0:000:00

0:00

Prawa autorskie: AFPAFP

A więc Liz Truss. Zgodnie z przewidywaniami sondaży i większości obserwatorów na Wyspach, Rishiemu Sunakowi, byłemu kanclerzowi skarbu, nie udało się wyprzedzić rywalki w wyścigu o klucze do Downing Street. Trwająca ponad miesiąc kampania obejmowała wiece, debaty telewizyjne i wywiady dla mediów, jakby była najzwyczajniejszą kampanią wyborczą. Zwyczajna jednak nie była i to z kilku powodów.

Rządząca od dwunastu lat Partia Konserwatywna z początkiem lipca 2022 pozbyła się w bólach ze stanowiska ciążącego jej Borisa Johnsona, ale nie utraciła większości parlamentarnej. Oznaczało to, że kolejnego premiera wytypują nie wyborcy, a partyjne doły. Nikt dokładnie nie wie, kim są, ani nawet ilu jest członków partii, bo ta od kilku lat nie opublikowała na ten temat informacji. Ocenia się, że około 160 tysięcy raczej starszych, raczej białych i raczej nieźle sytuowanych obywateli miało prawo zagłosować listownie i wybrać kolejnego lidera Torysów.

Sunak starał się prezentować jako wyważony kandydat środka, pewna ręka na trudne czasy, co mogłoby mu potencjalnie zyskać przychylność ogółu społeczeństwa. Truss wydawała się jednak lepiej rozumieć, kim są jej elektorzy i jak im się przypodobać.

Postawiła na nostalgię za Margaret Thatcher, do której próbowała się upodobnić nawet stylem ubioru. Zapowiedziała obniżki podatków, twardy kurs wobec Unii Europejskiej i rozwodnienie celów klimatycznych, obietnice popularne na prawym skrzydle partii, ale niekoniecznie wśród szerszego elektoratu.

Jednocześnie nie odcięła się od schedy po Johnsonie, pozostając nadal w jego gabinecie na stanowisku ministra spraw zagranicznych. Odchodzący premier, którego opinia publiczna ocenia bardzo surowo, pozostaje popularny wśród członków partii. Kilka tysięcy z nich podpisało nawet petycję, żądając, by jego nazwisko również dodać do karty do głosowania, a gdyby tylko mógł startować, zapewne wygrałby partyjną elekcję bez wysiłku.

Przeczytaj także:

Kampania Sunaka szybko się posypała, gdy sondaże przeprowadzane wśród członków partii zaczęły wskazywać jego rywalkę jako jednoznaczną faworytkę. Wszedł z nią w licytację na prawicowość pomysłów, co tylko pogrążyło jego wiarygodność. Zazwyczaj nieobfitujący w wydarzenia polityczne sezon ogórkowy, zwany na Wyspach sezonem głupstw (Silly Season), tym razem zapewnił wrażenia takie, jak możliwość obserwowania dwójki poważnych polityków oskarżających się nawzajem o utratę kontaktu z rzeczywistością, niekompetencję i socjalistyczne (sic!) podejście.

W tym samym czasie nad Wyspy nadciągały jednak chmury globalnych i lokalnych kryzysów, które skupiły uwagę i wywołały autentyczny lęk opinii publicznej, choć nie polityków prawicy, jeśli wierzyć ich wypowiedziom. Czas, który liderzy innych krajów Europy poświęcili na przygotowania do polikryzysu, partia rządząca Wielką Brytanią w odbiorze opinii publicznej zmarnowała na patrzenie się we własny pępek. Symbolem nastrojów okazała się okładka jednego z sierpniowych wydań dziennika City AM, specjalizującego się w tematach biznesowych. Pierwsza strona witała czytelnika nagłówkiem: „Dobre wieści: otwarta już od miesięcy nowa linia kolei w Londynie od listopada otworzy się nieco bardziej. Złe wieści: strony 2-11”.

Kryzys przywództwa

Najbardziej demoralizującym ze wszystkich narastających kryzysów okazał się kryzys przywództwa. Żadne z kandydatów na stanowisko premiera nie zachowywało się w trakcie kampanii jak lider na trudne czasy, skupiając się na swoim wąskim elektoracie zamiast na potrzebach milionów zwykłych Brytyjczyków. Johnson pojechał na wakacje, a lider opozycyjnej Partii Pracy Keir Starmer nie wykorzystał szansy, by przejąć inicjatywę.

Dopiero gdy były lewicowy premier Gordon Brown, sfrustrowany wyraźnym brakiem zainteresowania najważniejszych osób w państwie tematem galopujących kosztów życia, powrócił z politycznej emerytury, opublikował swój plan i wezwał rząd do działania, rozpoczęła się poważna debata społeczna.

Jego była partia również po kilku dniach zaprezentowała własny program. Pozostający na stanowisku premiera Johnson i jego kanclerz skarbu Nadim Zahawi pod naporem wezwań obywateli, przedsiębiorstw i ekspertów zostali zmuszeni do przyznania, że rząd na pewno nie zostawi kraju bez pomocy, ale szczegółami będzie musiał zająć się już nowy gabinet, co przedłuży niepewność o kolejne tygodnie. Nawet sprzyjający Torysom The Daily Telegraph skomentował, że „Brytania popsuła się i nikt z tym nic nie robi”.

Cena zaniechania

26 sierpnia zostały ogłoszone przez Ofcom, czyli narodowego regulatora, nowe maksymalne taryfy energii dla gospodarstw domowych, które będą obowiązywać od 1 października. Branżowa firma analityczna Cornwall Insight prawidłowo przewidziała wzrost cen o 70 proc., który nastąpił po i tak bezprecedensowym kwietniowym wzroście o 54 proc. Przeciętna brytyjska rodzina, która jeszcze rok temu płaciła za prąd i gaz 1140 funtów rocznie, będzie musiała zimą zmierzyć się z rachunkami rzędu 3600 funtów, a na wiosnę będzie być może płaciła rachunki sześciokrotnie wyższe od tych sprzed wojny.

Adam Scorer, dyrektor wykonawczy organizacji charytatywnej National Energy Action, wzywa rząd do natychmiastowej reakcji:

„Osiem i pół miliona domostw w kraju może znaleźć się w stanie ubóstwa energetycznego, bez dostępu do bezpieczeństwa ciepłego domu. To katastrofa, która w nieunikniony sposób doprowadzi zimą do większej liczby niepotrzebnych zgonów, których dałoby się uniknąć”.

Według opracowania naukowców z York University, Jonathana Bradshawa i Antonii Keung, jeśli za granicę ubóstwa energetycznego przyjąć dziesięcioprocentowy udział wydatków na energię w budżecie domowym, to zimą w takiej sytuacji znajdzie się nawet 50 proc. brytyjskich rodzin, a w najbiedniejszej prowincji kraju, Irlandii Północnej, ponad 70 proc. Biblioteki i inne budynki użyteczności publicznej w biedniejszych rejonach kraju zaczęły przygotowywać się do przyjmowania zimą ludzi przychodzących tam tylko po to, by się ogrzać. Biznesy też znalazły się w sytuacji nie do pozazdroszczenia – 7 na 10 pubów obawia się, że bez natychmiastowej pomocy nie przetrwa zimy.

Torysi obiecywali od kilku lat narodową akcję równania w górę, ale z tych zapowiedzi niewiele udało się zrealizować, a wina została zrzucona na Covid. Wielka Brytania ze wskaźnikiem Giniego w okolicach 35 (wskaźnik nierówności dochodowych, 35 to wysoka wartość — przyp. red.) pozostaje więc jednym z najbardziej nierównych społeczeństw Europy, konkurując w tej niechlubnej dziedzinie z Włochami i Bułgarią.

Przepaść między bogatym południem kraju a biednymi peryferiami dalej będzie się powiększać.

Zwykli Brytyjczycy biorą sprawy we własne ręce. Kampania konsumencka Don’t Pay (nie płać) zyskuje popularność i przekonała już ponad sto tysięcy osób, by od października przestały płacić rachunki w geście protestu i solidarności. Celem kampanii jest zebranie miliona deklaracji i wywarcie presji na koncerny energetyczne, które dzięki galopującym cenom notują rekordowe wyniki. Gigant energetyczny BP niedawno opublikował najnowsze kwartalne zyski w wysokości niemal 7 miliardów funtów, drugie najwyższe w swojej 114-letniej historii. Jednocześnie 16 milionów Brytyjczyków już ograniczyło zakupy jedzenia i podstawowych dóbr. Inflacja przekroczyła już bowiem 10 proc. w ujęciu rocznym, co jest wprawdzie niższym wzrostem od tego notowanego na wschodzie kontynentu, ale najwyższym wśród rozwiniętych krajów G7.

Słabe rokowania

Bank Anglii ogłosił, że jeszcze w tym roku wzrost indeksu cen konsumenckich osiągnie 13 proc., ale eksperci powątpiewają w realność tego scenariusza. Citi Bank przewiduje, że w styczniu 2023 roku inflacja przebije 18 proc., co nie miałoby precedensu od dziesięcioleci.

Ceny dóbr i usług już przed obecnym kryzysem inflacyjnym były w Wielkiej Brytanii na wyższym poziomie niż w podobnych gospodarkach w Europie. Przyczyniły się do tego wyzwania wykreowane przez brexit: kolejki tirów na granicy spowodowane dodatkowymi formalnościami oraz utrudnienia w dostępie do rynku pracy, a także słabnący funt.

Te problemy niemal na pewno pogłębią i wydłużą recesję, którą również zapowiada od jesieni Bank Anglii. Ma ona trwać co najmniej do końca przyszłego roku, ale ten scenariusz może okazać się zbyt optymistyczny.

Do listy wyzwań tego lata doszły rekordowo wysokie temperatury – w Londynie słupek rtęci przebił 41 stopni – a w ich wyniku susze i pożary. Kryzys klimatyczny wystrzelił na liście priorytetów opinii publicznej. Niedługo potem w całym kraju wybuchły protesty pracowników różnych branż, walczących o podniesienie płac i warunków w obliczu eksplodujących kosztów życia. Strajkowali m.in. listonosze, kolejarze, adwokaci, ładowacze odpadów, kierowcy autobusów. Na jesieni dojdą kolejne strajki, w tym w ochronie zdrowia, która przeżywa swój własny kryzys i boryka się z rekordowymi kolejkami i brakiem rąk do pracy. Również kolejki na granicy nie maleją, a podczas wakacyjnych szczytów wyjazdowych utknęli w nich na wiele godzin już nie tylko kierowcy ciężarówek, ale także zszokowani turyści, próbujący dostać się do Francji.

Co czeka nową lokatorkę Downing Street?

Liz Truss, aby zostać premierką, będzie musiała się pofatygować 800 km do szkockiej posiadłości królowej w Balmoral. Tradycyjnie monarchini spotyka się z przyszłymi szefami gabinetu w pałacu Buckingham, ale ze względu na trudności z poruszaniem 96-letniej głowy państwa postanowiono, że nie przerwie wakacyjnego pobytu na północy kraju. Po odebraniu nominacji nowa liderka popędzi z powrotem do Londynu, nadrabiać stracony czas i mierzyć się z niekończącymi się wyzwaniami. Niemal na pewno należy spodziewać się jesiennego budżetu awaryjnego. Truss zapowiada, że wycofa obecnie procedowaną w parlamencie ustawę energetyczną i zaproponuje nowe rozwiązania. W kampanii nie marnowała żadnej okazji, by przypomnieć, że jest przeciwna „rozdawnictwu” pieniędzy. Należy za to spodziewać się obniżek danin, w tym składki na ubezpieczenia społeczne, podatków od energii, CIT, a być może także VAT.

Przywrócenie przewidywalności i poczucia bezpieczeństwa po lecie chaosu będzie jej pierwszym priorytetem, ale jednocześnie trudno jej się będzie wycofać z populistycznych obietnic danych członkom własnej partii.

Padły między innymi zapowiedzi przyspieszonej likwidacji (do końca przyszłego roku) unijnych regulacji, które z automatu weszły do prawa brytyjskiego po brexicie. Nowa premier zapowiada też, że chętnie pozbędzie się tzw. protokołu irlandzkiego – co natychmiast doprowadziłoby do starcia z Unią Europejską i nikomu niepotrzebnej wojny handlowej.

W jakim stopniu więc uda się uspokoić nastroje i ustabilizować kurs kraju, nie wiadomo. Truss nie dysponuje charyzmą Johnsona i raczej nie będzie potrafiła wzbudzić optymizmu słowami, co jemu udawało się wielokrotnie w karierze. Sam Johnson według doniesień nie zamierza usuwać się w cień, licząc na szansę na powrót, gdy tylko następczyni powinie się noga.

Obejmująca urząd polityczka pełniła od czasu swojego wejścia do parlamentu w 2010 roku szereg funkcji państwowych i stała na czele kilku ministerstw. Obserwatorzy wytykają jej jednak dużo słabości. Ona sama powiedziała kiedyś o sobie: „czasami jestem dość bezczelna; lubię iść swoją drogą, ujmijmy to w ten sposób”. Czy w obecnych warunkach okaże się to jej siłą, czy wręcz odwrotnie, dowiemy się już niedługo.

Udostępnij:

Kamil Arendt

mieszkający w Londynie od 2010 r. działacz polonijny, interesujący się kwestiami demokracji i praw człowieka. Członek zarządu KOD UK. Z zawodu inżynier oprogramowania.

Przeczytaj także:

Komentarze