
W Gdańsku ich idee zaczęły się krystalizować, gdy w 1983 roku ukazał się pierwszy numer „Przeglądu Politycznego”, którego redaktorem naczelnym został Donald Tusk. Uważał on, że związkowy charakter opozycji był anachronizmem.
Gdańscy liberałowie stawiali tezy, że:
1) Jednym z głównych źródeł zapaści cywilizacyjnej Polski jest etatyzm; bez zasadniczej zmiany w sferze własności środków produkcji i ograniczenia omnipotencji państwa Polska nie ma szans wyjść z kryzysu;
2) Gwarantami prawidłowego funkcjonowania gospodarki są własność prywatna, wolny rynek i swoboda konkurencji wolnych wytwórców; wszelkie pomysły związane z „trzecią drogą”, „nie burżuazyjnym społeczeństwem obywatelskim”, „socjalizmem z ludzką twarzą” etc. są utopią i polityczną fikcją, niezależnie od ich pochodzenia; idea civil society w tradycyjnym znaczeniu tego terminu (a więc jedynym pozytywnie sprawdzonym) jest immanentnie związana z wolnościami ekonomicznymi;
3) Społeczeństwo polskie w dużej części nastawione jest egalitarystycznie, wciąż powszechne jest przyzwolenie na etatystyczną wszechwładzę i nadopiekuńczość, jednym z głównych zadań opozycji jest zmiana tego nastawienia.
Oczywiście „adresatem” była tu nie tyle władza komunistyczna, co opozycja demokratyczna ukształtowana w latach 70., z jej „nadmierną” wrażliwością społeczną i programami wspólnotowymi, wyrastającymi już to z tradycji socjalistycznej, już to chrześcijańskiej. Niezwykle interesujący jest relacjonowany przez prof. Annę Borowicz, autorkę artykułu „Tischnerowska wizja wspólnoty wobec zasad neoliberalnego »wielkiego społeczeństwa«” konflikt, mający miejsce w obrębie katolickich środowisk opiniotwórczych Krakowa w latach 80. Na początku tej dekady dominowały idee katolickiej nauki społecznej, wykuwające się wcześniej w dyskusji z wizją komunistów i socjalistów, jak choćby myśl Józefa Tischnera. Jednak, w trakcie kolejnych spotkań i dyskusji coraz częściej idee te atakowane były przez zwolenników liberalizmu ekonomicznego, którzy – jak Mirosław Dzielski – niesłychanie krytycznie oceniali dotychczasowe działania opozycji.
W Warszawie już od 1979 roku działała Oficyna Liberałów, jednak dopiero w latach 80. ugruntował się wpływ tego środowiska.
Projekt „liberałów pragmatycznych” mierzył zresztą nie tylko w polityczne – i filozoficzne – założenia wszelkich form socjalizmu, socjaldemokracji czy trzeciej drogi, proponował też zmianę antropologiczną, która miała być osiągana na drodze „pedagogiki społecznej”.
Społeczeństwo dotychczas „nastawione egalitarystycznie”, trzeba było wychować ku akceptacji wielkich nierówności. To zresztą, z psychologicznych przyczyn, o których pisałem wyżej, udało się wyjątkowo dobrze.
Z konsekwencjami tej pedagogiki borykamy się do dzisiaj, o czym świadczy ostatni raport Sierakowskiego i Sadury.
W obrębie zaplecza intelektualnego rządzącej dyktatury również następowała w latach 80. dość wyraźna zmiana orientacji ideowej. Przyczyny tego związane były z wyczerpywaniem się atrakcyjności i siły ideologii komunistycznej i socjalistycznej. W efekcie część aparatu partyjnego ewoluowała w kierunku swoistego „narodowego socjalizmu” – ci dzisiaj zasilają szeregi Prawa i Sprawiedliwości - część jednak, szczególnie ci, którzy mieli kontakt z dominującymi nurtami myślowymi świata zachodniego, coraz częściej przyjmowała pogląd, że istnieje tylko jedna prawdziwa nauka ekonomiczna – ekonomia neoklasyczna - i tylko przyjęcie jej założeń pozwala zrozumieć istotę procesów społecznych.
Największy kontakt ze światem Zachodu mieli stypendyści, wyjeżdżający studiować na zachodnie, przede wszystkim amerykańskie uniwersytety. Te stypendia, postrzegane jako przywilej i lukratywne wyróżnienie, dostępne były – w strategicznych dziedzinach, takich jak ekonomia – przede wszystkim dla młodych działaczy PZPR i organizacji młodzieżowych, takich jak SZSP. Były też sposobem na to, żeby przyciągać zdolnych ludzi do coraz mniej atrakcyjnego obozu władzy. Ten proces, specyficzny dla Polski, zbiegł się z ofensywą ideologiczną administracji Reagana, która zupełnie świadomie promowała przyznawanie młodym ekonomistom zza „żelaznej kurtyny” stypendiów na czołowych amerykańskich wydziałach, nauczających ekonomii neoklasycznej. W ramach wojny z sowieckim „imperium zła” sprzedawała neoliberalne idee przyszłym „kapitanom” wschodniej gospodarki. Tak jak komendantom afgańskich mudżahedinów przekazywała stingery.
Wprowadzane w drugiej połowie lat 80. próby zmian gospodarczych, reformy ministra – nomen omen - Wilczka, miały więc już wyraźnie charakter wolnorynkowy.
Niektórzy twierdzą, że równie liberalnych praw ekonomicznych Polska nigdy później już nie miała. Przygotowały one grunt dla jeszcze jednej, niezwykle ważnej zmiany.
O ile bowiem elita młodego aparatu partyjno-państwowego przechodziła z pozycji marksistowskich na neoliberalne dzięki stypendiom w USA, to średni szczebel zaczął coraz bardziej masowo zamieniać swoją pozycję w aparacie władzy na możliwości prowadzenia działalności gospodarczej, „uwłaszczać się na majątku państwowym”, jak wówczas mówiono.
Sekretarze partii, pracownicy Rad Narodowych i Urzędów Wojewódzkich, różni instruktorzy, lektorzy i przewodniczący komisji powoływali spółki, ajencje, dzięki swoim znajomościom stawali się dyrektorami fabryk, w które wchodził „kapitał polonijny”, albo jeszcze lepiej, lokalnych oddziałów banków, udzielających owym rozkręcającym się podmiotom kredytów. Słowem, korzystali z władzy, udzielanej im przez rządzącą nadal dyktaturę, by zająć węzłowe pozycje w sieci powiązań rodzącego się rynku.
Opisywana powyżej głęboka transformacja postaw określiła charakter negocjacji Okrągłego Stołu. Jak wiadomo, na pierwszej linii spotkali się z jednej strony przedstawiciele dyktatury i jej sojusznicy – generałowie Jaruzelski i Kiszczak, ale też sekretarz Aleksander Kwaśniewski, ambasador Stanisław Ciosek czy mecenas i chadek Władysław Siła-Nowicki, a z drugiej dawni przywódcy związkowi – Lech Wałęsa, Władysław Frasyniuk i opozycyjni - Jacek Kuroń, Bronisław Geremek czy Tadeusz Mazowiecki. Atoli, inaczej niż w dobie pierwszej "Solidarności", ogromna większość społeczeństwa nie miała poczucia wpływu na to, co się działo w trakcie rozmów.
O prawie 10 lat wcześniejsze negocjacje w Sierpniu ’80 były prowadzone na terenie – i pod presją – strajkującej stoczni, za którą stała ogromna aktywność i siła protestujących zakładów i miast w całej Polsce. Ten rewolucyjny klimat dobrze uchwycił Jan Sowa. W 1989 roku negocjacje w Magdalence odbywały się skrycie, zaś Okrągły Stół miał charakter wielkiego spektaklu, w której większości przypadła rola biernych widzów. Wprawdzie wcześniej wydarzyło się kilka strajków i protestów, ale nie miały one charakteru masowego.
Zmiany w mentalności ogromnej większości społeczeństwa – brak wiary w sens zbiorowego zaangażowania politycznego, przeżyte upokorzenie, strach i powszechne zaabsorbowanie codziennym „radzeniem sobie” powodowały, że "Solidarność" była już tylko cieniem dawnej potęgi. Dlatego, mimo że wybory 4 czerwca były świętem wolności, kładły się na nie cieniem przeżyte upokorzenia i długi czas klęski.
Przywódcy opozycji działali w izolacji. Wychodzili z konspiracji, w której ich osamotnienie, w miarę upływu lat 80., było coraz większe. Społeczeństwo ewoluowało w innym kierunku niż ten określony etosem „Solidarności”. Znamienna była zmiana postaw inteligencji.
Pod koniec dekady lat 80. kulturowa hegemonia dawnych prospołecznych orientacji – tak socjalistycznej jak chrześcijańskiej - rozpływała się.
Poza wspomnianym wzrostem wpływu liberalizmu, tworzyły się, przede wszystkim w ośrodkach akademickich, nurty kultury alternatywnej. Otwartej na to, co dziś nazwalibyśmy „lewicą kulturową” (politycznym tego przejawem była Pomarańczowa Alternatywa). Coraz ważniejsze stawały się sprawy tożsamości indywidualnej, stylu życia, ujawniały się zjawiska związane z płcią – do głosu dochodził feminizm, ujawniały się środowiska homoseksualne. Tworzyły się ośrodki kultury psychoterapeutycznej. Dziś wiemy, że podobna ewolucja, która w społeczeństwach Zachodu zachodziła w latach 70., tworzyła kulturowy grunt dla nowoczesnego, globalnego hiperkapitalizmu końca XX wieku. W zgodzie z cytowanym wcześniej zdaniem Etienne Balibara. W Polsce wielkomiejskie elity w przaśny i ubogi sposób doświadczyły jej jednak pod koniec lat 80., przygotowując się w ten sposób do konsumpcyjnego skoku w lata 90.
Obie negocjujące strony zdawały sobie sprawę z osamotnienia przywódców opozycji. Generałów do rozmów skłoniły nie tyle obawy przed masowym protestem, co świadomość rozpadania się zamkniętej i dogorywającej ekonomii, której nie mogła już ratować „kroplówka” radzieckiej pomocy gospodarczej. Co ciekawe, ani oni ani opozycjoniści nie zdawali sobie jednak sprawy z głębokiej ewolucji postaw społeczeństwa. Oni sami tkwili w ideach rodem z dalekiej przeszłości – lat 70.
Jednak tuż za ich plecami, w drugim i trzecim rzędzie, tak po stronie opozycyjnej jak po rządowej, siedzieli zwolennicy wykutego w globalizującym się świecie lat 80. porządku neoliberalnego.
Oczywiście, można mówić, że o kształcie ustroju wprowadzonego w Polsce po 89 roku zadecydowało włączenie jej autarkicznej dotąd gospodarki w obręb globalizującego się rynku światowego. Że narzuciły to negocjacje z Klubem Paryskim i Londyńskim, z MFW i BŚ, że decydującą rolę odegrał Jeffrey Sachs… Że – jak zauważał Waldemar Kuczyński – byliśmy jak na pękającej krze, trzeba było uciekać i sensowniej było uciec na Zachód, niż w objęcia niedźwiedzia… Że wreszcie, ostatecznie, mogło być znacznie gorzej.
Sądzę jednak, że symptom „neoliberalnego zaplecza” obu sił dogadujących się w 89 roku ujawniał jednak coś znacznie głębszego.
Najaktywniejsze części polskiego społeczeństwa dawno porzuciły idee dobra wspólnego czy kolektywnej walki o sprawiedliwość. Właśnie dlatego, choć uzgodnienia np. stolika ekonomicznego miały jeszcze bardzo socjalny charakter, pozostały na papierze.
Chwilę później, po wdrożeniu planu Balcerowicza (od 1 stycznia 1990), cała ich energia skupiła się na budowaniu indywidualnych ścieżek życia, zakładaniu własnych firm, zajmowaniu stanowisk w otwierających się oddziałach międzynarodowych korporacji, budowaniu sektora usług i mediów, tak ubogiego w real-socjalizmie. Hegemoniczna neoliberalna wizja świata dawała pełne uzasadnienie dla tego rodzaju wyborów życiowych.
Dewaloryzowała wszystko, co miało charakter społeczny, charakter dóbr wspólnych, charakter interwencyjnej i regulacyjnej roli państwa, charakter zbiorowej walki pracowniczej. Dewaloryzowała to tak w obszarze konkretnych rozwiązań i instytucji, jak uzasadniającej je wizji człowieka, filozoficznej antropologii.
Wybory 4 czerwca były politycznym przypieczętowaniem tej zmiany.
Swoiste „oddalenie” od społeczeństwa, które towarzyszyło negocjacjom Okrągłego Stołu, „elitarność” tego wydarzenia miało poważne konsekwencje dla sposobu jego rozumienia przez różne grupy społeczne. Ich bierność i oddalenie powodowały bowiem, że – inaczej niż w 80 roku - nie spotykały się one w debatach i dyskusjach toczącej się rewolucji, nie konfrontowały wzajemnie ze sobą swoich pragnień i wyobrażeń, pozostawały zamknięte w świecie swoich oczekiwań i uprzedzeń. Na temat dogadujących się ze sobą stron - „elit” - mogły zaś snuć dowolne wyobrażenia. W efekcie Okrągły Stół stał się swoistym ekranem projekcyjnym, na który rzutowane były wizje i skojarzenia, zależne od zbiorowych emocji. Te zaś zależały przede wszystkim od tego jakie skutki dla takiej czy innej grupy przyniosła transformacja. Nie ukształtowała się wspólna, powszechnie akceptowana narracja na temat tego wydarzenia.
Dla tych, którzy najbardziej skorzystali na transformacji - nazwijmy ich wielkomiejską klasą średnią, przy czym nie chodzi tu o miejsce zamieszkania, lecz typ mentalności – Okrągły Stół stał się wyrazem dojrzałości i dowodem na przynależność Polski do demokratycznej, europejskiej rodziny. Ten sukces połączył wszystkich tych, którzy weszli w lata 90. z takim czy innym kapitałem; w wypadku wielkomiejskiej warstwy młodych, wykształconych ludzi był to przede wszystkim kapitał kulturowy, w wypadku ludzi dawnego aparatu sieć znajomości i możliwości, ułatwiające start.
To ta grupa do dzisiaj obchodzi rocznicę 4 czerwca jako święto wolności. Sam ją tak obchodzę.
Ponieważ elity polityczne pierwszego piętnastolecia III RP wywodziły się już to z opozycyjnej, już to - w okresie rządów SLD - „generalskiej” strony Okrągłego Stołu, opowieść o sukcesie, którym było pokojowe przekazanie władzy w tym okresie dominowała. Do 2007 roku, pierwszego zwycięstwa PiS, wydawała się wręcz hegemoniczna. Jednak bardzo wielu „pominiętych”, tych którzy z takich czy innych przyczyn nie uczestniczyli w tych negocjacjach, rzutowało na nie swoją gorycz. O sile rewizji pozytywnego mitu Okrągłego Stołu i wyborów 4 czerwca zadecydowały trzy czynniki.
Po pierwsze, dla tych, dla których transformacja była klęską, Okrągły Stół stał się synonimem zdrady i oszustwa. A trzeba pamiętać, że ogromna grupa ludzi łączących swoje sympatie z opozycją, ruchem "Solidarności" i Lechem Wałęsą osobiście, okazała się przegrana. Przede wszystkim pracownicy wielkich, państwowych zakładów. Ludzie, którym opozycja zawdzięczała historycznie wszystko, znaleźli się na lodzie. Często – po prostu w nędzy. Nigdy tego stronie opozycyjnej Okrągłego Stołu nie wybaczyli. 4 czerwca tego nie zmienił.
Po drugie, decyzja owej strony opozycyjnej, by nie przeprowadzić żadnej formy rozliczenia z oligarchią PRL-owskiej dyktatury, łącznie z winnymi zbrodni stanu wojennego bezskutecznie ściganymi przed sądami, pozostawiła wszystkich przeżywających poczucie krzywdy z przekonaniem o dokonującej się niesprawiedliwości. Brak takich choćby ustaw jak te uchwalone w Republice Czeskiej – łagodnej dekomunizacji i lustracji - brak nawet czegoś na wzór Komisji Prawdy i Pojednania z RPA potężnie pogłębił nieufność wobec układających się stron.
Trzecia przyczyna jest bardziej złożona. Wiąże się ona ze zmianą politycznej orientacji Kościoła. Przy Okrągłym Stole bardzo słabo reprezentowana była Polska konserwatywna i nacjonalistyczna, wyrastająca jeszcze z przedwojennej tradycji endeckiej. Najsilniejszy eksponent tego sposobu myślenia – polski Kościół hierarchiczny, ukształtowany w swoim powojennym kształcie przez kardynała Wyszyńskiego, nie miał przy Okrągłym Stole zbyt wiele do powiedzenia. Co więcej, postać papieża Wojtyły - związanego w obrębie hierarchii ze znacznie słabszym już wtedy nurtem posoborowym i społecznym - ciążyła na tyle potężnie, że skłaniała Kościół do wspierania liberalnego i pro-zachodniego kierunku przemian, narzuconego przez sygnatariuszy okrągłostołowych porozumień.
Nie taka jest jednak tradycja Narodowej Demokracji. Nie jest ani pro-zachodnia - endecy zawsze uważali, że Niemcy i Zachód są dla polskiej duszy groźniejsze niż Rosja - ani oczywiście liberalna, szczególnie jeśli chodzi o liberalizm kulturowy i obyczajowy. A transformacja zbliżała Polskę do liberalnych standardów Europy. Polski nacjonalizm, dyskretnie wspierany przez Rosję, czuł się tym zagrożony.
Po przystąpieniu więc Polski do Unii Europejskiej - ostatnim akcie wpływu Papieża Polaka - i po jego śmierci, hierarchiczny Kościół katolicki dokonał gwałtownego zwrotu. Zerwał kruchy sojusz z liberałami – a więc tymi, którzy realnie doszli do władzy w wyniku kompromisu Okrągłego Stołu – i zawarł go z nacjonalistycznym konserwatyzmem.
Któremu zresztą od dawna basował Tadeusz Rydzyk, sympatyzujący z rosyjską wersją światowej historii. Kościół bez większych trudności przekonał do tego tradycjonalistyczną wieś, zdestabilizowaną kapitalistycznymi zmianami w obszarze rolnictwa.
Dla nacjonalistycznej prawicy Okrągły Stół oznaczał „zmowę różowych z czerwonymi”. Gdy więc Jarosław Kaczyński zdołał po katastrofie smoleńskiej wypracować dyskurs „krzywdy, zdrady i zbrodni”, stworzył język łączący dwie społecznie bardzo odległe grupy.
Tak ci, którzy zostali przez transformację wyrzuceni na mieliznę bezrobocia i biedy, przede wszystkim dawni wielkoprzemysłowi robotnicy, jak wszyscy, którzy nie chcieli dalszego włączania Polski w globalny świat – tradycjonaliści, skrajni katoliccy konserwatyści oraz ogromny odłam elektoratu prowincjonalnego i wiejskiego - mogli zacząć głosić negatywny mit „okrągłostołowej zmowy” i „fikcyjnych” wyborów 4 czerwca.
Z czasem okazało się, że dwa mity dotyczące 89 roku, pozytywny i negatywny, dzielą polskie społeczeństwo mniej więcej pół na pół.
Komentarze