Modelowa marża rafineryjna LOTOS-u i Orlenu poszła do góry, jednocześnie wzrosły ceny paliw. Koncerny bronią się twierdząc, że wcale nie żerują na klientach. Mimo to ceny paliw sprzed napaści Rosji na Ukrainę na długo pozostaną wspomnieniem.
Giełdowe ceny ropy nadal są wysokie, daleko im jednak do astronomicznych poziomów. Cena surowca spadła od czasu początku wojny w Ukrainie — gdy sięgała niemal 140 dolarów za baryłkę, blisko historycznego rekordu. Dziś jej wartość kręci się wokół 100 dolarów, a w czwartkowe (7.04) popołudnie spadła nawet poniżej tego poziomu. Mimo to ceny na stacjach nie spadają skokowo. Za benzynę bezołowiową 95 płacimy najczęściej powyżej 6,60 zł, za litr diesla — powyżej 7,50zł. Niektórzy przyczyny takiej sytuacji szukają w wysokich marżach spółek paliwowych. Rynkowi potentaci bronią się mówiąc, że nie wykorzystują wojennego kryzysu, by powiększyć zysk.
Detaliczny koszt paliwa, szczególnie dominującego w przewozach transportowych oleju napędowego, wpływa również na cenę innych produktów. Te idą do góry zdecydowanie — w marcu inflacja w stosunku do tego samego miesiąca zeszłego roku wyniosła 10,9 proc. Główny Urząd Statystyczny podał, że ceny paliw były jednym z najważniejszych jej składników — od marca 2021 skoczyły o 33,5 proc. Z miesiąca na miesiąc wzrost ten wyniósł 28 proc.
Dlatego podejrzliwe spojrzenia padają na koncerny paliwowe, które zarabiają na wysokich cenach oferowanych przez siebie paliw. W rozmowie z OKO.press ekonomista Tomasz Makarewicz stwierdził, że państwowe spółki naftowe mogłyby wziąć odpowiedzialność za zatrzymanie inflacji.
"Regulowanie cen może przypaść w udziale spółkom państwowym, takim jak Orlen" - mówił Makarewicz zastanawiając się nad sposobami zatrzymania przyspieszającej inflacji.
Takie propozycje mogą padać na podatny grunt — szczególnie po tym, jak przez sieć przetoczyła się fala komentarzy dotycząca marż paliwowych koncernów. Wzburzenie wśród niektórych komentatorów wywołały informacje o ich podwyżkach.
Gwałtowne skoki tego wskaźnika trwają od dnia napaści Rosji na Ukrainę. 9 marca dzienna modelowa marża rafineryjna LOTOS-u wyniosła 40 dolarów za baryłkę. Potem jej poziom zaczął spadać, by 7 marca zbliżyć się do 52 dolarów. Jeszcze w styczniu zdarzało się, że wynosiła ona... poniżej dolara.
Oburzeniem zareagowali użytkownicy mediów społecznościowych. Zawrzało na Twitterze, szczególnie po wpisie ekonomisty Andrzeja Domańskiego, który zwrócił uwagę na informacje o marżach Orlenu. Odpowiedzi na wpis Domańskiego nie pozostawiają wątpliwości. Według użytkowników portalu prezes paliwowego giganta Daniel Obajtek "kroi ludzi", a podwyżki widocznie spowodowane są chciwością koncernu.
W dyskusję włączyła się rzeczniczka kierowanego przez Obajtka koncernu, Joanna Zakrzewska. W odpowiedzi na niektóre zarzuty stwierdziła, że modelowe marże nie mają nic wspólnego z faktycznym zyskiem firmy. "Marża modelowa jest kategorią rynkową i jest taka sama dla wszystkich rafinerii w regionie, różnicuje ją jedynie struktura produkcji" — czytamy we wpisie Zakrzewskiej. Rzeczniczka Orlenu na poparcie swojej tezy przedstawiła wykresy obrazujące podobne wzrosty marż dwóch innych naftowych gigantów - fińskiego Neste i brytyjskiego BP.
W ostrzejszy sposób zareagowało biuro LOTOS-u, nazywając informacje o szalejących marżach koncernu "fake newsami".
"Od początku konfliktu na wschodzie spółka nie podjęła żadnych działań mających na celu maksymalizację marży osiąganej na przerobie ropy naftowej. Aktualny jej poziom wynika z otoczenia makroekonomicznego, które jednakowo obowiązuje wszystkich uczestników rynku. Sugerowanie, że spółka próbuje wykorzystać sytuację do osiągania dodatkowych zysków, uznajemy za pozbawione jakichkolwiek podstaw i dalece krzywdzące" — czytamy w oświadczeniu biura prasowego koncernu.
Jego przedstawiciele powtarzają za rzeczniczką Orlenu, że modelowa marża nie jest odzwierciedleniem potencjalnego zysku osiąganego przez firmę. Jest jedynie, na co wskazuje sama jej nazwa, wynikiem przyjętego przez daną spółkę modelu matematycznego.
"W zależności od sytuacji makroekonomicznej marża ta może wyglądać różnie — ostatnie wyniki koncernów pokazują, że jest ona wyraźnie wyższa. Natomiast pamiętajmy, że jest to matematyczny model, do którego można byłoby dodać wiele zmiennych, których on nie uwzględnia" - zaznacza w rozmowie z OKO.press analityk rynku paliw Jakub Bogucki.
Marża modelowa ma umożliwiać otoczeniu biznesowemu firmy ocenę dotyczącą wpływu ekonomii na kondycję firmy. Rezultat działania matematycznego nie musi pokrywać się z faktycznym poziomem stosowanych przez firmę marży. Informacji o niej koncerny zresztą zwyczajowo nie publikują.
Modelowa marża rafineryjna LOTOS-u jest więc różnicą pomiędzy przychodami, wyrażonymi jako wartość produktów z przerobionej ropy i kosztów zakupu surowca oraz zużytego w ramach produkcji gazu ziemnego. Podobnego wyglądającego rachunku używa Orlen.
"Innymi słowy, modelowa marża to różnica pomiędzy globalnymi notowaniami ropy i produktów paliwowych, co ma się nijak do cen na stacjach" — wyjaśnia biuro prasowe LOTOS-u. Jak informuje koncern, koszty produkcji są obecnie o wiele wyższe, niż wskazuje na to przyjęty przez firmę model obliczeniowy. W naturalny sposób pomniejsza to zyski.
"Model ten zakłada m.in. przerób w 100% ropy rosyjskiej, a tak aktualnie nie jest. Nie uwzględnia natomiast kosztu CO2, ogromnego kosztu transportu morskiego, instrumentów zabezpieczeniowych typu hedge czy też zmiany kursu dolara. Dodajmy, że płacimy za ropę w dolarach, a cena na stacjach jest w złotówkach. Co więcej, zważywszy na rozpoczynający się obecnie, zaplanowany wcześniej postój remontowy, spółka aktualnie nie importuje surowca z Rosji. Dlatego apelujemy o większą ostrożność przy wyciąganiu zbyt pochopnych wniosków" — piszą przedstawiciele pomorskiego koncernu.
Duże koszty nie pozwalają na duże obniżki cen na stacjach — twierdzi z kolei rzeczniczka Orlenu. Jak przekonuje, marża rafineryjna nie ma tu nic do rzeczy. Nie muszą pomagać nawet obniżające się ceny surowca. "Na cenę paliw składają się również inne czynniki niż ceny ropy i kurs walut. To też giełdowe notowania produktów paliwowych wyższe niż przed wojną, rosnące koszty energii i gazu używanych w produkcji, frachtu, etc." — pisała na Twitterze. Nie można jednoznacznie przekładać cen baryłki na koszty paliwa na stacjach — przestrzega Jakub Bogucki.
"Nie można jednoznacznie przykładać miary samej baryłki ropy do kosztów paliwa na stacjach — po drodze mamy jeszcze kwestie walutowe, koszty przerobu (różne dla różnych gatunków ropy) i różne wielkości uzysku paliw z danej ropy, koszty biokomponentów w paliwach. Zatem wskazywanie, że nie tanieje chociaż ropa jest tańsza jest uproszczeniem. Swoją drogą z tygodnia na tydzień diesel w detalu potaniał średnio o 37 gr na litrze" — wyjaśnia analityk rynku paliw.
Mimo to czwórki lub piątki z przodu w cennikach stacji długo jeszcze nie zobaczymy. Jakub Bogucki ocenia, że nad koncernami paliwowymi cały czas wisi widmo ryzyka związanego z wojną. Obawiają się one między innymi europejskiego embarga na rosyjski surowiec, przez które ceny ropy mogą znowu wystrzelić.
Nawet duże obciążenia i ogromna niepewność rynkowa nie hamują jednak wysokich zysków koncernów. "Moim zdaniem one mają dziś jak pączki w maśle" — mówił dla portalu Gazeta.pl Dawid Czopek, zarządzający funduszem inwestycyjnym Polaris FIZ. Jak zauważył, spółki najbardziej zarabiają na dieslu. Wysokie marże na to paliwo wiążą się z jego niedoborem.
"Około 40 proc. oleju napędowego trafiało do Europy z zewnątrz, z czego około połowy z Rosji. Tymczasem obecnie import z tego kierunku jest mocno ograniczony. Marże na przerobie diesla urosły więc gigantycznie — choć rafinerie nie chcą się do tego przyznać. Do tej pory na przerobieniu jednej baryłki na olej napędowy zarabiało się około 10 dolarów, teraz około pięciokrotnie więcej" — komentował Czopek.
Sytuację co prawda może poprawić uwolnienie amerykańskich rezerw paliwowych, zapowiedziane w zeszłym tygodniu przez prezydenta USA Joe Bidena. W związku z tym w ciągu pół roku na rynek ma trafić 180 mln baryłek surowca.
Szefowa amerykańskiego departamentu finansów Janet Yellen stwierdziła jednak, że scenariusz blokady importu rosyjskiej ropy na Zachód i tak spowoduje gwałtowny wzrost jej cen. Szef unijnej dyplomacji Josep Borell powiedział w czwartek, że jest zwolennikiem embarga. W poniedziałek tematem zajmie się gremium złożone z ministrów spraw zagranicznych krajów członkowskich UE.
Niektóre koncerny paliwowe i rafinerie w Europie deklarują, że unikają rosyjskich dostaw w bieżących, uzupełniających zakupach (tak zwanych transakcjach spotowych). Nadal obowiązują je jednak kontrakty terminowe – polskiemu Orlenowi umowa z uzależnionym od Kremla Rosnieftem kończy się z początkiem przyszłego roku. Nie ma na razie jasnego planu dotyczącego zastąpienia całości rosyjskich dostaw do Polski. Orlen zapowiada jednak zwiększenie na przykład norweskiego importu przechodzącego przez gdański naftoport.
W Europie działają też wciąż rafinerie w części lub całości należące do rosyjskich inwestorów. Chodzi na przykład o obiekt w niemieckim Schwedt, tuż przy granicy z Polską. Od początku ukraińskiej wojny do czwartkowego popołudnia do Unii Europejskiej trafiła ropa o wartości prawie 9,5 miliarda euro.
Reporter, autor tekstów dotyczących klimatu i gospodarki. Absolwent UMCS w Lublinie, wcześniej pracował między innymi w Radiu Eska, Radiu Kraków i Off Radiu Kraków, publikował też w Magazynie WP.pl i na Wyborcza.pl.
Reporter, autor tekstów dotyczących klimatu i gospodarki. Absolwent UMCS w Lublinie, wcześniej pracował między innymi w Radiu Eska, Radiu Kraków i Off Radiu Kraków, publikował też w Magazynie WP.pl i na Wyborcza.pl.
Komentarze