Dzieci nie potrafią skakać przez skakankę, robić fikołków, odbijać piłki ani kozłować – wynika z ostatnich badań kondycji uczniów i uczennic polskich szkół. Czy remedium na słabą kondycję może stać się nieobowiązkowa matura z WF-u? Czy też miliony od ministra Czarnka? Sprawdzamy
Na zdjęciu: Anita Włodarczyk podczas lekcji WF w Zespole Szkół nr 1 w Katowicach, 17 czerwca 2019. Czy lekcje z mistrzami i mistrzyniami sportu poprawią kondycję dzieci bardziej niż matura z WF-u?
Najpierw głos zabrał minister edukacji i nauki. Na konferencji prasowej poświęconej II edycji projektu „WF z AWF”, minister Przemysław Czarnek chwalił się wydanymi łącznie 100 mln złotych na sportowe kluby, szkolenia nauczycieli i zajęcia dla uczniów.
Na konferencji wystąpili przedstawiciele Akademii Wychowania Fizycznego z Warszawy, którzy zaprezentowali wyniki badań „kompetencji ruchowych wśród dzieci i młodzieży w oparciu o fundamentalne umiejętności ruchowe”. Ta przydługa nazwa sprowadza się do umiejętności biegania, rzucania, skakania i zachowania równowagi.
Autorzy raportów, prof. Paweł Tomaszewski i prof. Hubert Makaruk, oznajmili, że stan kompetencji ruchowych uczniów jest zły.
Nie potrafią skakać przez skakankę, robić fikołków, odbijać piłki ani kozłować.
Na fali zdziwienia – a może troski? – kondycją polskich uczniów, firma Decathlon wystąpiła z apelem „Matura z WF-u? Serio? Tak! Bo sport w szkole powinien być traktowany serio”. Wychowanie fizyczne miałoby stać się maturą dodatkową (nieobowiązkową), przez co wzrośnie ranga przedmiotu w oczach uczniów. Serio?
Pod petycją do MEiN w tej sprawie podpisało się ponad 20 tysięcy osób. O ile akcja nie jest zwykłym zabiegiem marketingowym, to przedstawia błędną koncepcję, że kolejny egzamin zachęci uczniów do czegokolwiek.
Tymczasem w trosce o kondycję fizyczną uczniów powinniśmy przyjrzeć się, czym w praktyce są lekcje wychowania fizycznego i co na nich się robi, a czego nie robi. Kiedy to zrobimy, ujrzymy w nich wszystkie zaniedbania polskich szkół.
„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie
Zastanówmy się, dlaczego to zły pomysł. Możliwości wprowadzenia matury sportowej są dwie: nieobowiązkowa i obowiązkowa. Firma sprzedająca sprzęt sportowy proponuje pierwsze rozwiązanie i przedstawia propozycję przykładowego arkusza egzaminacyjnego. Ten nie jest głupi, składa się z części praktycznej, w której należy wykonać kilka prostych ćwiczeń z dyscyplin znanych nam wszystkim: koszykówki, siatkówki, piłki nożnej, biegania.
W części teoretycznej uczniowie musieliby odpowiedzieć na kilkanaście pytań z zakresu znajomości zasad i języka dyscyplin, podstaw dietetyki i biologii. W jedynym zadaniu otwartym należałoby obliczyć swój indeks BMI (Body Mass Index, czyli stosunek wagi do ciała).
Wszystko fajnie, ale jakim zainteresowaniem cieszyłaby się matura z WF-u? Zakładając, że decydowaliby się na nią uczniowie i uczennice, którym zależy na dostaniu się na AWF lub fizjoterapię czy dietetykę, jej adresatami byłaby raczej młodzież już zainteresowana sportem. Bez urazy dla wszystkich, którzy pisali maturę z filozofii, łaciny lub historii tańca, przedmiot ten cieszyłby się podobnym zainteresowaniem. Czy to „podniosłoby rangę wychowania fizycznego w oczach uczniów”? Wątpię.
Nawet pasjonaci sportu, niewiążący z nim przyszłości, odpuściliby ten egzamin w obliczu pozostałych przedmiotów i towarzyszącego im stresu. A gdyby ich zmusić? Co by było, gdyby wprowadzić obowiązkową maturę z WF-u i każdy uczeń musiałby umieć wykonywać podstawowe ćwiczenia i odpowiedzieć na kilka pytań teoretycznych?
Dobrze wiemy, jak młodzież reaguje na przymusy. Zostając tylko w obrębie obowiązków szkolnych, matura z wychowania fizycznego stałaby się znienawidzonym obowiązkiem, jak – z góry przepraszam za uproszczenie – matura z matematyki dla humanistów czy z polskiego dla ścisłowców.
Matura z WF-u podzieliłaby los obowiązkowych lektur i podręczników do „Historii i Teraźniejszości”.
Skoro nie przymusem ani pół przymusem, to jak? Szkoła byłaby lepszym miejscem, gdyby minister zadał sobie takie pytanie. Póki co, pozostaje nam zastanowić się nad tym, dlaczego dzieci i młodzież unikają lekcji WF-u lub chorobliwie ich nie lubią.
Sala gimnastyczna ma specyficzny zapach. To mieszanina upokorzenia, wstydu i strachu. O upokorzeniu najłatwiej opowiedzieć obrazkiem. Każdy z nas pamięta początek typowej lekcji WF-u. Stajemy w dwuszeregu, z kanciapy wychodzi nauczycielka lub nauczyciel. Odliczamy, sprawdzamy obecność i przechodzimy do wyboru drużyn. Kapitanami zostają ulubieńcy lub „kozaki”. Następuje selekcja: najpierw wybieramy najlepszych, potem kolegów, a na końcu tych, co zostali. Kim jest ta osoba, która została wybrana ostatnia?
Na koniec ktoś musi jeszcze poprowadzić rozgrzewkę i zaczynamy grę. Tu się pojawia wstyd i strach. Złe zagranie może się spotkać z komentarzem nauczyciela i śmiechem dziewczyn, każda niezdarność i „kaleczenie” dyscypliny jest widoczne na forum klasy, a niewykorzystane bramkowe sytuacje lubią się mścić – najczęściej pod postacią wyzwisk rówieśników.
Ten sam zapach ma szatnia. Nie tylko dlatego, że każdy jest na świeczniku i boi się popełnić błąd. To również chęć ukrycia się przed jakimkolwiek spojrzeniem. Ciekawie mówiły o tym Basia Małecka i Hanna Zonik, autorki spektaklu „SKS: Reaktywacja”.
„Szatnia to miejsce patrzenia i porównywania. To dziwne studium dojrzewania, gdzie konfrontujemy, jak same wyglądamy i jak wyglądają koleżanki. Która koleżanka goli nogi, a która jeszcze nie.
To zdecydowanie szatnia wstydu, który szuka ujścia w internecie.
Tam szukałyśmy odpowiedzi, kiedy nie miałyśmy z kim pogadać” – przekonywały w audycji „Jest temat!” Agaty Szczęśniak w TOK.FM.
Męska szatnia jest podobna, o czym się mówi od lat. To miejsce ciągłej walki, zarówno atakowania, jak i obrony. To również lęk przed nagością, która dla jednych jest najbardziej skrywaną męską tajemnicą, a dla drugich powodem do manifestowania swojej tożsamości i pewności siebie.
Relacje w grupie dojrzewającej młodzieży bywają trudne, szczególnie za zamkniętymi drzwiami szkolnych szatni. Jednak to nie skutek złego prowadzenia lekcji wychowania fizycznego, tylko niewydolności lub absencji pomocy psychologicznej. Lekcje WF-u nie są dla uczniów bezpiecznym miejscem, bo często sama szkoła nie jest.
To nie jedyne przestrzenie wstydu. Pod koniec roku przychodzą testy. Tej części najbardziej nie jestem w stanie zrozumieć. Każda osoba, która spędziła chociaż dzień na sali sportowej wie, że wyniki w sporcie są subiektywne. Każdy ma swoją metę, swój ciężar i możliwości. Obiektywnej i jednolitej skali ocen nie da się skonstruować.
Nawet ministerstwo zdaje się to rozumieć, skoro w rozporządzeniu o ocenianiu i klasyfikowaniu stwierdza, że „przy ustalaniu oceny z wychowania fizycznego (…) należy przede wszystkim brać pod uwagę wysiłek wkładany przez ucznia w wywiązywanie się z obowiązków wynikających ze specyfiki tych zajęć”. Wciąż nie rozumieją tego wuefiści, którzy na szóstkę każą zrobić tyle a tyle pompek.
Obecny system oceniania jest niezdrową rywalizacją. To nie jest fair play! Skoro w sporcie i aktywności fizycznej chodzi o radość, o wydzielane endorfiny, to dlaczego nie pozwolimy na to uczniom i nie będziemy ich nagradzać za zaangażowanie?
Dla amatorów, którymi wszyscy jesteśmy, najważniejsze jest czerpanie przyjemności z ulubionych dyscyplin, rozwój, a dopiero poprawa własnych wyników i przełamywanie barier. Każdy sportowiec wie, że granicę każdy ma postawioną w innym miejscu – tak jak w życiu – i każdy sam wedle własnych możliwości może ją przesuwać.
Jednak gdybym został zmuszony do obrony systemu oceniania, to powiedziałbym, że skoro dziecko i rodzic muszą mieć formalną informację zwrotną, to powinna być opisowa, bo „cztery ze skakania przez kozła” nic nam nie mówi.
Kiedy myślę o ocenach z aktywności fizycznej, to przypomina mi się żart, który opisuje idealnego ucznia.
Ile pompek robi Chuck Norris? Wszystkie.
Nie samą aktywnością fizyczną człowiek żyje. Gdy zajrzymy do podstawy programowej z wychowania fizycznego, czeka nas zaskoczenie. Lista zawierająca wymagane umiejętności stricte kojarzące się z WF-em, które uczeń musi opanować, to maksymalnie jej połowa. Przykładowo, w podstawie programowej dla uczniów klas VII-VIII są następujące wymagania:
Uczeń kończący klasę VIII podstawówki powinien umieć zachować się w przypadku urazów, znać sposoby redukowania nadmiernego stresu i radzenia sobie z nim w sposób konstruktywny, a także znać skutki zażywania sterydów do celu zwiększenia masy mięśni.
Ósmoklasiści powinni posiadać wiedzę dotyczącą szkodliwości sterydów!
Gdzie się podziało pół podstawy programowej? Czy młodzież kończąca liceum lub technikum jest przygotowana z piątego punktu podstawy programowej, dochodzącego po podstawówce – kompetencji społecznych?
Taki obraz zajęć WF-u można nazwać przesadą, lecz ja wspominam go ciepło. Jeśli z kolegami mogliśmy robić, co chcemy, to szybko się dogadywaliśmy i nie tracąc czasu na gadanie i wybieranie, dzieliliśmy się na dwa zespoły. Każdy rozgrzewał się w grupie lub indywidualnie i rozpoczynaliśmy mecz. Nie zawsze była to piłka nożna. Sam uwielbiałem piłkę ręczną i unihokeja, którego trenowałem, przeto wielokrotnie instruowałem grupę z zasad.
Alternatywą dla powyższego przykładu były dziwne ćwiczenia, okropnie bezsensowne bieganie po lesie i inne męczarnie. Jednak w obu tych przypadkach czegoś brakowało. W pierwszym – zaangażowania i pomysłu nauczycieli, w drugim – poczucia sensu i kompromisu.
Daleki jestem od zarzucania nauczycielom złych intencji. Nie każdy z nich musiał być ekspertem od unihokeja czy tańca towarzyskiego, który trenował mój kolega. Nawet gdyby chcieli, nie sposób zgłębić wszystkich dyscyplin.
Jednak w wymarzonym systemie każdy uczeń powinien móc realizować swoje sportowe zainteresowania i zamiast biegać po lesie, na przykład biegać za piłką. Albo rzucać kulą, a nie piłką do koszykówki. Wuefiści mają swoje specjalizacje, które realizują w trakcie studiów i też powinni mieć szansę włączać je do zajęć. Zresztą nie tylko wuefiści, sam uczęszczałem na basen, którego instruktorką była fizyczka.
Wciąż brakuje tu kreatywności i inwencji. Gdyby zajęcia czasami mógł poprowadzić autorytet, ekspert, znany sportowiec? Wyobraźmy sobie zajęcia z koszykówki – taka sytuacja miała już miejsce w jednej ze szkół – które prowadzi Marcin Gortat. TEN Marcin Gortat, idol młodzieży i wszystkich trenujących w Polsce koszykówkę.
Każdy, kto dostałby od niego podanie na lekcji, przez resztę roku wychodziłby na boisko w wypastowanych butach i próbował realizować wskazówki mistrza. A co, gdyby trening piłki nożnej poprowadził – pomijam aktywnego wciąż sportowo Roberta Lewandowskiego – Łukasz Piszczek albo Łukasz Fabiański z Kubą Błaszczykowskim?
Teraz zapnijcie państwo pasy. A gdyby zaprosić do szkoły Jankosa, bejotta, Damie i pashęBicepsa – polskich e-sportowców klasy światowej? W jaki sposób wpłynęłyby na młodzież, która coraz więcej czasu spędza w internecie, ich opowieści o doświadczeniach w cyfrowych grach sportowych, ale również towarzyszącej im aktywności fizycznej, którą muszą praktykować jako równowagę dla siedzącego trybu życia?
Zanim ktoś zbagatelizuje pomysł zapraszania e-sportowców (o rany, to nie sport!), pomyślcie, kim dla młodzieży są ludzie, którzy wypełniają katowicki Spodek podczas mistrzostw Europy w grach e-sportowych lub e-sportowcy, którzy mają swój pomnik w Barcelonie, tacy jak Marcin „Jankos” Jankowski, jeden z najbardziej utytułowanych europejskich zawodników League of Legends.
To wszystko sprowadza się do prostego pytania. Zapytajmy uczniów, czego potrzebują. Zarówno w kontekście formy, jak i tematyki prowadzonych zajęć. To dotyczy ćwiczonych dyscyplin, ale również wiedzy merytorycznej.
Podstawa programowa – dobra, ciekawa – podsuwa liczne tematy, które uczniowie powinni zgłębiać w szkole, nabywając solidne podstawy, które posłużą im do rozwijania sportowej przygody.
W innym wypadku, jeśli nie upodmiotowimy uczniów i nie zapytamy, czego chcieliby się dowiedzieć, będą szukać w internecie. A ten pełen jest mitów, kłamstw i niebezpiecznych inspiracji, jak w przypadku wspomnianych sterydów.
Ciekawie mówiła o tym Katarzyna Janicka, nauczycielka wychowania fizycznego, która w OKO.press zwracała uwagę: „Jeśli umiemy słuchać młodzieży, to i w aktywność fizyczną wchodzą inaczej. Tylko że łatwiej powiedzieć: proszę zrobić 10 przysiadów, niż traktować uczennice i uczniów po partnersku”.
Nie tylko nauczyciele musieliby schować dumę do kieszeni, przesunąć się i zrobić miejsce dla młodzieży. Problemy zaczynają się często przed przyjściem do szkoły.
Przepraszam rodziców i opiekunów, ale słaba kondycja waszych dzieci to również wasza wina. One nie są głupie i widzą, co jecie, jaka jest wasza aktywność fizyczna. Działa to w obie strony. Z jednej strony, dzieci obserwują, czy mogą sobie pozwolić na fast fooda, cukier, niezdrowe jedzenie. Każde wasze wewnętrzne „nie chce mi się ruszać”, zapożyczają i będą wykorzystywać jak swoje.
Z drugiej strony, to pytanie o waszą aktywność. Czy wychodzicie z inicjatywą. Pokazywać, że samemu jest się aktywnym, to jedno, ale drugie, to tworzyć atmosferę wspólnej, przyjemnej aktywności.
WF nie jest tutaj wyjątkiem. W opublikowanym niedawno badaniu PIRLS (Międzynarodowe Badanie Postępów Biegłości w Czytaniu) potwierdzono po raz kolejny, że dzieci pochodzące z domów, gdzie jest dużo książek, lepiej czytają. Skoro wykształcenie i kapitał społeczno-ekonomiczny wpływają na sięganie po książki, to dlaczego podobnie nie myślimy o aktywności fizycznej czy dbaniu o dietę?
Kluczowe jest również podejście rodziców i opiekunów do chorobliwie zafascynowanych „egzaminozą” nauczycieli i ocen, które dziecko przynosi do domu. Każdemu rodzicowi, troszczącemu się o pasję dziecka do sportu czy innej dziedziny, odradzałbym porównywanie osiągnięć i ocen do ich rówieśników tak, jak w żarcie z moich czasów:
– Mamo, mamo, dostałem 4 z polskiego!
– Brawo Jasiu, a co dostał Bartek?
– Bartek dostał 5, ale nie zaliczył matematyki. Jedyny dostałem 3!
– Jasiu, dostałeś 3?! Inni mnie nie obchodzą.
Takie podejście nie tylko zabija w dziecku radość nawet z niewielkich osiągnięć, ale również przekierowuje uwagę na każde potknięcie.
Porównywanie ocen z kolegami i koleżankami to pierwszy krok w rozgrzewce do późniejszego wyścigu szczurów.
Na starcie tego wyścigu to właśnie rodzice stoją z pistoletem uniesionym w górę, gotowym do wystrzału i rozpoczęcia biegu.
W raporcie Instytutu Badań Edukacyjnych o problemach z lekcjami WF-u i zajęciami sportowymi rodzice byli na trzecim miejscu czynników utrudniających realizację podstawy programowej, zaraz za finansami i nadliczebnością klas.
Do kompletu problemów brakuje nam tylko niedofinansowania. 37 i 32 – tyle procent szkół nie posiadało – kolejno – sali gimnastycznej i boiska według danych Ministerstwa Edukacji Narodowej z 2016 roku. Można się domyślać, że w obliczu napływu dzieci z Ukrainy i kumulacji roczników po reformach, sytuacja polskich szkół w zakresie dostępu do infrastruktury wygląda dzisiaj jeszcze gorzej.
2 mld złotych na poprawę infrastruktury sportowej w Polsce, które obiecał minister sportu i turystyki, Kamil Bortniczuk, nie zmienią w najbliższym czasie sytuacji, która sprawia, że uczniowie lekcje odbywają na korytarzach szkolnych, a ich rodzice organizują w internecie zrzutki na remont sali gimnastycznej.
Aby dopełnić obrazu polskiej szkoły na przykładzie WF-u, należy wspomnieć, że rząd odpowiedzialnością za ten stan obarcza organy prowadzące placówki, czyli samorządy.
Skoro słowo „wychowanie” pada w nazwie przedmiotu, warto postawić jeszcze jedno pytanie. Czy WF wychowuje? Nie, a wręcz ucieka przed tym słowem, jak przed piłką w zabawie w zbijaka.
Pytanie o wychowanie dziecka, to pytanie o odpowiedzialność za nie. W Polsce ten dylemat spłyca się do wyboru: do kogo należy dziecko? W odpowiedzi prezentowane są dwa stanowiska. Jedno mówi, że dziecko to własność rodzica, drugie, że państwa. Pomijam, że to skandalicznie postawione pytanie, dehumanizujące dzieci, które są indywidualnymi i świadomymi obywatelami. Często mądrzejszymi niż ich opiekunowie.
Jak na to pytanie odpowiada polska szkoła? Nijak, a raczej w zależności od potrzeb. Obecny rząd nie ma problemu z wmawianiem społeczeństwu, że dziecko należy tylko i wyłącznie do rodzica, jednocześnie ograniczając rodzicom wybór w zakresie np. edukacji seksualnej dziecka w szkole – co część rodziców przyjmuje ochoczo. Z drugiej strony, kiedy rola rodziców jest kluczowa i zależy od niej życie dziecka – jak w przypadku wielu dzieci katowanych przez opiekunów lub sierot porzuconych przez system bez możliwości znalezienia domu – państwo umywa ręce i odpowiedzialność przerzuca na jednostki.
Dlatego zainteresowanie funkcją wychowawczą szkoły jest pozorne i interesuje polityków jedynie, kiedy można sprowadzić je do „obrony przed seksualizacją”, czytaj edukacją seksualną. Pomysłów na weryfikację funkcji wychowawczej, poprawienie jej jakości, brak, jakby likwidacja gimnazjów i wprowadzenie nowego przedmiotu rozwiązywało wszystkie problemy.
Słowo „wychowanie” w polskiej szkole jest hasłem pustym i spychanym na margines przez słowo „tresura” lub „hodowla”.
To pierwsze dla krnąbrnych baranów, to drugie dla posłusznych owieczek.
Zmianę można rozpocząć małym wysiłkiem. Wystarczy oddać uczniom podmiotowość, zdobyć zaufanie, zapytać o potrzeby, a potem starać się z nimi współpracować. Próbować ich zrozumieć i zachęcać do aktywności, rozwijania pasji. Zaprosić na zajęcia ich idoli. I uczyć tolerancji oraz współpracy.
Inaczej szkoła nie zmieni się. Nie tylko będzie pogarszała kondycję psychiczną i fizyczną uczniów, ale przede wszystkim wciąż będzie kojarzyła się negatywnie – z przykrym obowiązkiem, traumą, ucieczką i nieprzygotowaniem – jak w piosence Taco Hemingwaya:
„Świat jest WF-em, a ja nie mam stroju
Świat to liceum, ja mam lewe zwolnienie
Świat jest WF-em, a ja chcę do domu”.
Wydawca w radio TOK FM i wykładowca w Collegium Civitas. Absolwent filozofii na UJ i dziennikarstwa na Collegium Civitas. W wolnym czasie tłumaczy, dlaczego wyjechał z Trójmiasta.
Wydawca w radio TOK FM i wykładowca w Collegium Civitas. Absolwent filozofii na UJ i dziennikarstwa na Collegium Civitas. W wolnym czasie tłumaczy, dlaczego wyjechał z Trójmiasta.
Komentarze