0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Il. Mateusz Mirys/OKO.pressIl. Mateusz Mirys/OK...

Jako badacz TikToka jestem w szoku, że przechodzimy nad tym do porządku dziennego. Dziwi mnie, że całkowicie ignorujemy fakt, że codzienne źródła informacji dla milionów Polek i Polaków są pod kontrolą albo miliarderów, albo autorytarnych państw. Według raportu Digital 2025 29 milionów mieszkańców Polski korzysta z mediów społecznościowych – to 75,6 proc. populacji. Do najpopularniejszych serwisów tego typu w Polsce należą YouTube, Facebook, Instagram i TikTok (na dalszych miejscach LinkedIn, Snapchat, X).

Facebook i Instagram należą do Mety, której szefuje Mark Zuckerberg. Google do Alphabetu pod kierownictwem Sundara Pichaia. A chociaż TikTok to produkt firmy ByteDance, jest jasne, że duży wpływ na aplikację ma Komunistyczna Partia Chin.

Czy o tym, jakie wiadomości czytają Polacy, powinien decydować triumwirat amerykańskich biznesmenów i chińskich polityków?

Oczywiście, że nie. Statystycznie pewnie możliwe są przypadki szefów big techów dbających o dobro publiczne i – częściej – polityków w służbie dobru publicznemu. W tej chwili jednak media społecznościowe nie prowadzą do podniesienia poziomu debaty publicznej, tylko go radykalnie obniżają. Najbardziej problematyczne pod tym względem są algorytmy, które mają za zadanie jak najsilniej uzależnić od aplikacji ich użytkowników.

To cecha wspólna zarówno aplikacji o proweniencji czysto prywatnej, jak i tych państwowych. Szczególnie znany ze swojego algorytmu jest TikTok; legenda głosi, że wystarczy pół godziny oglądania filmików, aby TikTok wiedział, kim jesteś i co ci proponować.

Chociaż politycy i biznesmeni chcą przyciągnąć użytkowników do aplikacji z różnych powodów, ich motywy mogą się przeplatać, a nawet wejść w symbiozę. Prywatne media społecznościowe najczęściej zarabiają za sprawą reklam wyświetlających się użytkownikom. Im bardziej uzależniająca jest aplikacja, tym więcej odbiorców reklamy – i większe zyski dla platformy.

Z drugiej strony, aplikacje kontrolowane przez państwo wykorzystują uzależniający algorytm do rozsiewania propagandy: czy to propagandy sukcesu na temat Chin, czy bezpodstawnych Muskowych stwierdzeń na temat wokeizmu. Muskowych, bo do kategorii aplikacji kontrolowanych przez państwo można zaliczyć też X-a w czasie, kiedy Elon Musk pracował w amerykańskiej administracji. To wtedy kontrowersyjny przedsiębiorca wykorzystał potencjał aplikacji do wypromowania Alice Weidel, liderki AfD, przeprowadzając z nią transmitowany na X-ie wywiad tuż przed wyborami w Niemczech.

Bez względu na to, czy ich proweniencja jest prywatna, czy państwowa, aby media społecznościowe jak najbardziej efektywnie spełniały swoje zadanie, konieczny jest uzależniający algorytm.

Przeczytaj także:

Michnik czy Musk?

Gdyby algorytm był uzależniający sam z siebie – jak narkotyk – pół biedy. Problem wynika z tego, że aby treści konsumowane przez odbiorców były jak najbardziej atrakcyjne, promowane są konkretne typy postów. Liczne badania wskazują, że algorytmy mediów społecznościowych nastawione są na promowanie treści radykalizujących i polaryzujących, a także teorii spiskowych. Działają tak wszystkie największe portale, w tym wielka trójka, czyli Facebook, YouTube i TikTok.

Przecież to wiemy; przecież to staje się już wyświechtanym sloganem. Widzimy, jak politycy pokroju Sławomira Mentzena i Grzegorza Brauna rosną w siłę właśnie na TikToku i YouTubie, zarówno za sprawą swoich własnych postów, jak i wsparcia licznych, anonimowych użytkowników (w tym zagranicznych botów).

Cały czas nie potrafimy jednak zrozumieć, że dla demokracji media społecznościowe działające w taki sposób to równia pochyła.

Jest oczywiste, że politykom merytorycznym, ale stonowanym, będzie w takich warunkach znacznie trudniej. Co za tym idzie, coraz bardziej radykalne postulaty będą zdobywały posłuch – a potem będą realizowane, bo politycy, którzy za nimi stoją, będą wybierani do parlamentu.

Media społecznościowe nie są źródłem całego zła. Przecież Hitler, Stalin, Mussolini, czy Franco wydarzyli się na długo przed Facebookiem. Ale w obecnej formie portale społecznościowe wspierają tych, którzy w innym wypadku nie byliby nawet brani pod uwagę jako reprezentanci woli ludu. Na myśl przychodzi choćby Călin Georgescu – dziwny, prorosyjski, szerzej nieznany urzędnik, który niespodziewanie wygrał pierwszą turę wyborców prezydenckich w Rumunii. Bez względu na to, kto wpłynął na wybicie się jego kampanii – bez TikToka wypromować go byłoby bardzo trudno.

Wracając do Muska: Chociaż X w Polsce nie jest aż tak popularny jak Facebook i tak korzysta z niego ponad 5 milionów użytkowników. To oznacza, że jeden ekscentryczny i dość nieśmieszny miliarder może pewnego dnia zadecydować, że jedna ósma mieszkańców Polski zobaczy konkretny post. W najlepszym wypadku byłaby to reklama Tesli. W gorszym: teorie spiskowe powielające rosyjskie narracje, czy to na temat szczepionek, czy Ukrainy. Może uderzenie w osoby LGBT? A może kwestionowanie publicznych szpitali i uczelni wyższych, jako wymysł połączonych sił Lenina, Mao Zedonga i Joe Bidena? A przecież 5 milionów użytkowników to około 5 razy więcej niż najwyższe historyczne nakłady „Gazety Wyborczej”.

Media społecznościowe dawały obietnicę demokratycznej wymiany myśli, niezależnej od interesów wielkich domów medialnych i osobistych przekonań konkretnych redaktorów. Stały się tego całkowitą odwrotnością. Kontrola nad informacjami nie jest już rozproszona po niezależnych od siebie redakcjach – bo została skupiona w rękach kilku ludzi. Zamiast hegemonów medialnych w poszczególnych krajach mamy parę osób w skali świata, które kodują nie dla dobra publicznego, a dla zysku. Co więcej: podczas gdy tradycyjnych dziennikarzy można oczywiście przekupić – co jest powszechnie uznawane za naganne – promowanie postów w mediach społecznościowych nie dość, że jest bardziej efektywne, to jeszcze nie wydaje się niczym złym. A taki proceder tylko ugruntowuje nierówności społeczne, jako że ludzie zamożni dostają kolejne, proste narzędzie do wywierania wpływu.

Stąd wniosek: media społecznościowe nie mogą być prywatne ani państwowe.

Media społecznościowe jak sąd

Dobrowolne oddawanie kontroli nad informacjami osobom o konkretnych interesach jest niebezpieczne – szczególnie ze względu na to, że nasz demokratyczny ustrój w tak dużym stopniu opiera się na osobistych przekonaniach wyborców. Z tego powodu kontrola nad mediami społecznościowymi jednoznacznie przekłada się na władzę. Niestety, zapał do rozliczenia TikToka po zeszłorocznych kontrowersyjnych wyborach w Rumunii szybko okazał się płonny. A to przecież przypadek Georgescu jest najjaskrawszym przykładem, że media społecznościowe nie są demokratyczne. Przynajmniej na razie.

Władza, którą daje zarządzanie mediami społecznościowymi, podobna jest do sądów. Sąd może nie przyjąć zgłoszenia kandydata na prezydenta. Sąd może zakwestionować ważność wyborów. Sąd może stwierdzić, że dana ustawa jest niezgodna z prawem. W gruncie rzeczy sąd może zmienić wszystko. Z tego właśnie powodu sądy powinny być niezależne i tak niepożądana jest sytuacja, w której rządząca partia lub koalicja ingeruje w ich sprawy wewnętrzne. Nie chcielibyśmy przecież, żeby sądy były zarządzane przez biznesmenów. W oczywisty sposób mogłoby to doprowadzić do sytuacji, w której ich osobiste interesy zaczęłyby być doktryną prawną, a to przecież dalekie od istoty demokracji.

Wbrew pozorom media społecznościowe dają podobne możliwości. Najsławniejszym tego przykładem był szturm na amerykański Kapitol 6 stycznia 2021 roku. Przecież to właśnie media społecznościowe najpierw ułatwiły radykalizację zwolenników Trumpa, a potem umożliwiły im zorganizowanie się i przypuszczenie otwartego ataku na jeden z najważniejszych budynków rządowych.

Co więcej, niemalże równo dwa lata później, 8 stycznia 2023 roku, były prezydent Brazylii Jair Bolsonaro zainspirował bardzo podobną akcję w Brazylii. W tym dniu zwolennicy Bolsonaro przypuścili atak na budynki rządowe w stolicy Brazylii, a badanie opublikowane w Harvard Kennedy School Misinformation Review wykazało, że media społecznościowe takie jak Twitter czy WhatsApp były kluczowym narzędziem w tworzeniu narracji probolsonarowskiej zarówno wśród obywateli, jak i w mediach tradycyjnych.

I atak na Kapitol, i działania bojówek Bolsonaro zakończyły się niepowodzeniem, ale stały się dobitnym dowodem potencjału, jaki drzemie w mediach społecznościowych.

Media społecznościowe nie powinny więc należeć do osób prywatnych. Ale dla swojego dobra, podobnie jak w przypadku sądów, również państwo musi zrzec się części swojej jurysdykcji. Jako narzędzie wyjątkowej władzy, media społecznościowe powinny uzyskać odrębny status, a zarząd nad nimi powinien być sprawowany przez grupę osób reprezentujących odrębne, równoważące się interesy. Oznaczałoby to przemodelowanie mediów społecznościowych, jakie znamy. Nie musiałoby jednak ono być aż tak drastyczne dla użytkowników.

Jak to mogłoby wyglądać? Wyobraźmy sobie zarząd składający się z reprezentantów czterech grup:

  1. przedsiębiorców,
  2. polityków,
  3. ekspertów akademickich,
  4. ekspertów etycznych.

Przedsiębiorcy, czyli oryginalni założyciele mediów społecznościowych, przyszliby z konkretnym produktem i jego znajomością. Politycy stanowiliby demokratyczną reprezentację obywateli i ich interesów. Akademicy podejmowaliby decyzje na bazie znajomości badań o wpływie mediów społecznościowych na społeczeństwo. W końcu, etycy – w tym zapewne przedstawiciele organizacji obywatelskich, filozofów, ale też duchownych – czuwaliby, żeby rola mediów społecznościowych nie została sprowadzona do partykularnych interesów polityków i biznesu.

Kluczowe jest, aby członkowie zarządu ze wszystkich tych pionów byli wyłaniani na inny sposób, zyskując różne formy legitymacji: sukces finansowy, popularność w wyborach, stopień naukowy, uznanie w środowisku. Jeśli w takim hipotetycznym systemie każda grupa miałaby jedną czwartą głosów, żeby uzyskać większość, interesy przynajmniej trzech grup musiałyby być częściowo zaspokojone. Pomogłoby to uniknąć dominacji interesów wyłącznie jednej z nich.

Droga do oligokracji

Naturalnie rodzi to szereg pytań. Czy takie zarządy powinny być krajowe, regionalne, czy międzynarodowe? Jak konkretnie miałby wyglądać wpływ zarządu na to, co dzieje się w mediach społecznościowych? I czy w ogóle jacyśkolwiek cyfrowi giganci na coś takiego by się zgodzili? Te pytania są zasadne. Nie podważają one jednak wagi pytania o władzę, jaką dają media społecznościowe. A wydaje się, że przed ich powstaniem w obecnej formie nikt nie zadał nigdy żadnego pytania na temat ich działania – i stąd dzisiejszy problem.

Demokracja to rządy ludu i polega na jego woli. Kiedy tak dużą część rzeczywistości wokół kształtują jednak portale, które według własnego uznania selekcjonują treści, które lud zobaczy, o demokracji nie można już mówić z taką pewnością. Media społecznościowe dalej mają jednak szansę, żeby demokracji nie osłabiać, a wzmacniać. Mogą to zrobić, jeśli będziemy czuwać nad tym, aby zapewniały dostęp do wysokiej jakości informacji, a przynajmniej – żeby nie promowały treści szkodliwych. Pozostawiając portale samym sobie, pozostawiamy otwartą drogę do globalnej oligokracji.

;
Na zdjęciu Maciej Grzenkowicz
Maciej Grzenkowicz

Badacz TikToka na Uniwersytecie w Groningen (Niderlandy). Zajmuje się fact-checkingiem na platformie w kontekście taktyk argumentacyjnych dziennikarzy. Pisał m.in. dla „Gazety Wyborczej", Działu Zagranicznego, czy Ha!-Artu, prowadził też audycje muzyczne i podróżnicze w Radiu Nowy Świat. Autor reportażu „Tycipanstwa. Księżniczki, Bitcoiny i kraje wymyślone" (Wydawnictwo Poznańskie 2021).

Komentarze