0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Adam Stępień / Agencja Wyborcza.plFot. Adam Stępień / ...

W środę (30 sierpnia) wieczorem – na ostatnim w tej kadencji posiedzeniu Sejmu – PiS zamierza na mocy niesławnego „lex Tusk” wybrać członków komisji ds. badania wpływów rosyjskich. Termin zgłaszania kandydatów – pięciu na każdy klub – minął we wtorek o 20:00.

Ugrupowania opozycyjne zbojkotowały zgłoszenia, w związku z czym PiS zaproponował od razu aż dziewięciu kandydatów.

Według doniesień Polskiej Agencji Prasowej kandydatami PiS zostali:

Sławomir Cenckiewicz – historyk, współtwórca serialu TVP „Reset”,

Andrzej Zybertowicz – socjolog, doradca prezydenta Andrzeja Dudy,

Łukasz Cięgotura – zastępca dyrektora Wojskowego Biura Historycznego,

Michał Wojnowski – historyk bizantynista zajmujący się też naukowo rosyjską myślą geopolityczną i teorią wojen informacyjnych, publikujący w periodyku wydawanym przez ABW, zatrudniony w Kancelarii Premiera,

Przemysław Żurawski vel Grajewski – politolog, przewodniczący Rady ds. Bezpieczeństwa i Obronności przy Kancelarii Prezydenta,

Marek Szymaniak – historyk, wieloletni pracownik Instytutu Pamięci Narodowej, obecnie zastępca dyrektora w Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku,

Marek Czeszkiewicz – adwokat, były prokurator (wsławił się m.in. umorzeniem śledztwa w sprawie nawoływania do nienawiści przez Jacka Międlara), były członek Trybunału Stanu,

Andrzej Kowalski – były Szef Służby Wywiadu Wojskowego,

Arkadiusz Puławski – zastępca dyrektora w Departamencie Bezpieczeństwa Narodowego.

Komisja, której miało nie być

Jeszcze kilka dni temu to, czy komisja rosyjska w ogóle powstanie, było bardzo mocno wątpliwe. Poseł Marek Ast z PiS zdążył nawet publicznie zadeklarować, że komisja nie zostanie już w tej kadencji powołana do życia. Nagły zwrot akcji nastąpił w ostatni piątek po południu, kiedy kluby parlamentarne nagle otrzymały pisma z prezydium Sejmu wyznaczające termin składania kandydatur. Motywy tej ostatniej decyzji kierownictwa PiS pozostają nie do końca zrozumiałe.

Po co PiS-owi wybór członków komisji ds. wpływów rosyjskich przeprowadzany rzutem na taśmę, na ostatnim posiedzeniu Sejmu w tej kadencji? Przecież jest już jasne, że komisja nie zdoła rozpocząć prac przed wyborami – i że mogą minąć nawet miesiące, zanim jej członkowie otrzymają niezbędne certyfikaty dostępu do informacji niejawnych. Czyżby więc miało chodzić tylko o jałowy polityczny spektakl, w którym PiS po raz kolejny będzie próbował dowieść, że wciąż jest w stanie postawić na swoim?

Komisja – koń trojański?

Odpowiedź może być niestety prostsza, niż się na pozór wydaje. Owszem, komisja nie stanie się już – jak pierwotnie marzyło się PiS-owi – kampanijnym młotem na opozycję uruchomionym tuż przed wyborami. Zamiast tego ma jednak przydać się PiS-owi po wyborach – zwłaszcza w razie zwycięstwa opozycji.

Wybrana przez rządzący PiS komisja mogłaby się stać bardzo przydatnym narzędziem dla PiS-u będącego już opozycji – jako umieszczony w kancelarii nowego już premiera koń trojański z dziewięcioma PiS-owskimi członkami komisji w środku. Każdy z nich będzie miał rangę sekretarza stanu w KPRM, sowitą pensję i bardzo rozległe uprawnienia. A nowy premier nie będzie mógł się ich ot tak, po prostu, pozbyć, wręczając im dymisję. Do tego potrzebna będzie bowiem zmiana ustawy w Sejmie, a następnie podpis pod nią prezydenta. O ile to pierwsze byłoby dla zwycięskiej opozycji dziecinnie proste, o tyle to drugie oznacza konieczność zdania się na łaskę i niełaskę Andrzeja Dudy.

Według ustawy o komisji ds. wpływów, przeforsowanej przez PiS w Sejmie już dwukrotnie, prawo do zgłaszania swych kandydatów mają wszystkie kluby opozycyjne. Komisja ma mieć 9 członków – PiS-owi przypada więc 5 miejsc, klubom opozycji reszta. Żadna z partii opozycji demokratycznej nie zamierzała jednak zgłaszać kandydatów – by nie legitymizować w ten sposób działań komisji. Jasne jest więc to, że wszyscy zostaną rekomendowani przez PiS.

Nazwiska ich poznamy najprawdopodobniej dopiero w środę 30 sierpnia. Jak dotąd na komisyjnej giełdzie nazwisk króluje przede wszystkim Sławomir Cenckiewicz (na zdjęciu), historyk z IPN, obecnie szef Wojskowego Biura Historycznego, a w 2006 roku przewodniczący komisji ds. likwidacji WSI. Cenckiewicz jest wskazywany jako potencjalny przewodniczący komisji.

Już w środę Sejm ma przeprowadzić wybór członków komisji. Gdy to nastąpi, staną się oni urzędnikami państwowymi i będą pełnić swą funkcję albo do zakończenia prac komisji, albo do ewentualnej zmiany ustawy.

Przeczytaj także:

Europa: Lex Tusk to akt bezprawia

We wtorek (29 sierpnia) Komisja Europejska ogłosiła, że jeśli komisja ds. wpływów rozpocznie prace, uruchomiony zostanie kolejny etap procedury naruszeniowej wobec Polski. Została ona wszczęta przez KE w czerwcu – zaraz po podpisaniu przez prezydenta Andrzeja Dudę pierwszej wersji ustawy o komisji ds. wpływów.

Komisja Europejska stwierdziła wówczas, że „lex Tusk” narusza:

  • Zasady demokracji opisane w artykułach 2 i 10 Traktatu o UE. Komisja podkreśliła, że demokracja, praworządność i prawa podstawowe należą do podstawowych wartości Unii i są niezbędne dla funkcjonowania całej UE.
  • Zasady legalności i niedziałania prawa wstecz (artykuł 49 Karty Praw Podstawowych UE) oraz zasady pewności prawa i powagi rzeczy osądzonej.
  • Prawa do skutecznej ochrony sądowej (artykuł 47 Karty), zasady ne bis in idem (mówi ona, że nie można dwa razy orzekać w tej samej sprawie) oraz ochrony tajemnicy zawodowej (artykuł 7 Karty).
  • Wymogi prawa UE dotyczące ochrony danych (RODO i artykuł 8 Karty).

Odpowiedzią polskiego obozu władzy na zarzuty KE miała być nowelizacja ustawy (i złagodzenie części jej przepisów) przygotowana przez Dudę, a następnie przegłosowana przez posłów PiS i ostatecznie podpisana 2 sierpnia. Jeszcze w lipcu komisarz sprawiedliwości Unii Europejskiej Didier Reynders poinformował jednak, że nowelizacja nie rozwiązała podstawowych problemów z komisją ds. wpływów.

27 lipca opinię w sprawie znowelizowanej już wersji „lex Tusk” wydała z kolei Komisja Wenecka. Ten ważny organ doradczy Rady Europy stwierdził, że prezydencka nowelizacja ustawy w żaden sposób nie naprawia jej wad. I zarekomendował Polsce uchylenie ustawy w całości. Komisja Wenecka zaleciła przy tym, by polskie władze rozważyły wycofanie ustawy w najbliższym możliwym terminie.

Rysująca się w tym momencie pewność, że powołanie do życia komisji rosyjskiej otworzy nowy front na linii Warszawa-Bruksela, nie studzi jak na razie zapału PiS do przeprowadzenia wyboru jej członków.

Mili koledzy nowego rządu?

„Ustawa przyjęta przez Sejm, musi zostać wykonana” – tak w rozmowie z OKO.press dobrze poinformowany polityk PiS stara się uzasadnić całą operację. Pytam go więc, czy jest jakikolwiek sens powoływania komisji tak późno, gdy jest jasne, że nie zdąży ona nic zdziałać przed wyborami.

„A czy ktoś powiedział, że komisja przestanie pracować zaraz po wyborach?” – odpowiada mój rozmówca z nutą ekscytacji w głosie. I już za chwilę, nieco zbyt szybko i zbyt gwałtownie, zaczyna się tłumaczyć, że przecież z całą pewnością wygra Zjednoczona Prawica, więc to oczywiste, że sprawy wrócą na swe dotychczasowe tory. Ale chodzi mu raczej o coś zupełnie innego.

Prace wybranej już komisji nie podlegają sejmowej kadencyjności. Komisja wybrana teraz, działa także po wyborach.

Ale kiedy członkowie komisji zostaną wybrani przez Sejm, stanie się ona organem umocowanym przy Kancelarii Premiera. Jej członkowie będą pobierać pensje równe uposażeniu sekretarzy stanu, taką też będą mieli oficjalną rangę. W sensie formalnym będą „kolegami” ministrów z nowego rządu. Ale będą mogli w majestacie prawa oskarżać ich o „uleganie wpływom Rosji”, wzywać na przesłuchania – jednym słowem urządzić cały ten spektakl, którego nie udało się już PiS-owi zrealizować w kampanii wyborczej.

Owszem – ramy czasowe działania komisji zostały zamknięte w latach 2005-2022. Ale członkowie komisji wyposażeni w bardzo rozległe uprawnienia będą mogli pod pozorem tropienia rosyjskich wpływów z przeszłości domagać się dostępu także do całkiem współczesnych, czy wręcz bieżących niejawnych informacji dotyczących np. energetyki, bezpieczeństwa czy polityki zagranicznej. Rzecz jasna zawsze pod pozorem badania spraw z okresu, którego ustawowo dotyczy zakres prac komisji.

To czy tego typu żądania miałyby jakąkolwiek moc prawną – to już inna kwestia, jednak samo ich odpowiednio częste i głośne stawianie może już być politycznym problemem dla nowego rządu. Bo przecież byłyby to głosy płynące – formalnie – z jego wnętrza.

Być może czas więc spojrzeć na komisję ds. wpływów rosyjskich już nie – jak wiosną – jako na narzędzie wyborczej walki bez reguł szykowanej przez PiS, lecz jako jeden ze środków mających w orbanowskim stylu cementować wpływy obecnego obozu władzy nawet po jego przegranej.

;

Udostępnij:

Witold Głowacki

Dziennikarz, publicysta. Pracował w "Dzienniku Polska Europa Świat" i w "Polsce The Times". W OKO.press pisze o polityce i sprawach okołopolitycznych.

Komentarze