0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Bartosz Banka / Agencja GazetaBartosz Banka / Agen...

W Polsce od lat dramatycznie brakuje lekarzy i pielęgniarek. System funkcjonuje wyłącznie dzięki pracy emerytów i lekarzy rezydentów. Z powodu braku personelu coraz częściej zamyka się oddziały, wiele szpitali funkcjonuje tylko dlatego, że lekarze z poczucia odpowiedzialności pracują ponad siły.

Jak to się stało, że z kraju, który miał kiedyś nadprodukcję lekarzy, staliśmy się państwem w tak trudnej sytuacji?

Mniej studentów, wyjazdy absolwentów

Polska jeszcze w latach 80. kształciła liczne kadry medyczne. Mówiono nawet, że „produkujemy” nieco więcej lekarzy niż musimy i robimy to na potrzeby Układu Warszawskiego. W roku 1987 na dzienne studia medyczne przyjęto 6310 studentów. Rok później już tylko 3805, potem było jeszcze gorzej. W 1991 studia rozpoczęło 2667 przyszłych lekarzy, średnia przyjęć w latach 1994-2000 wyniosła zaledwie 2070.

Do tego doszły jeszcze masowe wyjazdy lekarzy z Polski po wstąpieniu do Unii.

Dobrze wykształceni adepci medycyny nie mieli problemu ze znalezieniem pracy na Zachodzie.

Udawali się głównie do Wielkiej Brytanii, Niemiec, Hiszpanii, krajów skandynawskich. Wyjeżdżali najczęściej anestezjolodzy, chirurdzy, patomorfolodzy, ale także interniści, pediatrzy i psychiatrzy.

Z informacji Naczelnej Izby Lekarskiej wynika, że w latach 2004-2017 wyjechało z Polski ponad 10,5 tys. lekarzy. Prawdopodobnie liczba ta jest większa i może sięgać nawet 20 tysięcy.

2,4 lekarza na tysiąc mieszkańców

Na rezultaty nie trzeba było długo czekać. Od kilkunastu lat w Polsce dotkliwie brakuje lekarzy, zaś władze przez dłuższy czas udawały, że nic się nie dzieje.

W efekcie Polska ze wskaźnikiem 2,4 praktykujących lekarzy na 1000 mieszkańców znalazła się na szarym końcu w Europie.

Średnia unijna to 3,7, a w krajach takich jak Niemcy, Austria, Szwecja wskaźnik ten przekracza 4 lekarzy na 1000 mieszkańców (dane OECD z 2018 roku).

Przeczytaj także:

O tym, że sytuacja jest zła, świadczą nie same wskaźniki, lecz kolejki do specjalistów i bardzo długi czas oczekiwania na zabiegi i operacje. Według danych OECD (2016) na operację stawu kolanowego czeka się w Polsce 541 dni (najgorszy wynik), a na wymianę stawu biodrowego 405 dni (w Holandii 42 dni).

Na palący problem zwrócili uwagę rezydenci podejmując protest jesienią 2017. To im zawdzięczamy m.in. ustawę zwiększającą do 6 proc. PKB wydatki na zdrowie (od 2024 roku) i lepsze warunki płacy dla lekarzy.

Brak kadr medycznych to często podejmowany dziś temat. Zagadnieniu temu poświęcona była specjalna sesja w trakcie niedawno zakończonego IV Kongresu Wyzwań Zdrowotnych w Katowicach.

Stronę rządową reprezentowała wiceminister zdrowia Józefa Szczurek-Żelazko. Z jej wypowiedzi można było odnieść wrażenie, że władze dostrzegają problem, ale po pierwsze to wina poprzednich rządów. Po drugie, sytuacja wcale nie jest taka zła i stale się poprawia, bo ten rząd podejmuje różne działania naprawcze.

Szczurek-Żelazko wspomniała wprawdzie o wskaźniku 2,4 lekarza na 1000 mieszkańców, ale oznajmiła, że został on źle policzony, gdyż Polska podała liczbę lekarzy praktykujących, a Grecja (wskaźnik 6,5) i Portugalia (4,8) wszystkie osoby tej profesji.

„Według nas prawdziwy wskaźnik dla Polski to 3,4, co zupełnie inaczej pozycjonuje nas na tle innych krajów” – przekonywała wiceminister.

Ripostował jej dr Marcin Sobotka, przewodniczący Porozumienia Rezydentów Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy, proponując, by nie patrzeć na te kraje, które nie zrozumiały, jak się wylicza wskaźnik, lecz na faktyczną liczbę lekarzy w Polsce.

Szczurek-Żelazko podała, że liczba ta na koniec 2018 roku wyniosła 175 343. Ale dane z Naczelnej Izby Lekarskiej, na które się powołała, uwzględniają także dentystów oraz tych, którzy wyjechali, ale opłacają składki, niepracujących emerytów, stażystów, wreszcie osoby niepracujące w zawodzie.

Prawdziwa liczba lekarzy pracujących stricte z pacjentem zdaniem dr. Sobotki nie przekracza 100 tysięcy, dlatego wskaźnik wyliczony przez OECD jest bliski prawdy.

Chodzi o normalność

Dr Sobotka: „Mówiąc o braku lekarzy spójrzmy na inny wskaźnik, a mianowicie średnią liczbę przepracowanych godzin w miesiącu. W Polsce sięga ona 255, a więc znacznie więcej niż kodeksowe 160. To pokazuje, że

lekarze są nadmiernie obciążeni pracą, nie dlatego, że chcą tyle pracować, ale dlatego, że muszą. Biorą dodatkowe dyżury, gdyż są pod ścianą. Pacjent w szpitalu musi mieć przecież zapewnioną ciągłość opieki”.

Sobotka wspomniał, że samemu zdarzało mu się pracować ponad 400 godz. w miesiącu. „Nie mogłem nie tylko odpocząć, ale nie miałem nawet kiedy chorować i szedłem z gorączką na dyżur. To nie są normalne warunki pracy i rezydenci upomnieli się właśnie o tę normalność”.

Kadra się starzeje

Wiceminister Szczurek-Żelazko nie wspominała o przepracowaniu lekarzy, przytoczyła natomiast niepokojące dane na temat starzenia się polskiej kadry medycznej. W grudniu 2017 odsetek lekarzy w grupie 55-64 lata wynosił 20 proc., powyżej 65 lat – 22 proc. Średnia wieku niektórych specjalistów, np. pediatrów oscyluje koło 60. roku życia.

„Prawie 8 proc. lekarzy na Śląsku to emeryci ratujący system” – dodał dr Tadeusz Urban, prezes Okręgowej Rady Lekarskiej w Katowicach.

Największe braki są w małych powiatowych szpitalach. Trudno się dziwić – nie każdy chce pracować na prowincji. Trzeba do tego odpowiednich zachęt finansowych, a tych nie ma.

Dr Sobotka przywołuje obrazek ze szpitala w Rawie Mazowieckiej.

Na oddziale pracuje dwóch ginekologów, którzy dyżurują na zmianę co drugi dzień. Innego wyjścia nie ma. Jak długo da się tak pracować?

Miejsc przybywa, ale za wolno

Sposobem na zasypanie luki pokoleniowej i na zwiększenie liczby lekarzy jest kształcenie nowych kadr. Szczurek-Żelazko pochwaliła się, że liczba studentów na wydziałach lekarskich rośnie od kilku lat.

W 2016 przyjęto 7750 osób, w tym roku akademickim studiują już 9409 osoby (łącznie na kierunku lekarskim i lekarsko-dentystycznym).

„Przyjęć rzeczywiście jest więcej - mówi dr Marcin Sobotka – tyle że ten wzrost dotyczy głównie kierunków płatnych i anglojęzycznych".

Natomiast wzrost na studiach dziennych, bezpłatnych, dla obywateli polskich, wynosi niecałe 100 miejsc rok do roku (2018 versus 2017). Porozumienie Rezydentów uważa, że to niewystarczające.

Gdy Ministerstwo Zdrowia pyta rektorów poszczególnych uczelni medycznych o ilu więcej studentów mogą przyjąć u siebie w kolejnym roku akademickim, odpowiadają, że może o 5 osób, może o 10.

Tłumaczą się nadwyrężonymi możliwościami kadry dydaktycznej. Uczelnie medyczne dostają za mało pieniędzy i muszą się ratować rekrutacją na studia płatne, żeby poprawić swój budżet.

Sobotka: „Ministerstwo Zdrowia najchętniej reformuje system bezkosztowo. Tymczasem kształcenie lekarzy jest drogie. Trudno dokładnie ten koszt wyliczyć, szacunkowo sięga on pół miliona złotych. Bez dołożenia większej sumy pieniędzy nie da się zwiększyć zasobu kadr.”

Najtańsza siła robocza

Ministerstwo twierdzi, że sytuacja kadrowa poprawia się dzięki zwiększeniu liczby rezydentów i podniesieniu ich płac. Sami rezydenci przypominają, że o poprawę warunków musieli ostro walczyć, a z liczbą miejsc na rezydenturę nadal nie jest tak różowo.

„W ostatniej wiosennej sesji otwarcia rezydentur liczba wszystkich miejsc dla lekarzy dentystów w Polsce (studia kończy ponad 1000 rocznie) wyniosła 67. Specjalizować się może więc zaledwie 67 osób, reszta skazana jest na wolontariat. To nie jest dobry kierunek” – przekonywał Sobotka. - „Dlatego my patrzymy na realną liczbę miejsc, jeśli chodzi o rezydentury i tu wzrost rok do roku to jest 60 miejsc. Uważamy, że to za mało”.

Ministerstwo wyodrębniło specjalizacje deficytowe. Rezydenci, którzy się na nie zdecydują, dostają 700 zł brutto zł więcej. To w wielu wypadkach za mało, by zachęcić lekarzy rezydentów. Może skuszą się na rezydenturę na psychiatrii dziecięcej, gdzie jest zupełny dramat.

Wielu lekarzy przeszło do sektora prywatnego, oddziały albo się zamykają, albo ledwie zipią. Specjalizacją deficytową nie stała się np. endokrynologia.

„Ale proszę się umówić w Opolu do endokrynologa – mówił dr Sobotka. To praktycznie niemożliwe, bo tam jest dwóch albo trzech endokrynologów i czas oczekiwania ponad rok.

To nie jest system opieki zdrowotnej, którego chcielibyśmy jako pacjenci i który spełnia nasze oczekiwania”.

W Polsce jest ponad 20 tys. rezydentów i na nich, zdaniem Sobotki, opiera się 20 proc. pracy w całym systemie opieki zdrowotnej. Ministerstwo wydaje na lekarzy stażystów i na szkolenie rezydentów 2,5 mld rocznie. „Rezydenci nawet po wywalczonych w ubiegłym roku podwyżkach są najtańszą siłą roboczą w systemie” – dodaje Sobotka.

Z Zachodu nie przyjeżdżają

Innym (i szybszym) sposobem na łatanie dziur kadrowych, poza zwiększaniem limitu miejsc przyjęć na studia, jest sprowadzanie lekarzy z zagranicy. Ci jednak specjalnie się do Polski nie garną.

W latach 2012-2017 złożono 2443 wniosków o nostryfikację dyplomu. Uznano 923 z nich.

Przyjeżdżają do nas głównie lekarze z Ukrainy, Białorusi, Kazachstanu. „Mówimy im: Tak. Zapraszamy, ale zdajcie egzaminy, nauczcie się języka, żeby się dobrze porozumiewać z pacjentem” – podkreśla dr Marcin Sobotka. - „Niestety, nauczanie medycyny w tych krajach jest na dużo niższym poziomie niż u nas. Gdyby z kolei nasz system opieki zdrowotnej był dobry, przyjeżdżaliby do nas lekarze z Zachodu. Nie przyjeżdżają”.

Pielęgniarek też brakuje

Zdaniem wiceminister Szczurek-Żelazko niedobór pielęgniarek jest w tej chwili bardziej dotkliwy niż niedobór lekarzy. To dlatego, że po pierwsze spadała liczba uczących się pielęgniarek, po drugie spora ich grupa wyjechała po otwarciu rynku pracy na Zachodzie, po trzecie – jeszcze do niedawna – wiele z nich po skończeniu szkoły nie występowało do Okręgowych Izb o prawo wykonywania zawodu.

Warunki pracy i płacy były tak kiepskie, że aż 60 proc. absolwentek i absolwentów zmieniało plany zawodowe.

Tu na szczęście sytuacja się zmieniła. Rocznie szkolenie w kraju kończy ok. 5000 pielęgniarek i położnych i niemal 100 proc. znów występuje o prawo do wykonywania zawodu. To efekt zmian wywalczonych podczas protestów pielęgniarek i położnych zakończonych w 2017 roku.

„To tylko drobny krok ku lepszemu. Nie możemy popadać w hurra optymizm” – mówiła podczas Kongresu w Katowicach Mariola Łodzińska, wiceprezeska Naczelnej Rady Pielęgniarek i Położnych. W Polsce na tysiąc mieszkańców przypada dziś 5,2 pielęgniarki. Niepokojący jest ich wiek.

W 2016 roku średnia wieku pielęgniarki wynosiła 50,8 lat, o 6,6 lat więcej niż w roku 2008.

„Po to, by zatrzymać lukę pokoleniową i uzupełnić kadry, do systemu powinno wchodzić nie 5, a 8-9 tys. pielęgniarek rocznie” – twierdzi Łodzińska. A po to, by dogonić Unię Europejską i osiągnąć wskaźnik OECD (9,4 na tysiąc mieszkańców), powinno rocznie przybywać aż 13 tys. pracowników. Przed nami daleka droga, żeby poprawić sytuację”.

O optymizm trudno

Wszystko to nie napawa optymizmem. Exodus lekarzy za granicę na szczęście przyhamował. Szacuje się, że rocznie wyjeżdża dziś kilkuset lekarzy.

Ministerstwo uważa, że problem z brakiem kadr jest, ale tak naprawdę go nie ma.

„Pani minister płynnie przechodzi w swoich wypowiedziach od stwierdzenia, że mamy mało lekarzy, do tego, że właściwie to mamy ich dużo. Tymczasem szybkie dojście przez Polskę do wskaźnika 3,4 czy prawie 4 lekarzy na tysiąc mieszkańców to zupełna mrzonka” – mówi przewodniczący Porozumienia Rezydentów.

„Potrzebowalibyśmy do tego dodatkowo 50 tys. lekarzy. O tym nawet nie marzymy. Niech się nam uda zwiększyć liczbę o 20 tysięcy. To by już było bardzo odczuwalne. Ja mógłbym np. spokojnie pójść na zwolnienie jak zachoruję".

;

Udostępnij:

Sławomir Zagórski

Biolog, dziennikarz. Zrobił doktorat na UW, uczył biologii studentów w Algierii. 20 lat spędził w „Gazecie Wyborczej”. Współzakładał tam dział nauki i wypromował wielu dziennikarzy naukowych. Pracował też m.in. w Ambasadzie RP w Waszyngtonie, zajmując się współpracą naukową i kulturalną między Stanami a Polską. W OKO.press pisze głównie o systemie ochrony zdrowia.

Komentarze