O nowej członkini Kongresu Marjorie Taylor Greene z Georgii jest głośno, bo nie ma takiej bzdury, której by nie głosiła – jeśli tylko coś strasznego robią Obama, Clintonowie czy Żydzi. Czy Demokratom uda się usunąć ją z komisji Kongresu? Głosowanie 4 lutego
Kilka dni po ataku na Kapitol kongresmenka Alexandria Ocasio-Cortez opublikowała na Instagramie poruszające nagranie, opisując tamte wydarzenia z perspektywy osoby, która „sądzi, że umrze”, bo ma do czynienia z aktem terroru: napastnicy wdzierają się do budynku, wzywają do „powieszenia [wiceprezydenta] Mike’a Pence’a”, zarządzona zostaje ewakuacja, przerażeni ludzie barykadują się w gabinetach i wyłączają telefony, żeby dźwięk nie zdradził ich położenia.
Z punktu widzenia AOC i innych kongresmenów sytuacja nie różniła się niczym od ataku „szaleńca z bronią”, których w Stanach zdarza się więcej, niż w jakimkolwiek innym kraju świata.
Choć żaden z ustawodawców nie zginął, życie straciło tamtego dnia pięć osób – jeden policjant i czworo agresorów.
To, co jest najbardziej wstrząsające, to stwierdzenie Ocasio-Cortez, że nie czuła się bezpiecznie w towarzystwie innych członków Kongresu, bowiem niektórzy z nich mogli sympatyzować z napastnikami i wręcz im pomagać. Na prawicy pojawiły się od razu głosy oburzenia, że AOC „histeryzuje” i rzuca lekkomyślne oskarżenia. Wymiar sprawiedliwości prowadzi jednak dochodzenie w sprawie zachowania części kongresmenów, którzy w przededniu ataku mieli oprowadzać po zamkniętym Kapitolu grupy podejrzanych gości, co część Demokratów nazwała „rekonesansem” przed atakiem 6 stycznia.
Spekulowano też, kogo z Republikanów miała na myśli Ocasio-Cortez, mówiąc o członkach Izby Reprezentantów „sympatyzujących z białymi suprematystami”. Możliwości jest niestety sporo, ale najczęściej wymieniano dwie nowe kongresmenki, Lauren Boebert z Kolorado i Marjorie Taylor Greene z Georgii, które po raz pierwszy zasiadły w Kongresie ledwie trzy dni wcześniej. Boebert znana jest jako zwolenniczka niekontrolowanego dostępu do broni, odmawia zdawania pistoletu przed wejściem na salę obrad Izby, ma też udokumentowane kontakty z Three Percenterami, radykalną prawicową milicją, której członkowie brali udział w ataku na Kapitol. Powiązania takie (a także z inną milicją, Oath Keepers, a także jawnymi rasistami, Proud Boys) ma też kilku innych republikańskich kongresmenów, np. Paul Gosar z Arizony, który przemawiał na niesławnym wiecu Trumpa, od którego zaczął się szturm na Kapitol.
Największe zainteresowanie mediów – i słusznie, bo w niej ogniskuje się szereg problemów z dzisiejszą Partią Republikańską – budzi jednak Marjorie Taylor Greene, pierwsza osoba w Kongresie, która jawnie poparła QAnon, czyli – jak sama to ujęła – „jedyną okazję by zniszczyć tę globalną kamarylę wyznających Szatana pedofilów”. Słowa Greene są w gruncie rzeczy dobrym podsumowaniem głównych założeń tej teorii: światem rządzą wszechpotężni sataniści-kanibale, którzy porywają dzieci, żeby je gwałcić i zjadać pozyskiwany z ich mózgu, przedłużający życie adrenochrom (sic!). Jedynym sprawiedliwym jest Donald Trump, który toczy zakulisową wojnę ze zbrodniarzami, pewnego dnia ujawni ich tożsamość, aresztuje i publicznie straci.
Teoria ta brzmi absurdalnie, więc łatwo zbyć ją jako głupotę, coś zbyt śmiesznego, by było groźne, ale – jak pokazał choćby atak na Kapitol, gdzie wśród agresorów nie brakowało QAnonowców – jest to podejście błędne. Facet w czapce z bizona może być niebezpiecznym neonazistą, a właścicielka firmy budowlanej z przedmieść Atlanty, zwykła przedstawicielką klasy średniej – szerzącą groźne brednie fanatyczką.
Choć rzecznik kongresmenki Greene oświadczył ostatnio, że „nie ma ona nic wspólnego z QAnonem”, internet nie zapomina i dziennikarze ujawniają kolejne dawne (i wcale nie tak dawne) wypowiedzi Marjorie Taylor Greene. Okazuje się, że nie ma takiej teorii spiskowej, której Greene by nie popierała albo przynajmniej nie uważała kiedyś za „wartą rozważenia”: począwszy od tego, że 11 września był tak naprawdę robotą amerykańskiego rządu (z tego się już wycofała), przez to, że Obama tak naprawdę nie urodził się w USA (na czym – warto przypomnieć – zaczął karierę polityczną Donald Trump) po niewiarę w szkolne strzelaniny. Greene uważa, że masakry uczniów w Parkland i Sandy Hook zostały sfingowane przez administrację Obamy, żeby powstał pretekst do odebrania Amerykanom broni.
Greene zdaje się wierzyć we wszystko – z wyjątkiem wygranej Bidena w wyborach oraz pandemii.
Podczas ataku na Kapitol, kiedy kongresmenów stłoczono w bezpiecznym miejscu, odmówiła włożenia maski (jest bowiem gorącą zwolenniczką wolności), a potem zagłosowała przeciw zatwierdzeniu oddanych na Bidena głosów elektorskich. Wniosek o impeachment nowego prezydenta złożyła raptem dzień po jego zaprzysiężeniu.
W 2019 roku popierała w mediach społecznościowych zabijanie „zdrajców”, czyli czołowych polityków Partii Demokratycznej. W internetowej wymianie zdań na temat Nancy Pelosi stwierdziła, że „kula w łeb byłaby prostszą metodą” pozbawienia jej stanowiska spikerki Izby Reprezentantów. Rok wcześniej rozważała, jak najlepiej powiesić Baracka Obamę i Hillary Clinton („scena jest już przygotowana (…). Musimy być cierpliwi”).
Greene wierzy też w to, że Hillary morduje przeciwników politycznych, a także zabija i zjada dzieci, a ich twarz nosi jako maskę (sic!).
Na tym tle jej rojenia, że pożary lasów, które w 2018 roku spustoszyły Kalifornię, zostały celowo wywołane za pomocą umieszczonych na orbicie laserów, mogą wydawać się niegroźnym ekscentryzmem, ale i to ma w rzeczywistości mroczniejsze podglebie. Teoria QAnon ma antysemickie korzenie – zabijanie dzieci i picie ich krwi ma przywodzić na myśl mord rytualny; pociągające wszystkim za sznurki potężne elity kojarzą się z oskarżeniami Żydów o zakulisowe rządzenie światem. „Kosmiczne lasery”, mające rozniecać pożary należą – według promowanej przez Greene teorii – do Rotschildów, a zamieszani w sprawę mają być też senatorka z Kalifornii Dianne Feinstein i jej mąż, finansista Richard Blum. Wszyscy oni mają, rzecz jasna, żydowskie pochodzenie. Częstym bohaterem teorii spiskowych Greene jest też ulubiony wróg współczesnej alt-prawicy, George Soros, planujący „zastąpienie białych ludzi nie-białymi imigrantami” i „największe ludobójstwo w dziejach ludzkości”.
Jakim cudem ktoś taki – przy kim nawet Donald Trump może wydawać się ostoją rozsądku – zasiada dziś w Izbie Reprezentantów? W tym cały problem. Greene (tak jak Boebert czy wielu innych radykałów) reprezentuje bezpiecznie republikański okręg wyborczy – prawdziwym przeciwnikiem nie są tam Demokraci, ale inni Republikanie, a rzeczywisty wyścig wyborczy odbywa się w prawyborach, w których głosuje najbardziej radykalna, najbardziej zmotywowana mniejszość. Cały bagaż wypowiedzi Greene – w dużej mierze znany już wcześniej – nie przeszkodził jej w zdobyciu nominacji. Prawybory wygrała w cuglach, wspierana przez część partyjnego establishmentu, np. kongresmena Marka Meadowsa, późniejszego szefa personelu Białego Domu za czasów Trumpa. W listopadowych wyborach wspierał ją sam prezydent, mówiąc o niej jako o „przyszłej republikańskiej gwieździe”.
Kariera Marjorie Taylor Greene nie jest bowiem ewenementem, ale logiczną konsekwencją postępującej radykalizacji Partii Republikańskiej.
Baza idzie w prawo, a partyjny establishment niespecjalnie się temu przeciwstawia, za każdym razem myśląc, że zdoła jakoś okiełznać radykałów, że udział w rządach jakoś ich utemperuje – i za każdym razem płaci za to wysoką cenę. Historia Partii Republikańskiej ostatniego półwiecza to historia kolejnych rewolucji, w których kolejni radykałowie zachodzą partię z prawej strony; z początku są traktowani jak coś ekscentrycznego, ale niegroźnego; może nawet korzystnego, co pozwoli zmotywować elektorat. Tymczasem radykałowie – głośniejsi, budzący większe emocje, głoszący poglądy jeszcze niedawno uważane za skrajne, przejmują partię i zaczynają nadawać jej ton. Tak było z religijną prawicą w drugiej połowie XX wieku, „republikańską rewolucją” Newta Gingricha w latach 90., z Tea Party za rządów Baracka Obamy, wreszcie z Donaldem Trumpem. Ostatni zwrot, w stronę QAnonu, jest niestety kolejną wersją doskonale znanego zjawiska.
Niektórzy Republikanie, nawet jeśli widzą problem, próbują go bagatelizować, żartując, że Marjorie Taylor Greene (MTG) to prawicowa Alexandria Ocasio-Cortez (AOC): rozpoznawalna polityczka, aktywna w mediach społecznościowych, na wyborców drugiej partii działająca jak płachta na byka. To prawda, że jeśli Alexandria Ocasio-Cortez reprezentuje w Izbie Reprezentantów lewe skrzydło Partii Demokratycznej, to Marjorie Taylor Greene jest przedstawicielką prawego skrzydła Partii Republikańskiej. Porównanie to jednak zafałszowuje asymetryczną polaryzację obu partii.
Poglądy AOC, choć na lewo od głównego nurtu Demokratów, nie są ani niebezpieczne, ani szalone, a ona sama nie pochwalała przemocy.
Jak to ujął felietonista czasopisma „New York”: „Większość Demokratów jest sceptycznie nastawiona do [pomysłu wprowadzenia] państwowej opieki zdrowotnej. Większość Republikanów jest zapewne sceptycznie nastawiona do pomysłu, że pożary lasów w Kalifornii zostały wywołane celowo przy pomocy żydowskich laserów kosmicznych”.
Choć część partyjnego establishmentu chciałaby zapewne odciąć się od trumpizmu – zwłaszcza w jego najradykalniejszej wersji, reprezentowanej przez kongresmenkę z Georgii – szefostwo partii boi się o własne stołki. Skrajnie prawicowa frakcja partii w Kongresie już grozi „zdrajcom” konsekwencjami, dlatego i Kevin McCarthy, i Mitch McConnell, szefowie partii w obu izbach Kongresu, zaczęli wycofywać się z obwiniania Trumpa o wydarzenia 6 stycznia. McCarthy spotkał się z byłym prezydentem w Mar-a-Lago, żeby załagodzić konflikt i nie zdobył się nawet na słowo krytyki wobec kontrowersyjnej kongresmenki. Kiedy wyszły na jaw słowa Greene o zabijaniu Demokratów, McCarthy (który wcześniej rekomendował ją do komisji budżetu i edukacji) zapowiedział, że z nią „porozmawia”. Ostatecznie potępił „dawne słowa Greene”, ale odmówił ukarania jej w jakikolwiek sposób i skrytykował plany Demokratów zapowiadających, że przegłosują usunięcie Greene z komisji.
Republikański establishment wciąż chyba liczy na to, że uda mu się jakoś „ucywilizować” skrajną prawicę, nie widząc – albo nie chcąc widzieć – że popełnia znowu ten sam błąd i de facto oddaje walkowerem w ręce radykałów nie tylko partię, ale może i, w dłuższej perspektywie, kraj.
Historyk, doktor nauk politycznych, amerykanista, tłumacz, pisarz. Autor książki „Rozkład. O niedemokracji w Ameryce”. Z Łukaszem Pawłowskim prowadzi „Podkast amerykański"
Historyk, doktor nauk politycznych, amerykanista, tłumacz, pisarz. Autor książki „Rozkład. O niedemokracji w Ameryce”. Z Łukaszem Pawłowskim prowadzi „Podkast amerykański"
Komentarze