Doktor Paulina Bownik zdecydowała się opowiedzieć o spotkaniu z Kongijką, która straciła ciążę tuż po tym, gdy Polacy rzucili nią nad granicznymi zasiekami. Bo hejterzy podważali wiarygodność tej historii
Dwa tygodnie temu opublikowaliśmy materiał opisujący bulwersującą historię. 29-letnia Kongijka – Judith, opowiedziała nam jak najpierw straciła kontakt z mężem w lasach granicznych podczas push-backów. Potem brutalnie potraktowali ją polscy pogranicznicy – wielokrotnie wypychali ją w lasy na Białoruś. Podczas ostatniej interwencji jeden z funkcjonariuszy złapał Judith za ręce, drugi za nogi i przerzucili ją nad drutami granicznymi (a nie 2-metrowym płotem, jak niektórzy próbują wykpiwać). „Jak worek ze śmieciami” – mówił jej znajomy z grupy. Zrobili to mimo widocznej ciąży i błagań Judith. Dwa dni później poroniła. Rozmawialiśmy też z aktywistami, którzy nią się opiekowali już po poronieniu.
Ta bulwersująca sprawa zwróciła uwagę czytelników OKO.press na tyle, że prawicowi hejterzy próbowali podważać jej wiarygodność. Dlatego Paulina Bownik, lekarka, która od sierpnia pomaga uchodźcom na granicy i badała Judith, zdecydowała się opowiedzieć nam o jej przypadku.
Opisujemy również historię męża Judith, z którym Kongijka została rozdzielona na granicy i reakcję Straży Granicznej na nasze informacje o jej losie.
Krzysztof Boczek, OKO.press: Pani badała Judith już po poronieniu.
Paulina Bownik: Tak. 11 października. Chcę o tym opowiedzieć, bo przeczytałam komentarze pod wywiadem z tą panią w OKO.press i szlag mnie trafił.
Badałam Judith i to był stan po poronieniu. Jeśli ktoś ma wątpliwości, to niech zgłosi się do mnie, zamiast wylewać wiadro pomyj zza klawiatury.
11 października, czyli dzień po tym, gdy poroniła i jakieś trzy dni po tym, gdy polscy pogranicznicy przerzucili ją nad drutami kolczastymi na granicy. Badała ją pani w domu, w karetce?
Nie. W lesie – takim zwyczajnym, podlaskim, rzadkim. Ona nadal tam była z grupą – któryś raz z rzędu miała styczność aktywistami, którzy im pomagali.
Judith leżała na macie. Usiadłam obok. Zapytałam: „Co ci jest?”. Powiedziała, że nic. Pogadałyśmy trochę. Ona mówiła po francusku, ale mało. Jej znajomy był bardziej rozmowny, mówił dobrze po angielsku. Judith była według mnie w jakimś stanie depresyjnym, w silnym stresie – od miesiąca błąkała się po lasach, wiele razy była push-backowana.
Wzięłam ją za rękę, bo miała tam plasterek. I dopiero wtedy zaczęła mówić o tym, co się stało. Opowiadała mi, jak mówiła pogranicznikom, że jest w ciąży, jak prosiła ich o litość, ale oni nie byli zainteresowani tą informacją. Przerzucili ją – ten jej znajomy to też opisywał.
Tak wygląda ochrona życia poczętego w polskim wykonaniu.
Starała się uśmiechać, choć było jej ciężko. Powiedziała mi, że to był jeszcze niepełny, trzeci miesiąc ciąży. Ale ta macica była taka, że wyraźnie wyczuwałam ją nad spojeniem łonowym. Moim zdaniem to była bardziej zaawansowana ciąża, nadal zresztą miała widoczny duży brzuch, ale nie chciałam się z nią kłócić.
Badam te migrantki od sierpnia i wiem, że te kobiety mało wiedzą o sobie. To czasem analfabetki – spotykałam kobiety, które nigdy nie chodziły do szkoły.
Skoro z początku Judith nie chciała w ogóle nawet poruszać tego tematu, to nie śpieszyłam się z jej badaniem. Nie miała możliwości się umyć od 4 tygodni (sic!).
Gdy ją badałam, już była po tym poronieniu. Miała krwotok. Dostała ode mnie leki przeciwbólowe i przeciw krwawieniu. Wstała, przebrała się i po prostu... poszła dalej. W las. Następnego dnia dostałam informacje, że czuła się już lepiej i dała radę iść całą noc – grupa cały czas była w lesie.
To jest niesamowite, ile te kobiety potrafią znieść.
Niesamowite. To nie jedyny przypadek kobiety w ciąży, która poroniła w tych lasach na granicy?
Miałam jeszcze jeden taki przypadek, ale o nim nie mogę na razie mówić.
O kobietach w ciąży, którym udaje się przejść granicę i strefę stanu wyjątkowego, słyszę teraz prawie codziennie. Tych, które tam poroniły doliczyłam się przynajmniej trzech, czterech.
Medycy na granicy opublikowali taki wpis o kobiecie w 9. miesiącu ciąży. Badali ją poza strefą. Była z bólami i zakażeniem układu moczowego. Pokazywali usg płodu.
To niesamowite, ile te kobiety potrafią znieść, ale obawiam się, że najbardziej niesamowite rzeczy dopiero będą się działy.
Bo idzie zima?
Tak.
Z tych ciężarnych część oczywiście jest pushbackowana, choć osoba w ciąży czy w trakcie poronienia nie powinna w ogóle przebywać w lesie. Powinna zostać umieszczona w takim miejscu, gdzie będzie miała też opiekę psychologiczną. Kobiety w szpitalu czasami mi mówią, że nie chcą już żyć. Że szkoda, że tak nisko, bo by się rzuciły z okna. Taka Judith nie powinna być ani w lesie, ani nawet w ośrodku zamkniętym, a w przyjaznym otoczeniu.
Jak pani jako lekarz ocenia takie traktowanie kobiet ciężarnych przez polskie służby na granicy?
To barbarzyństwo. Szczególnie oburzające w narodzie, który przedstawia się jako przywiązany do tradycji, katolicki i broniący innych.
I nie ma większego znaczenia to, że wielu z tych uchodźców, których spotykamy, mówi, że na Białorusi jest gorzej – bo tam ich biją.
Mówią też o przemocy psychicznej ze strony polskich mundurowych. Zdarzyło mi się, że uchodźca zapytał mnie, co to znaczy „kurwa”. Bo jak go pushbackowali, to mówili do niego ciągle „kurwa, kurwa”. Bardzo często mówią nam, że Polacy traktują ich jak śmieci, przerzucane z jednej strony na drugą. To dehumanizacja.
Takie traktowanie jest szczególnie obrzydliwe, gdy dotyczy kobiet i dzieci. Zwłaszcza tych ostatnich, jeśli są niepełnosprawne.
Ma pani na myśli tego pięciolatka z Syrii z porażeniem mózgowym, z którego naśmiewali się polscy pogranicznicy?
Też. Bo było więcej takich sytuacji. Migrant z cukrzycą, był z czwórką dzieci i żoną. Najstarsze też miało cukrzycę, a młodsze padaczkę. Rodzice mówili pogranicznikom, że ich dzieci są chore. Nic. Pushbackowali ich kilkanaście razy!
Dopiero gdy ten chłopiec wpadł w śpiączkę cukrzycową, to się zlitowali i zawieźli ich do szpitali. Ale do dwóch – rozdzielili rodzinę (czego nie można robić, zabrania tego prawo – red.) Matkę z częścią dzieci wywieźli do jednego szpitala, a ojca z dwójką pozostałych do drugiego. To była trauma dla rodziny, bo nie wiedzieli, gdzie są ich najbliżsi. Bali się tego rozdzielenia.
Albo historia tej pani z Iraku, która podróżowała z trójką dzieci. Rozdzielili ich. W szpitalu wszystkim serce się łamało, bo ona chodziła i wszystkim powtarzała: „where is my baby? Where is my baby?” (gdzie jest moje dziecko -red.). Szukaliśmy tego dziecka po szpitalach. Była interwencja RPO w tej sprawie i teraz chyba wszyscy są w Połowcach (k. Czeremszy – tam jest obóz/ośrodek tymczasowy dla uchodźców -red.). Dwójka starszych synów tej pani zostanie chyba wyrzucona – Straż Graniczna podała, że chcą się przedostać do Niemiec, więc zostaną wkrótce zawróceni do linii granicznej.
Muszę się z kimś skonsultować, czy jednak nie nosić ze sobą na te akcje pomocy leków przeciwdepresyjnych.
Oprócz dziecka w lasach na granicy Judith straciła też męża. Chciałem pomóc jej go szukać. Kiedy ostatnio z nią rozmawiałem była w Paryżu, ciągle w kiepskim stanie psychicznym. Poszukiwała męża na własną rękę.
W piątek 29 października, gdy przyjechałem do Hajnówki, dostaję smsa od Judith. Radosnego:
„Jest. Pisze, że mnie całuje. Dzięki Bogu!" – cieszy się Judith. Domyślam się, że chodzi o męża.
Dosłownie minutę później dostaję smsa od jej ślubnego. „Jesteśmy w lesie, potrzebujemy pomocy. Jest nas dwóch”. Pinezka wskazuje na okolice Sokółki, poza strefą stanu wyjątkowego. Przekazuję informacje wolontariuszom.
Aktywiści organizują pomoc.
W ciągu pół godziny wyrusza ekipa z Białegostoku plus znajoma dziennikarka. Dla mnie za daleko, a warszawskie blachy mogą ściągnąć niepotrzebną uwagę. Takie auta są trefne na akcjach pomocowych.
„Stoję tutaj. Nie ma ich” – pisze dziennikarka z miejsca z pinezki.
„Nie mam kontaktu z grupą” – mówi mi aktywistka koordynująca akcję pomocy.
„Policja jechała, musieliśmy uciekać” – dostaję info od męża Judith.
„Jaka policja? Jestem tutaj, wokół szczery las, ciemno, nikogo nie było” – dziwi się dziennikarka.
W ciągu pół godziny sprawa się wyjaśnia – za autem aktywistów ciągle ktoś jeździł. Służby? Które? Z ogonem nie pojadą z pomocą, bo od razu uchodźców zgarną strażnicy i wyrzucą na Białoruś. Uchodźcy ewakuowali się więc ze swojej lokalizacji.
Rano dostaję info – dopiero o 01:00 w nocy udało się dotrzeć wolontariuszom do dwójki Kongijczyków. Dostali wszystko, czego potrzebowali. Wodę, jedzenie, ciepłą odzież, śpiwory. Następnego dnia Judith pisze: „U męża dobrze. Robi zdjęcia żubrom".
Kolejną noc spędził już pod dachem.
Następnego dnia dostaliśmy informację – mąż jest już bezpieczny. W Niemczech. Zmierza do Judith we Francji.
Najwyraźniej nie chce wracać do ponad miesiąca horroru w lasach na granicy, bo przemilcza nasze prośby o rozmowę.
Przed publikacją historii Judith rozmawialiśmy z kpt. Krystyną Jakimik-Jarosz, zastępującą rzeczniczkę prasową Podlaskiego Oddziału Straży Granicznej. W trakcie rozmowy:
26 października opublikowaliśmy tekst o Judith, przesłaliśmy jego link do rzeczniczki Podlaskiego Oddziału SG, z pytaniem, co SG uczyni, by wyjaśnić tę bulwersującą sytuację. Nie dostaliśmy odpowiedzi przez ponad tydzień.
Dopiero gdy poinformowaliśmy SG, że będą dalsze publikacje o Judith, rzeczniczka prasowa Podlaskiego Oddziału SG mjr Katarzyna Zdanowicz zainteresowała się tematem. „Wszystkim kobietom, które są w ciąży i wymagają pomocy, tę pomoc zawsze udzielamy” – przekonywała mjr Zdanowicz.
Tymczasem OKO.press ma wiele wiarygodnych informacji o ciężarnych, które wielokrotnie – nawet sześciokrotnie — były wypychane przez granicę. Sama SG przyznaje, że ciężarne też „są zawracane do linii granicy”. Zdanowicz twierdzi też, że rozmawiała z koleżanką (kpt. Jakimik-Jarosz), która „obdzwaniała kilka placówek” w poszukiwaniu śladów Judith. „Koleżanka prosi, by podać więcej szczegółów: imię nazwisko, cokolwiek” – prosi pani major, ale dopiero po tygodniu i informacji o dalszych publikacjach!
4 listopada dostajemy maila z SG:
Judith (nazwisko do wiedzy redakcji) nie figuruje w bazach danych SG. „Być może wobec cudzoziemki zastosowano Rozporządzenie MSWiA z dnia 20.08.2021 r. (...). Zgodnie z ww. aktem prawnym cudzoziemcy byli zawracani do linii granicy państwowej w możliwie najdogodniejszym i bezpiecznym miejscu”. Chodzi o akt prawny, który – jak od początku twierdzili prawnicy – był bezprawny.
Mjr Zdanowicz twierdzi, że push-backów „nie wykonuje się w taki sposób, jaki Pan opisuje”.
Tyle że sytuację opisywała nie tylko Judith, ale także jej przyjaciel z grupy.
Rzecznik SG dodaje, że od ok. 20 września odcinek granicy w rejonie Bobrowniki jest zabezpieczony „zaporą /ogrodzeniem o 2,5 wysokości (…) za tym ogrodzeniem znajdują się zasieki z concertiny”. „Przerzucenie przez tak wysokie ogrodzenie człowieka jest wręcz niemożliwe” – dodaje mjr Zdanowicz. To samo wcześniej twierdziła w rozmowie telefonicznej: że piszemy, iż Judith przerzucono przez płot. Dokładnie taką samą retorykę podważania wiarygodności tych informacji zastosowały na TT konta anonimowe, z małą liczbą obserwujących i istniejące od niedawna – prawdopodobnie trollerskie.
Tymczasem:
W dalszych publikacjach OKO.press będziemy pisać o traktowaniu m.in. ciężarnych na granicy przez polskich mundurowych.
Ślązak, z pierwszego wykształcenia górnik, potem geograf, fotoreporter, szkoleniowiec, a przede wszystkim dziennikarz, od początku piszący o podróżach i rozwoju, a od kilkunastu lat głównie o służbie zdrowia i mediach. Zaczynał w Gazecie Wyborczej w Katowicach, potem autor w kilkudziesięciu tytułach, od lat stały współpracownik PRESS, SENS, Służba Zdrowia. W tym zawodzie ceni niezależność.
Ślązak, z pierwszego wykształcenia górnik, potem geograf, fotoreporter, szkoleniowiec, a przede wszystkim dziennikarz, od początku piszący o podróżach i rozwoju, a od kilkunastu lat głównie o służbie zdrowia i mediach. Zaczynał w Gazecie Wyborczej w Katowicach, potem autor w kilkudziesięciu tytułach, od lat stały współpracownik PRESS, SENS, Służba Zdrowia. W tym zawodzie ceni niezależność.
Komentarze