"Jako sędzia widziałem wyłącznie efekt końcowy: ludzi, których ten system zjadł i wypluwa. Teraz zobaczyłem system od ich strony" - opowiada OKO.press Jarosław Gwizdak, który w Katowicach wystartował w wyborach prezydenta miasta i zdobył zaskakujące 11 proc. głosów
"Zalecałbym w szkoleniu każdego sędziego taki tydzień na ulicy. Pójść, pogadać, podać ulotkę. To jest wielka lekcja. Wtedy można zobaczyć ludzi w ich środowisku naturalnym. Kiedy przychodzą do sądu, to wchodzą na nasze terytorium. Tydzień na mieście poleciłbym w kształceniu każdego, kto będzie wydawał decyzje dotyczące ludzi" - mówi OKO.press Jarosław Gwizdak.
Jest sędzią i politycznym debiutantem. Założył stowarzyszenie Prawo do Katowic i wystartował w wyborach na prezydenta i do rady miasta. Zdobył 11 proc.
Już w I turze zwyciężył dotychczasowy prezydent Marcin Krupa (55,41 proc.), a drugie miejsce zajął Jarosław Makowski z Koalicji Obywatelskiej (24,11 proc.).
Obszerną sylwetkę sędziego Gwizdaka można znaleźć na stronie RPO.
Był m.in. pomysłodawcą cyklu konferencji TEDx Katowice pod hasłem "TEDx Lex", podczas których zasłynął hasłem „Unikajcie sądów”.
Jako prezes Sądu Rejonowego Katowice-Zachód siadał na wózku inwalidzkim i sprawdzał, jak osoby z niepełnosprawnościami radzą sobie w sądzie. W 2015 roku za takie ludzkie podejście otrzymał tytuł "Obywatelski Sędzia Roku" od fundacji Court Watch.
Ponownie zrobiło się o nim głośno, gdy w kwietniu 2017 roku - po czterech latach - zrezygnował z prezesury sądu. Mówił wówczas: „Mój kres wytrzymałości dla zmian szykowanych przez ministerstwo już nastąpił. Porozmyślałem trochę nad pewnymi kwestiami. Uważam, że to nie jest zmiana, która da coś sędziom. Jednak przede wszystkim obywatelowi może nie dać nic dobrego”.
Nie wyklucza dalszej działalności politycznej, ale na razie wraca do pracy w sądzie. OKO.press opowiedział o tym, co zmienił w swoim programie po rozmowach z ludźmi na katowickich ulicach. Poniżej najważniejsze wątki z tej rozmowy.
Stowarzyszenie „Prawo do Katowic” powołaliśmy w czerwcu 2018, czyli cztery miesiące przed wyborami. Nie jesteśmy ludźmi z dykty, wyborczych banerów, tylko ludźmi realnymi. Nie ma nas na plakatach, jesteśmy na ulicach - to było jedno z naszych głównych założeń. Nie mieliśmy żadnych plakatów. Ulotek w sumie miałem 6,5 tys. A inni kandydaci - na radnych, a nie na prezydenta - nawet po 15 tys.
Najbardziej działał osobisty kontakt. Mówiłem, że jestem sąsiadem, mieszkam tu i tu, mam 44 lata, jestem żonaty i mam dwoje dzieci. „No to się pan nie dorobił, kraść pan chyba nie będzie” - słyszałem nie raz. Dla wyborców to był argument “na tak”.
Spędzałem na mieście po 6-7 godzin. Wsiadałem do tramwaju, jechałem do jakiejś dzielnicy i gadałem z mieszkańcami.
Nasz komitet wyborczy nazwałem „wyborczym start upem”. Uprawialiśmy punk rock wyborczy. Nie mieliśmy szefa kampanii, rzecznika prasowego, stałego PR-owca, właściwie nikogo poza fantastycznymi grafikami.
Parę akcji wyszło nam spontanicznie: oddawaliśmy krew i wpadliśmy na hasło „Jesteśmy świeżą krwią dla Katowic”. Wynajęliśmy tłumaczki języka migowego, żeby relacjonować w internecie jedną z debat.
W kampanii starałem się co tydzień robić coś dobrego dla swojej dzielnicy: zarejestrowałem się w bazie dawców szpiku, zaniosłem mnóstwo dziecięcych książek do świetlicy środowiskowej, sprowadziłem studentów ASP do aranżacji przestrzeni dla młodzieży. Chcę to na trwałe wprowadzić w moje życie.
Żeby zacząć, nieodzowny jest prawnik, trzeba znać kodeks wyborczy i inne przepisy. Dlatego moje „otrzaskanie” prawne było ważne. Samemu się nie wystartuje w wyborach, potrzebna jest minimalna organizacja, choćby 3-4 ludzi. Trzeba też znaleźć co najmniej 25 osób, które będą kandydować. To wcale nie jest łatwe!
Trzeba też zrobić jakąś wewnętrzną przedkampanię, znaleźć kandydatów do startu w wyborach. Trzeba osiągnąć sprawność organizacyjną: zgłosić się w PKW, założyć rachunek bankowy, mieć NIP, księgową.
Strasznie trudny jest początek - formalności do dopięcia, ludzie do dopilnowania. Jeszcze nic się na dobre nie zaczęło, a media i ludzie już pytają: gdzie was można spotkać, zobaczyć, co robicie? Stykałem się ze wszystkimi utrudnieniami ze strony państwa, jak początkujący biznesmen.
Trzeba mieć determinację, czas i środki na utrzymanie. Ja byłem przez dwa miesiące na bezpłatnym urlopie.
Ludziom w sztabie trzeba dać trochę swobody, a trochę pilnować. Spotkać ze sobą ludzi z różnych dzielnic, żeby kandydaci byli ze sobą w kontakcie. Utrzymywała mnie energia ludzi. Jak parę razy przybiłem piątkę z wyborcami i z własnym zespołem, mogłem działać dalej.
Czego nauczyli mnie wyborcy? Zmienili mi program. Na początku mieliśmy np. postulat dotyczący estetyki miasta. Chcieliśmy, żeby powstał katalog mebli miejskich, chcieliśmy w wprowadzić w Katowicach ład reklamowy. Rozmawiałem o tym z ludźmi w dzielnicach, a oni na to: „Nam się tu podoba, jest fajnie. Ale za to jest niebezpiecznie”. To mnie zdumiało.
W odczuciu nas, sędziów, takie przestępstwa jak rozboje to wyjątki. Statystyki groźniejszych przestępstw z punktu widzenia sędziów są niskie. Ale ludzie każde takie zdarzenie bardzo przeżywają.
Okazało się, że mieszkańcy zatracili poczucie bezpieczeństwa. Zaczęliśmy się temu przyglądać. Postulat „estetyka” szybko zmieniliśmy w „bezpieczeństwo”. Każda z dzielnic ma swój problem. Nie wystarczy powiedzieć:„mamy program dla seniorów” - są seniorzy o różnych potrzebach. Jednym potrzeba miejsc na spotkanie, a drugim - opiekuńczych usług.
Dla każdej dzielnicy mieliśmy jednego dżokera - jeden konkretny postulat.
Śmieszne i straszne jest to, że podczas żadnej z debat przedwyborczych z kandydatami na prezydenta nie padło pytanie o kulturę. Okazało się, że o kulturze dyskusji nie ma.
Program testowaliśmy w działaniu. Początkowo wiele osób z mojego komitetu było nastawionych wyłącznie na negację. To jest źle, tamto źle, poprzednicy tego nie załatwili, to obiecali i nie dotrzymali.
W pewnym momencie zauważyłem, że pisały do nas osiedlowe ekipy: „Tu jest źle - co z tym zrobicie?” Wtedy pokazywałem współpracownikom okładkę książki Naomi Klein: „»Nie« to za mało”.
Świetne diagnozy nie wystarczą, ludzie czekają na konkretne rozwiązania.
Wiele postulatów powtarza się w całej Polsce. Taki dekalog miejski.
Gdybyśmy przysłuchiwali się debatom wyborczym i gdyby nie padały nazwy dzielnic czy ulic, mielibyśmy problem z rozróżnieniem, o jakim mieście jest mowa, czy to Łódź, Poznań, Kraków czy Katowice.
Kilkoro kandydatów w naszej potyczce konstruowało programy z udziałem mieszkańców. Minął już „czas Unii Wolności”, która wiedziała najlepiej, czas inteligenta w polityce. W moim bliskim sztabie byli rodzice i osoby bezdzietne, seniorzy i 19-latek.
Już od pierwszych rozmów było widać, że miasto jest polem konfliktu. Było małżeństwo z małym dzieckiem mieszkające obok miejsca, gdzie odbywa się głośny festiwal, i chłopak, który robi ten festiwal. Im przeszkadza hałas, on tak zarabia na życie, jest z tego dumny. Zorientowali się, że zależy im na różnych rzeczach.
Cała moja ekipa potraktowała ten start jako wielką przygodę i wielką naukę. Warto rzucić rękawicę establiszmentowi. Zrobiliśmy to też dla nich - żeby rządzących przyzwyczajać do zmiany.
Idzie nowa energia. Mimo że prezydent to kontynuator i wygrał w pierwszej turze, poczuł oddech konkurentów. Myślę, że zmieni się styl sprawowania władzy na bardziej otwarty, nie będziemy już mieli "dyrektorskiego" zarządzania.
Uczepiłem się polityki mieszkaniowej mojego miasta. Jako sędzia widziałem wyłącznie efekt końcowy: ludzi, których ten system zjadł i wypluwa. Teraz zobaczyłem system od ich strony.
Zalecałbym w szkoleniu każdego sędziego taki tydzień na ulicy. Pójść, pogadać, podać ulotkę. To jest wielka lekcja. Wtedy można zobaczyć ludzi w ich środowisku naturalnym. Kiedy przychodzą do sądu, to wchodzą na nasze terytorium. Tydzień na mieście poleciłbym w kształceniu każdego, kto będzie wydawał decyzje dotyczące ludzi.
Dlaczego kandydowałem? Gdybym nie spróbował, to bym żałował. W moim uporządkowanym życiu, a życie sędziego jest dość uporządkowane, po raz pierwszy wyruszyłem w drogę, w której nie wiedziałem, co będzie. Padałem na pysk, spałem przez trzy godziny i byłem szczęśliwy. I nadal jestem szczęśliwy.
Ustawowo przysługiwał mi urlop bezpłatny. W poniedziałek wracam do sądu. Nie wydaje mi się, żebym sprzeniewierzył się etyce, która obowiązuje sędziego. Nikogo nie obrażałem, starałem się podnieść standard dyskusji. Czekam, co będzie dalej, czy zostaną wobec mnie wyciągnięte jakieś konsekwencje.
Mam głębokie przekonanie, że nie wracam do sądu definitywnie i na zawsze. Nie mam w tej chwili siły, żeby się rzucić na coś nowego. Jednak bardzo mocno wciągnęła mnie działalność publiczno-uliczna. Byłem takim „ulicznikiem idei”.
Co bym radził lewicy? Żeby pozbyła się besserwiserstwa ("wszystko wiem lepiej"), zeszła do ludzi. Ale warto pamiętać, że jeden z moich kontrkandydatów mówił, że o wszystko będzie pytać ludzi. „Co pan zrobi w tej i tej sprawie? Zapytam ludzi, mieszkańców”. To też nie jest odpowiedź. Trzeba wypytać, uwzględnić różne głosy, ale potem trzeba samemu podjąć decyzję i wziąć za nią odpowiedzialność.
Co bym powiedział Koalicji Obywatelskiej? Znajdujcie miejsce dla obywateli, zróbcie miejsce ludziom, żeby obywatele faktycznie z Wami byli. Widziałem jak konstruowano listy np. w Gliwicach, nie miało to wiele wspólnego z obywatelskością.
Nie mówcie cały czas, że PiS jest wyłącznie wielkim złem. Na szczeblu lokalnym Prawo i Sprawiedliwość ma sporo ludzi robiących dobre rzeczy.
Ale cały czas polecam wnikliwą lekturę Konstytucji.
W polityce samorządowej różnice między PiS i PO są mocno zatarte i jest miejsce na inne ugrupowania. U nas, na Śląsku, właściwie nie było duopolu. PiS poparł urzędującego prezydenta Marcina Krupę, dołączył też SLD - piękny ruch z ich strony [śmiech].
Była Koalicja Obywatelska, reprezentowana przez Jarosława Makowskiego z Platformy Obywatelskiej. W świadomości śląskiej mamy też Ruch Autonomii Śląska, którzy wystartowali pod nazwą Śląska Partia Regionalna, a jako kandydatkę na prezydenta wziął osobę, która występowała już we wszystkich możliwych konfiguracjach politycznych.
„Duopol” można było jednak zauważyć podczas debat. Przedstawiciel Koalicji Obywatelskiej używał jako głównego argumentu tego, że kontrkandydat jest z PiS. Piłeczkę odbijała kandydatka z regionalistów, mówiąc, że obaj są partyjni.
Dyskurs publiczny został zawłaszczony, jest plemienność. Czasem konkretne argumenty mogą nie trafiać, bo wyborca bardzo czeka, żeby każdy się określił, kogo popiera.
Kiedy pukałem do drzwi i przedstawiałem się „Jestem z komitetu Prawo do Katowic”, często słyszałem „ale PiS-u to my nie lubimy”. Musiałem dopiero tłumaczyć, kim jestem i o co mi chodzi.
Podział na PiS i PO utrudnia rozpoczęcie rozmowy.
Redaktorka, publicystka. Współzałożycielka i wieloletnia wicenaczelna Krytyki Politycznej. Pracowała w „Gazecie Wyborczej”. Socjolożka, studiowała też filozofię i stosunki międzynarodowe. Uczy na Uniwersytecie SWPS. W radiu TOK FM prowadzi audycję „Jest temat!” W OKO.press pisze o mediach, polityce polskiej i zagranicznej oraz prawach kobiet.
Redaktorka, publicystka. Współzałożycielka i wieloletnia wicenaczelna Krytyki Politycznej. Pracowała w „Gazecie Wyborczej”. Socjolożka, studiowała też filozofię i stosunki międzynarodowe. Uczy na Uniwersytecie SWPS. W radiu TOK FM prowadzi audycję „Jest temat!” W OKO.press pisze o mediach, polityce polskiej i zagranicznej oraz prawach kobiet.
Komentarze