0:00
0:00

0:00

Przed napisaniem tego tekstu sprawdziłam, ile kosztuje futro z lisa. Nie jest to tania sprawa – choć na portalach aukcyjnych można znaleźć ubrania za kilkaset złotych, to w dedykowanych butikach za płaszcz albo kurtkę trzeba zapłacić od 3,5 do 5 tysięcy złotych. Wybór jest szeroki: od futer z rudych lisów, po białe płaszcze z lisów polarnych. Do tego można kupić czapkę albo kołnierz. W ofercie znalazłam też kurtki parki z kapturami obszytymi lisami. To nie jest produkt dla każdego.

Tym bardziej może uderzać to, że przez zachciankę grupy osób, która chce się otulać futrami, rocznie w Polsce morduje się kilka milionów zwierząt. W tym – kilkadziesiąt tysięcy lisów. W całym kraju funkcjonuje około 200 ferm, które hodują lisy na futra. Choć tak naprawdę skala może być większa.

To czwarty odcinek naszego cyklu "Rzeźnia", w którym opisujemy, jak wyglądają polskie hodowle i jak łamane są w nich prawa zwierząt i naruszane przepisy. Wcześniejsze odcinki cyklu można przeczytać tutaj:

Przeczytaj także:

Ferma lisów w Zambrowie

„Zdarza się, że powiatowa inspekcja weterynaryjna nie wie o fermach lisów” – mówi Cezary Wyszyński, prezes Fundacji Międzynarodowy Ruch na Rzecz Zwierząt - Viva! „Inspekcja tłumaczy, że może nadzorować tylko te miejsca, o których wiedzą. A zgłoszenie takiej działalności do inspekcji to obowiązek właściciela. Jeśli tego nie zrobi, nie będzie miał kontroli w swoim zakładzie” – tłumaczy i przypomina historię nielegalnej hodowli we wsi Przyjmo (woj. świętokrzyskie). Jej właściciel przez 20 lat hodował lisy na futra. I nie tylko – na fermie trzymał również psy i krowy. Wszystkie niedożywione, chore, pojone brudną, zgniłą wodą. Mieszkańcy wsi o hodowli wiedzieli. „My już się przyzwyczailiśmy” – mówili dziennikarzom Uwagi TVN, którzy towarzyszyli Vivie w interwencji. „Nie bądźcie tacy mściwi” – rzucił jeden z mieszkańców.

A właściciel? Właściciel nie widział problemu. Swojej hodowli nigdy nie zgłosił do inspekcji weterynaryjnej, bo przecież nie była duża. Kilka (dokładnie: 37) lisów, kilka krów.

Krótkie życie na fermie

Aktywiści na miejscu zastali brudne klatki, niesprzątane odchody, zielone, zgniłe mięso kurczaków nieobranych z piór rzucone zamiast karmy dla lisów. W miskach do picia była woda z zakwitami. Lisy były chore i pogryzione. Z przerośniętymi pazurami, wodobrzuszem (choć właściciel utrzymywał, że to „tylko sadło”), odgryzionymi kończynami i wyraźnymi problemami psychicznymi. To tak zwane sterotypie, czyli choroba psychiczna spowodowana życiem w jałowej klatce, bez możliwości realizowania swoich potrzeb gatunkowych. Lisy są drapieżnikami, potrzebują dużej przestrzeni. W ciasnych klatkach nie mogą realizować potrzeb gatunkowych, więc gryzą zwierzęta z sąsiednich boksów. Albo gryzą same siebie, rzucają się z kąta w kąt, kiwają, wykonują zupełnie nieuzasadnione kompulsywne ruchy.

Kiedy zachorują, ich leczenie nie opłaca się właścicielowi. Albo są zabijane, albo karmione aż do momentu uboju, żeby pomimo choroby wykorzystać ich futro. To najgorszy scenariusz – zwierzę żyje przez kilka miesięcy w bólu i cierpieniu, z ropiejącymi, zarobaczonymi ranami.

Życie lisa w fermie nie jest długie. Rodzą się wiosną, a zabija się je w listopadzie lub grudniu, na chwilę przed pierwszymi mrozami. To wtedy futro jest najgęstsze, najbardziej atrakcyjne dla tego okrutnego biznesu.

Zabija się je przez rażenie prądem – w pysk i w odbyt. „Inne zwierzęta nie powinny widzieć ani słyszeć uboju, bo to jest dla nich źródłem ogromnego stresu. One wiedzą, co się dzieje. Podczas naszych śledztw ujawniamy takie sytuacje, kiedy lisy były zabijane na oczach innych, a nawet następnie wkładane do klatek obok” – mówi Cezary Wyszyński.

Pseudohodowca z Przyjma usłyszał wyrok: pół roku pozbawienia wolności w zawieszeniu na dwa lata, grzywnę i zakaz prowadzenia hodowli zwierząt futerkowych przez osiem lat. Aktywiści uratowali pięć lisów i dwa psy. Jeden z lisów miał ogryziony ogon i nogę, do których wdały się robaki. Jedynym sposobem, żeby przestał cierpieć była eutanazja. Pozostałe zwierzęta trafiły do azylu – dwa z tych lisów żyją nadal.

Uratowany Maciek

Takich uratowanych lisów jest więcej.

Otwarte Klatki uratowały lisa Maćka z fermy w Karskach, niedaleko Ostrowa Wielkopolskiego. Zauważyli go zza płotu hodowli, chorego, ze złamaną nogą, do której wdała się infekcja. Bardzo możliwe, ż Maciek złamał nogę, zahaczając się o kraty klatki. Lisy hodowane na futra nie znają innego uczucia pod łapkami, jak kraty – nie znają zapachu trawy, nie mogą tarzać się w piasku. Klatka to jedyne, czego doświadczają.

Maćkowi się poszczęściło. Aktywiści odebrali go w asyście policji, przewieźli do weterynarza. Łapę trzeba było amputować.

Stamtąd trafił do jednej z działaczek Otwartych Klatek i zamieszkał w specjalnej wolierze. Chodzi na spacery, bawi się z psami, jest szczęśliwym, energicznym i wrażliwym liskiem. Ferma, na której się urodził, została zamknięta.

Kajtek odebrany interwencyjnie

Poszczęściło się też Kajtkowi z koszmarnej fermy w Zambrowie, skąd odebrali go aktywiści Vivy. Podczas interwencji właściciel zaatakował aktywistów, próbował ich pobić i wypchnąć za bramę, a klatkę z Kajtkiem wyrwać im z rąk.

Udało się go jednak odebrać i zawieźć do weterynarza, gdzie przeszedł długie leczenie i operację oczu. W lisim azylu po raz pierwszy poczuł piasek pod łapami. Pierwszy posiłek w połowie zakopał na później. Jeszcze nie wiedział, że już nigdy nie będzie głodny.

Hodowla w Zambrowie została zamknięta pod koniec 2019. Viva interweniowała tam dwukrotnie – za pierwszym razem inspekcja weterynaryjna odmówiła pomocy. Rok później, niedługo przed planowaną datą zamknięcia fermy, powiatowy lekarz weterynarii również nie chciał przyjechać na miejsce. Aktywiści wspominają, że zastali tam rozkładające się zwłoki lisów i jenotów, chore, zaropiałe zwierzęta, niedożywione i pojone brudną wodą. „Nie zawracajcie mi głowy” – miał powiedzieć powiatowy lekarz weterynarii aktywistom. Postanowili więc sami odebrać najbardziej cierpiące lisy - ustawa o ochronie zwierząt pozwala odebrać w trybie administracyjnym zwierzęta, których życie jest zagrożone. W ten sposób Kajtek trafił do azylu. Drugi uratowany lisek był zbyt słaby. Trzeba było go poddać eutanazji.

„Na każdej fermie, gdzie – jak na tej – hoduje się kilkaset sztuk zwierząt, kilka sztuk chorych można znaleźć, bez względu na to, czy to zwierzęta futerkowe, bydło czy świnie. To jest norma i wynika z fizjologii zwierząt” – tłumaczył lekarz w rozmowie z „Wyborczą”.

Ferma, na szczęście, już nie działa.

Aktywiści oskarżeni

Trudno jest oglądać filmy z ostatniego śledztwa Vivy na fermie lisów i jenotów w Starej Dąbrowie (woj. zachodniopomorskie). Widać, jak pracownicy hodowli wyciągają zwierzęta z klatek i uśmiercają poprzez rażenie prądem na oczach pozostałych lisów i jenotów. Nie zawsze trafiają w pysk, więc zwierzęta są rażone po oczach i uszach, co powoduje ich dodatkowe cierpienie. Szokujący jest jednak nie tylko zarejestrowany obraz, ale też sposób, w jaki mężczyźni mówią o zwierzętach: “a pamiętasz jak w tamtym roku mówiłem: bzykaj”, „się spierdział na koniec i tyle. I mu poszło nosem”. W zarejestrowanej rozmowie futrzarzy, hodowca zwraca uwagę na to, że jeden z lisów oczekujących na śmierć zmarł, bo „wyczuł sytuację”. Pracownicy kwitują to śmiechem.

Fundacja złożyła zawiadomienie do prokuratury o możliwości popełnienia przestępstwa znęcania się nad zwierzętami.

„Jednocześnie właścicielka fermy uznała, że tym materiałem nadszarpnęliśmy zaufanie ludzi i kontrahentów do prowadzonej przez nią działalności, że nie mieliśmy prawa go publikować” – mówi Cezary Wyszyński. „My się z tym nie zgadzamy, hodowczyni chwyta się brzytwy. Zarzuty znęcania już zostały postawione nagranym przez nas pracownikom, więc oskarżenia kierowane w naszym kierunku są totalnym kuriozum – dodaje.

Właścicielka fermy domaga się po 50 tysięcy złotych od każdego z trzech aktywistów. Sprawa jest w toku. „Wszystkie nasze działania w tej sprawie, łącznie z rejestracją i publikacją materiału, były całkowicie legalne i dzisiaj podjęlibyśmy dokładnie taką samą decyzję. Opinia publiczna ma prawo wiedzieć, jak w rzeczywistości wygląda chów i zabijanie zwierząt” – podkreśla Wyszyński. Viva prowadzi symboliczną zbiórkę w związku z tym pozwem. Zebrane pieniądze przeznaczy na wsparcie swojej antyfutrzarskiej kampanii.

Powolne umieranie branży

Czy jest w ogóle szansa, żeby w Polsce zdelegalizowano przemysł futrzarski? Ostatnio nawet Ministerstwo Rolnictwa poparło notę w tej sprawie do Komisji Europejskiej. Jak podał PAP, resort rolnictwa uważa, że fermy zwierząt futerkowych stwarzają zagrożenie epidemiologiczne i mogą być źródłem wirusa SARS-CoV-2. Powodem mają być też „względy etyczne hodowli i zabijania zwierząt wyłącznie lub w celu uzyskania ich futra”.

„Argumentów na rzecz zakazu jest bardzo dużo” - mówi Cezary Wyszyński. „Zdecydowaną większość zwierząt futerkowych stanową norki amerykańskie, które notorycznie uciekają z ferm a ich obecność w środowisku wiąże się z ogromnymi zniszczeniami w przyrodzie. To jest zwierzę, które jest skutecznym drapieżnikiem, zabija małe ssaki oraz ptaki i zjada ich jaja. Rocznie straty środowiskowe powodowane przez norki szacuje się na kilkaset milionów euro w samej UE” – tłumaczy.

Co więcej, sytuacja na rynku futer się zmienia. Zainteresowanie jest mniejsze, ceny spadają, a futrzarze mają magazyny pełne futer, które nie mogą leżeć tam w nieskończoność. Wiele marek i projektantów już zrezygnowało z produkcji ubrań z wykorzystaniem naturalnych futer.

Ten biznes powoli przestaje się opłacać.

„Oczywiście najważniejszym argumentem jest to, że nie ma realnej możliwości, żeby hodować te zwierzęta bez cierpienia. Potrzebują przestrzeni, urozmaiceń, norki są zwierzętami wodno-lądowymi, więc potrzebują wody do pływania. W hodowli nigdy nie będą mogły tych potrzeb realizować” – komentuje Wyszyński. Jak dodaje, fermy są też uciążliwe dla mieszkańców. Hodowle czuć i słychać, a odchody mięsożernych zwierząt przyciągają pasożyty i insekty. Przez to nieruchomości w okolicach ferm tracą nawet około 40 proc. swojej wartości. „Dlatego w Polsce w ponad 100 miejscach były protesty przeciwko planowanym lub istniejącym fermom” – mówi prezes Vivy. „Argumentów jest dużo i wszystkie są ważne. Myślę, że wcześniej czy później doprowadzą do tego, że pożegnamy się z futrzarskim biznesem”.

;
Na zdjęciu Katarzyna Kojzar
Katarzyna Kojzar

Absolwentka Uniwersytetu Jagiellońskiego i Polskiej Szkoły Reportażu. W OKO.press zajmuje się przede wszystkim tematami dotyczącymi ochrony środowiska, praw zwierząt, zmiany klimatu i energetyki.

Komentarze