Dr Anna Słowikowska: „Nie sadzę, że łatwo i szybko da się zmienić system na bardziej przyjazny. Nie jestem politykiem ani decydentem. Ale wiem, że trzeba robić wszystko, aby zmienić świadomość zdrowotną ludzi i przenieść ją z epoki jaskiniowej do współczesności”
Sławomir Zagórski, OKO.press: Niedawno rozmawialiśmy o tym, że Polacy nie dbają o swoje zdrowie i w efekcie umierają przedwcześnie. Mówiła pani: „Mamy XXI wiek, jesteśmy dumni z transplantacji, nowych technologii, nowatorskich terapii, a jednocześnie ludzie tracą sprawność, zdrowie i życie z banalnych powodów”.
Po opublikowaniu tej rozmowy dostaliśmy wiele listów, z których wynikało, że w Polsce nie jest łatwo dbać o własne zdrowie. Bo nawet jak ktoś się o to stara, zderza się z nieprzychylnym, źle zorganizowanym systemem. Co by pani odpowiedziała np. na taki głos: „Polacy umierają przedwcześnie, bo czas oczekiwania [na wizytę] u lekarza specjalisty jest bardzo odległy”?
Dr Anna Słowikowska*: Powiedziałabym na wstępie, że w ten system ochrony zdrowia uwikłani jesteśmy wszyscy - i pacjenci, i lekarze. Zawsze podkreślam, że nie stoimy po dwóch stronach barykady. Lekarze też bywają pacjentami i też doświadczają trudności w korzystaniu z systemu.
Ale jako lekarze dysponujecie przewagą nad „zwykłymi” pacjentami, macie koleżanki, kolegów po fachu, którzy w razie czego pomagają.
Różnie z tą pomocą bywa. W zderzeniu z systemem jesteśmy tak samo bezradni jak wszyscy. Jedna z moich znajomych, doświadczona lekarka, zapadła na nowotwór i okazało się, że za nowoczesne leczenie, uznane na świecie, ale nierefundowane w Polsce, musi zapłacić 20 tys. miesięcznie przez dwa lata. Na początku uruchomiła jakieś środki, ale potem musiała prosić o pomoc fundację.
„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to nowy cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie.
Teoretycznie w konstytucji wszyscy mamy zagwarantowany bezpłatny dostęp do opieki zdrowotnej. Dlaczego więc jest tak dużo fundacji, które zbierają pieniądze na uznane formy leczenia? Bo brakuje pieniędzy. W Niemczech, Austrii i innych krajach UE refundacja obejmuje znacznie więcej nowatorskich terapii, uznano, że to się opłaca. Medycyna naprawcza kosztuje i będzie coraz droższa, jest pochodną wieloletnich badań. Dlatego profilaktyka jest traktowana wyjątkowo poważnie w dobrze zorganizowanych krajach.
Wracając do pytania czytelnika - w pełni się zgadzam, że dostęp do specjalistów jest w Polsce trudny. Z czego to wynika? M.in. z tego, że jak kończyłam studia, to mówiono nam, że my, lekarze nie jesteśmy specjalnie potrzebni. Potrzebni byli specjaliści od marketingu, finansów, bankowości, a lekarze - niekoniecznie.
Poza tym dostęp do specjalizacji innych niż medycyna rodzinna zaczął być bardzo ograniczany. Postanowiono zreformować polską ochronę zdrowia tak, żeby opierała się na podstawowej opiece zdrowotnej. W efekcie wielu moich znajomych skończyło dodatkowo inne studia, pozakładało firmy i przestało zajmować się leczeniem. Idąc na studia mieli pomysły na specjalizowanie się w konkretnych dziedzinach, ale co z tego.
To było gigantyczne marnotrawstwo, bo wszyscy szli na medycynę z pasją i zaangażowaniem. Po latach okazało się, że jednak w Polsce nadal są potrzebni pediatrzy, są potrzebni ginekolodzy. Nie tylko specjalistów teraz brakuje. A na dodatek chcemy szybko odbudować kadry - idziemy na ilość a nie na jakość. Każda wyższa uczelnia chciałaby otwierać wydział lekarski. To ślepa uliczka.
W Austrii wybierając się na medycynę trzeba zdać ileś testów na empatię, na logiczne i krytyczne myślenie. W Polsce nikogo to nie obchodzi. A przecież w leczeniu ludzi logiczne myślenie to podstawa.
„Podstawowa opieka lekarska to porażka. Na nic nie dają skierowań, leczą na oko, nie ma w ogóle profilaktyki, dlatego tak szybko umieramy” – tak brzmi inny list, odnoszący się do wspomnianej przez panią medycyny rodzinnej.
Na lekarzy POZ zrzucono zbyt wiele zadań nie dając im do tego adekwatnych narzędzi. To przecież nie lekarze rodzinni decydują na jakie badania mogą bezpłatnie kierować pacjenta, tylko NFZ. Reprezentują system, którego nie wymyślili.
Moje koleżanki, które były dobrymi studentkami, mówią, że żałują, że dały się namówić kiedyś na medycynę rodzinną, że to nie tak miało wyglądać. Często nie są w stanie porządnie zbadać pacjentów, bo co chwilę ktoś puka do drzwi i mówi: „Pani z rejestracji pyta, czy pani doktor przyjmie mnie dziś dodatkowo, bo już nie ma numerków”? Tak się nie da pracować.
„Nie wszyscy chorują dlatego, że prowadzą zły tryb życia, nie wrzucajcie wszystkich do jednego wora. Tak, świadomość zdrowego trybu życia to podstawa. Nikogo jednak nie da się zmusić do zmian, taka ich świadomość, jak ich wybór. Gorzej z tymi, co mają choroby krążeniowe genetycznie dziedziczone. Oni chcą się leczyć, ale jak i gdzie, jeśli pacjent jest traktowany przedmiotowo i na odwal?”
Zgadzam się z tą osobą w stu procentach. Nie wolno „wrzucać do jednego worka” ani wszystkich lekarzy ani pacjentów. Jest mnóstwo pacjentów, którzy dbają o siebie, natomiast nasza medycyna prewencyjna pozostaje na poziomie jaskiniowym.
Z racji miejsca, w którym pracuję, mam kontakt z osobami z wrodzonymi chorobami tkanki łącznej. Czasami ktoś od 20 lat ma problemy ze wzrokiem, ze stawami, na pierwszy rzut oka wygląda to na zespół Marfana [choroba genetyczna tkanki łącznej, notuje się 1-2 przypadki na 10 tys.], ale trafia do szpitala dopiero z rozwarstwieniem aorty, w stanie bezpośredniego zagrożenia życia, bo nikt nie wpadł na pomysł pogłębionej diagnostyki, z genetyczną włącznie.
Przyjeżdżają też do nas młodzi ludzie na operacje tętniaków aorty i okazuje się, że o profesjonalnej diagnostyce i leczeniu dowiedzieli się od stowarzyszeń. Wiedza na temat badań genetycznych bardzo kuleje.
Druga strona medalu jest jednak taka, że badania genetyczne powinny być zlecane, kiedy ma to uzasadnienie, o tym powinien decydować lekarz. Można zmarnować każde pieniądze na bezzasadne badania.
Niedawno miałam spotkanie autorskie i pewien rozmówca powiedział wprost, że zdrowie zależy od szczęścia.
Jako dowód przytoczył historię zasłyszaną w programie medycznym związanym z analizą sekcji zwłok. Pozornie zdrowy 20-latek jedzie na rowerze, nagle upada i umiera. Sekcja zwłok nie pozostawia wątpliwości – powodem śmierci było pęknięcie aorty. Wniosek prowadzących w relacji mężczyzny był następujący: „Chłopak nie miał szczęścia”. Kilka osób wspominało mi o tym programie, usprawiedliwiając swoje zaniechania wobec zdrowia .
Tymczasem w świetle najnowszych zdobyczy genetyki na sprawę należy popatrzeć inaczej. Z przytoczonej historii nie wiemy, czy w rodzinie 20-latka występowały wczesne zgony sercowo-naczyniowe. Jeśli tak, zgodnie z dzisiejszymi zaleceniami powinien mieć wykonane badania genetyczne, ale też echo serca, tomografię aorty. Gdyby potwierdziły się konkretne mutacje genetyczne, miałby szansę na leczenie chirurgiczne i na dalsze życie. Nie zrzucajmy wszystkiego na los i szczęście.
Te choroby genetyczne, o których pani mówi, są jednak bardzo rzadkie. Lekarzowi POZ chyba trudno to ogarnąć?
To nie jest kwestia lekarzy POZ. W Polsce zniszczyliśmy etos interny. Internista kojarzy się z kimś, kto nie ma specjalizacji, bo nie chciało mu się uczyć i utkwił w kiepskiej przychodni ogólnej.
Dla mnie - przeciwnie - internista to autorytet, bo ma szeroką wiedzę na temat chorób wewnętrznych. Postrzega pacjenta całościowo. W tej chwili nie ma już w Polsce specjalizacji z interny?
Jest. Wyjaśnijmy, interna obejmuje wiedzę i umiejętności z zakresu hematologii, kardiologii, endokrynologii, nefrologii, pulmonologii. Sama uczyłam się interny od drugiego roku studiów w praktycznym kole naukowym, które skupiało mnóstwo pełnych pasji ludzi, którzy chcieli być dobrzy w tym, co robią.
Podziwiamy serialowego dr. House'a za jego niezwykłe zdolności diagnostyczne, umiejętność kojarzenia faktów, tymczasem mnóstwo pacjentów wyraża się o internistach lekceważąco, nie rozumie istoty tej specjalizacji.
Nie mamy w Polsce ambulatoryjnych centrów internistycznych, brakuje całościowego, profesjonalnego spojrzenia na pacjenta, dlatego tak późno diagnozuje się niektóre choroby. Pracuję na kardiochirurgii. Tutaj wyjątkowo widać, jak w Polsce niedomaga całościowe, profesjonalne spojrzenie na chorych.
I co konkretnie widać?
Na przykład to, że wielu pacjentów kierowanych na planową operację serca jest do niej zupełnie nieprzygotowanych. A od tego zależy ostateczny sukces leczenia, nie tylko od działania kardiochirurgów.
Co to znaczy dobrze przygotowany pacjent? Skupmy się na jednym przykładzie, aby to wyjaśnić. Ideałem byłoby, aby nie palił papierosów. A jeśli już pali, to powinien mieć zrobioną spirometrię, która ocenia wydolność oddechową, czyli stan płuc. Koszt wykonania - od 50 do 100 zł.
Do 1 lipca 2022 lekarz rodzinny nie mógł wystawić skierowania na bezpłatną spirometrię, a pacjent zazwyczaj nie ma ochoty płacić za nią z własnej kieszeni, chociaż na papierosy wydaje przeciętnie 500 zł miesięcznie. (Od lipca lekarz POZ może już takie badanie zlecać. Jaki będzie czas oczekiwania na badanie, czy będzie szansa na sprawną konsultację pulmonologa – tego na razie nie wiadomo. Badanie samo w sobie nie leczy. Trzeba je umieć zinterpretować i zlecić właściwe leczenie w razie potrzeby).
Zdarzają się sytuacje typu: chory jedzie do nas z drugiego końca Polski. Ktoś, kto mu towarzyszy, bierze z tej okazji urlop. Wypalają wiele litrów benzyny. Pacjent zjawia się bez wykonanego badania. Ponieważ żal go odesłać, robimy spirometrię w szpitalu.
Jeśli się okazuje, że ma ciężką obturację [skurcz] oskrzeli, prosimy o konsultację pulmonologa. Wdrażane jest odpowiednie leczenie, ale stan płuc nie poprawi się w dwa dni, to trwa, więc odsyłamy go do domu. Termin operacji musi zostać odroczony ze względu na bezpieczeństwo. Ponownie pacjent wydaje pieniądze na paliwo, itp., itd. Traci czas i pieniądze większe niż koszt spirometrii i konsultacji pulmonologa.
A my wszyscy tracimy w ten sposób w polskim systemie gigantyczne pieniądze. Doba na oddziale kardiochirurgii kosztuje naprawdę sporo, poza tym taki chory zajmuje miejsce innej, lepiej przygotowanej osobie. Lekarze w ramach kardiochirurgii nie powinni się zajmować tymi tematami, mają inne zadania.
A być może warto byłoby zawczasu powiedzieć: „Jeżeli palisz papierosy, są dla ciebie na tyle ważne, że nie chcesz ich rzucić, to zrób chociaż raz na pół roku, raz na rok spirometrię, udaj się do pulmonologa” Chociaż każdy z przewlekłą obturacyjną chorobą płuc powinien bezwzględnie palenie rzucić.
To tylko jeden z przykładów.
A nie można zastrzec, że szpital przyjmuje chorych wyłącznie ze świeżym wynikiem spirometrii?
Oczywiście, że mamy całą listę badań, które powinny być wykonane przed operacją. To nie jest wiedza tajemna. Ale niektórzy nie rozumieją, że wykonanie ich to nie jest widzimisię lekarzy, tylko kwestia bezpieczeństwa.
W czasie pandemii przyjmujemy pacjentów z płucami uszkodzonymi nie tylko papierosami, ale jeszcze „doprawionymi” COVID-em. Zazwyczaj to ci, którzy się nie szczepili, bo ktoś im powiedział, że to „kontrowersyjne”. Nie zdają sobie sprawy, że operacja będzie przez to znacznie bardziej ryzykowna.
A do tego dochodzą oczekiwania bliskich „Dlatego nie operujecie? Na co czekacie? Jest pani kardiologiem, dlaczego interesują panią płuca?” Wtedy odpowiadam, że oprócz kardiologii mam specjalizację z chorób wewnętrznych, więc płuca są w zakresie moich kompetencji. A poza tym na blok operacyjny wjeżdża cały pacjent, nie tylko jego serce.
Chyba jednak ten lekarz, który kieruje chorego na operację powinien odpowiadać w jakim stanie on na nią trafia?
Teoretycznie tak, ale czasem nie ma do tego narzędzi. A bywa, że kwalifikacji.
Choćby sprawa zębów. Uprzedzamy, że pacjent przed trafieniem na kardiochirurgię powinien dostać zaświadczenie od stomatologa o braku ognisk infekcji w obrębie jamy ustnej. Ale niektórzy chorzy to bagatelizują.
Pamiętam też telefon pewnej lekarki, pytała z troski, czy jej pacjent, którego skierowała, jest już po operacji i czy wszystko w porządku. Odpowiedziałam: „Pani doktor, ale ten pacjent ma dwa zgorzelinowe zęby [zgorzel to choroba miazgi zęba wywołana przez bakterie beztlenowe] i nie kwalifikuje się do planowej operacji. A ona na to: „Ale to w czymś przeszkadza?” Czy to nie smutne?
Część pacjentów wykłóca się, że wymagamy nadzwyczajnych rzeczy przed operacją, czyli wyleczenia zębów. Nie słyszeli nigdy o związku zdrowia zębów ze zdrowiem całego organizmu, a zwłaszcza serca.
Ostatnio pacjent po operacji spytał, w jaki sposób ma dbać o implantowaną protezę zastawki aortalnej. Powiedziałam, że pierwsza rzecz to wizyty co pół roku u stomatologa. Był bardzo zdziwiony.
Wręcz podejrzewał, że sobie z niego zakpiłam. Po wyjaśnieniu odparł, że pierwszy raz słyszy, że zęby mają jakikolwiek związek z sercem.
Jeszcze inna kwestia – pacjenci z niewyrównaną cukrzycą. Parametr, który ocenia stopień wyrównania tej choroby to tzw. hemoglobina glikowana, w skrócie HbA1C. Raport Narodowego Instytutu Zdrowia Publicznego podaje, że w 2018 roku w Polsce wykonało to badanie zaledwie 11 proc. mieszkańców wsi z rozpoznaną cukrzycą. Przeprowadzanie operacji u pacjentów z nieadekwatnie leczoną cukrzycą grozi powikłaniami i gorszymi wynikami leczenia. To badanie można wykonać w ramach POZ.
Dlaczego zlecane jest tak rzadko? To skandaliczny odsetek. Proste badanie nie jest realizowane u 89 proc. osób, a potem dziwimy się amputacjom, zaawansowanej miażdżycy.
W tym samym raporcie czytamy, że tylko 15 proc. pacjentów ze zdiagnozowaną chorobą wieńcową na terenach wiejskich miało wykonany lipidogram. Zgroza! Pytanie: nie robili badania, bo nie przychodzili do lekarza, czy zostali odesłani z kwitkiem, bo budżet lekarza POZ się wyczerpał?
W Polsce leży rehabilitacja po zawale. Dlaczego tak się dzieje?
Z dwóch powodów.
Po pierwsze kiedyś był bardzo słaby dostęp do rehabilitacji kardiologicznej. W tej chwili jest znacznie lepiej, ale nie idealnie. Część ośrodków nie chce pacjentów z wielochorobowością. Są wyceniani, brutalnie mówiąc, przez system prawie tak samo, jak ci w lepszej kondycji. Lepiej zajmować się lżej chorymi.
Część pacjentów rezygnuje z rehabilitacji, bo brakuje świadomości, że jest to potrzebne. A są też i tacy, którzy uważają, że po bypassach (skoro mają wszyte „nowe rurki”), to mogą wracać do dawnego trybu życia, czyli do papierosów i mogą odstawić wszystkie leki.
Największym nieszczęściem jest to, że Polacy zapomnieli, że człowiek składa się z komórek, że brakuje im wiedzy z biologii na poziomie szkoły podstawowej.
To nie są „rurki”, tylko własne naczynia krwionośne: tętnice i żyły pobrane z innego miejsca w organizmie, aby uratować serce. Składają się z komórek, ze śródbłonka naczyniowego, który podczas szycia zostaje uszkodzony, bo inaczej nie da się wykonać pomostów aortalno-wieńcowych, czyli bypassów.
W bypassach po operacji toczy się „sekretna" gra. W miejscu, które się goi, próbują gromadzić się płytki krwi, stąd potrzebne jest przyjmowanie leków przeciwpłytkowych. Oprócz tego trzeba zażywać leki obniżające poziom cholesterolu, a także leki na nadciśnienie czy cukrzycę. O drożność bypassów trzeba zadbać.
Niestety, część pacjentów z nieświadomości albo z głupoty jest w stanie zniszczyć efekt bardzo drogiej operacji. I trafiają za jakiś czas z zamkniętymi bypassami i z pretensją, że pewnie chirurg spartaczył robotę. (Każdy bypass po operacji jest sprawdzany specjalnym przepływomierzem, z sali operacyjnej pacjent musi wyjechać z drożnymi bypassami).
Żeby dbać o swój organizm, trzeba zrozumieć podstawowe procesy. Tymczasem my się lepiej znamy na samochodach niż na własnym organizmie. Czasy wszechmocnych lekarzy-bogów minęły bezpowrotnie. Pacjent powinien być częścią zespołu leczniczego. Niestety, część pacjentów traktuje siebie - chorego jak kogoś obcego, kim ma się zająć system opieki, lekarz, pielęgniarka, ale nie oni sami. Nie chcą niczego wiedzieć o swojej chorobie. To opinia psychologów, którzy pracują na oddziałach rehabilitacji kardiologicznej.
Pacjent powinien dbać o zdrowie przy pomocy profesjonalistów i wtedy jest szansa, że nie zostaną zmarnowane pieniądze wydane na jego leczenie. Wykonujemy bardzo skomplikowane zabiegi w szpitalach, których efekty są potem niwelowane przez niewiedzę. Rehabilitacja kardiologiczna to idealny czas na zmianę myślenia o zdrowiu. Wiem, że wielu psychologów, fizjoterapeutów podejmuje ten temat.
Jest też druga strona medalu: dzisiaj wszyscy się znają na zdrowiu. A lekarze nie lubią tych, co mędrkują.
Nie wszyscy. Ja wolę tych, którzy zadają dużo pytań, bo to oznacza, że zależy im na własnym zdrowiu niż tych, którzy profilaktykę uważają za coś zbędnego, odbierającego radość życia.
No ale coś w tym jest, bo prawie wszystko, co nam sprawia przyjemność, okazuje się niezdrowe.
Nie zgadzam się. Czy dobre, mało przetworzone jedzenie jest niezdrowe? Przecież wielu Polaków zachwyca się włoską czy grecką kuchnią, albo wspomina pyszne, dojrzewające w słońcu pomidory z ogródków swoich babć. Kto z zajętych pracą osób nie chciałby mieć więcej czasu na pogranie w koszykówkę ze znajomymi? Sprawom seksu i zdrowia serca poświęciłam cały rozdział w książce, bo na ten temat otrzymuję codziennie mnóstwo pytań od pacjentów, nie mogłam tego zagadnienia zbagatelizować. Po lekturze tego rozdziału wielu oddycha z ulgą.
I jeszcze odwrócę pytanie. Czy dbanie o prawidłowe ciśnienie jest takie nieprzyjemne? Ale żeby chcieć o to zadbać, ludzie muszą zrozumieć, o co chodzi.
Ciśnienie tętnicze to nacisk krwi na naczynie krwionośne. A jak coś ciśnie ze zbyt dużą siłą, to powoduje zniszczenia.
Wąż ogrodowy pęknie, jeśli będzie narażony na zbyt duże ciśnienie wody. I dokładnie to samo dzieje się w naczyniach krwionośnych.
Próbowałam oswoić ludzi z pojęciem śródbłonka naczyniowego. Jeżeli jego komórki odrywają się z powodu zbyt wysokiego ciśnienia, to tworzą się idealne warunki do powstawania zakrzepów. Gdy tłumaczę pacjentom, że zbyt wysokie ciśnienie uszkadza wnętrze naczynia i w efekcie rośnie ryzyko udaru, choroby wieńcowej, miażdżycy, zakrzepicy, to pacjenci mówią: „Dlaczego ktoś mi nie powiedział tego 20 lat temu?”
Pacjenci nie lubią ściemy, każdemu można wytłumaczyć w prosty i obrazowy sposób to, co dzieje się w jego organizmie.
Tylko że lekarze nie mają na to czasu. Zacytuję kolejne 2 wpisy czytelników: „Trzeba mieć końskie zdrowie, aby chodzić do lekarza i nie umrzeć”, „Co lekarz o tobie wie, jeżeli może poświęcić ci 10 minut lub świadczyć teleporadę”. Doktor musi załatwiać tych ludzi szybko.
No właśnie, bo to jest załatwianie a nie diagnozowanie. To jest wymuszone przez system. Nikt z decydentów nie pochylił się nad wspomnianym raportem NIZP-PZH, a tam jest napisane, że 30 proc. czasu lekarzy POZ zajmują działania administracyjne. Czy nas naprawdę stać na to, żeby lekarze zajmowali się pracami administracyjnymi zamiast leczeniem?
Kolejny komentarz brzmi tak: „Lekarze rzadko pytają i sugerują dietę. Stwierdzają dolegliwość, przepisują leki lub wysyłają na dalszy ciąg badań. Nie podpowiadają, by przy okazji zmienić nawyki żywieniowe, dlatego ludzie biorą coraz więcej leków nie zmieniając nic oprócz tego ani w posiłkach, ani w trybie życia”.
W ciągu 10-cio, czy 20-to minutowej wizyty tego się nie da zrobić. Dlatego trzeba edukować pacjentów. Upieram się, że w interesie każdego jest zapoznanie się z instrukcją obsługi samego siebie. Zapoznaj się z podstawowymi procesami, a wtedy będziesz rozmawiał z lekarzem na zupełnie innej płaszczyźnie. W tym właśnie celu napisałam swoją książkę. Aby służyła każdemu, kogo obchodzi jego własny los niezależnie od wieku i chorób.
Sprowadzę panią na ziemię. 70 proc. Polaków w ciągu ostatniego roku nie przeczytało ani jednej książki.
Tak, kilku dziennikarzy przytaczało mi te przygnębiające statystyki. Sama jestem realistką, dlatego początkowo myślałam o robieniu filmów.
Wpadłam na pomysł, dawno temu, że stworzę w szpitalu strefę, w której pacjenci i ich rodziny mogliby obejrzeć filmiki edukacyjne - zaznaczam ciekawe, bez nudziarstwa - żeby nie marnować efektów operacji.
Ostatecznie mi się nie udało, do tego potrzebne są solidne fundusze, dlatego napisałam książkę, ale w przyszłości planuję tworzyć filmy. Jeden animowany – instruktaż z zakresu ćwiczeń oddechowych i nauki efektywnego kaszlu - udało mi się zrealizować. Można z niego korzystać bezpłatnie na mojej stronie w zakładce dodatki specjalne.
Ten film to eksperyment. Przekonuję pacjentów, że warto się przygotować do operacji wykonując ćwiczenia oddechowe. Nie są do tego wymagane żadne urządzenia, nie trzeba niczego kupować. Tłumaczę, że pobyt w szpitalu po zabiegu będzie krótszy, bo ćwiczenia poprawiają wydolność oddechową. I zawsze słyszę pytania: „A nie poleci mi pani tabletek zamiast tych ćwiczeń? Cena nie gra roli”. Część pacjentów woli za każde pieniądze połknąć tabletkę, byle nie wykonywać minimalnego wysiłku. Nie bez powodu w Polsce suplementy diety sprzedają się jak świeże bułeczki.
Zgodzi się pewnie pani ze mną, że świadomość zdrowotna kobiet jest wyższa niż mężczyzn. Więc dwa słowa o mężczyznach. Wielu z nas ma na starość problemy z prostatą, grozi nam nowotwór. Mój kolega bardzo się pilnuje, robi systematycznie badania krwi, raz na rok rezonans. Tylko, że zrobienie rezonansu na NFZ nie jest proste, a badanie prywatnie kosztuje tysiąc złotych. Naprawdę niełatwo dbać o zdrowie w Polsce.
No niełatwo.
Bardzo mi zależało, żeby dotrzeć z przekazem o zarządzaniu własnym zdrowiem do ekonomistów. Nie mamy zintegrowanego systemu opieki.
Jak wskazywałam - na nieprawidłowym przygotowaniu pacjentów do operacji tracimy w skali kraju gigantyczne pieniądze. Gdyby ktoś to przeliczył i uznał, że warto zainwestować je wcześniej w świadomość zdrowotną obywateli i w dostęp do badań na poziomie ambulatoryjnym, wszyscy byśmy na tym zyskali.
Przykład z własnego życia. Jestem w tym wieku, że już różne stawy i mięśnie bolą. Dostaję skierowanie do poradni rehabilitacyjnej, czekam trzy miesiące na wizytę u pani doktor. Ona pochyla się nade mną z troską, zapisuje mnie na indywidualne ćwiczenia z fizjoterapeutą, ale uprzedza, że będę czekał. Czekam. Od wizyty w POZ do pierwszych ćwiczeń upłynie równo rok. Oczywiście dziś boli mnie już co innego niż kilka miesięcy temu.
Znowu wrócę do ekonomii. Inwestycja w sprawność obywateli jest bardzo opłacalna pod każdym względem. Poza tym ból zmusza do przyjmowania leków, które mają działania niepożądane i trzeba je stosować z głową. Przyjmowane bez kontroli i w nadmiarze są mało bezpieczne. Może kiedyś decydenci to zrozumieją.
Chciałem, żeby jeszcze pani poradziła w kilku typowych sprawach. Wspomniane nadciśnienie tętnicze. Ono nie boli. Czy człowiek może się zorientować, że z jego ciśnieniem jest coś nie tak?
To są bardzo indywidualne kwestie. Niektórzy mając ciśnienie 220 na 120, czyli bardzo wysokie, nie odczuwają żadnych dolegliwości. Ale są i tacy, którzy mają bóle głowy, zaczerwienienia twarzy, zawroty głowy, źle się czują przy ciśnieniu skurczowym 150 czy 160 mmHg. Dlatego trzeba profilaktycznie mierzyć ciśnienie, co zajmuje dwie minuty.
Szacuje się, że aż 3,5 mln osób w Polsce nie wie, że ma nadciśnienie. A skoro nie wie, to się nie leczy.
I naraża się na powikłania takie jak np. udar mózgu. A potem wszyscy ponoszą koszty opieki nad niepełnosprawnością spowodowaną ignorowaniem nadciśnienia. A koszt cierpienia osoby po udarze? Czy to się da policzyć?
Praca w DPS-ach jest wyjątkowo ciężka. To opiekowanie się osobami dorosłymi, którym trzeba zmieniać pampersy, karmić. Za mało mówimy o tym, że udar mózgu może powodować również zmiany charakterologiczne. O osobach po udarze rodziny często mówią: „To nie jest mój mąż, on się tak nie zachowywał. On nie przeklinał, nie był agresywny, a teraz jest”. Czy naprawdę profilaktyka nie powinna być priorytetem?
Amerykanie mówią o tzw. Life’s Simple 7, czyli siedmiu prostych zasadach jak dbać o zdrowie. Może je pani przypomnieć?
Oczywiście:
Ja do tego dodawałam - spraw sobie psa i chodź z nim na spacery. Według poważnych metaanaliz, czyli twardych danych posiadacze czworonogów mają mniejsze ryzyko sercowo-naczyniowe (napisałam na ten temat obszernie na blogu - zapraszam).
American Heart Association [Amerykańskie Stowarzyszenie Kardiologów] właśnie ogłosiło zmianę i zamiast Life's Simple 7 promuje teraz Life's Essential 8. Dodano sen, tzn. jego długość, argumentując, iż 7-9 snu godzin minimalizuje ryzyko chorób sercowo naczyniowych i chorób mózgu.
Od dawna pisano o katastrofalnych skutkach dla zdrowia „zarywania nocy” przez dzieci na rzecz np. grania w gry komputerowe. Z tym problemem borykają się Japończycy. Dzieci w nocy grają, jedzą jedzenie z automatów, piją energetyki, i potwornie tyją.
Kardiolodzy japońscy są przerażeni. Japończycy byli przez wieki znani z dobrego stylu życia i byli z tego dumni, zwłaszcza długowieczni i sprawni mieszkańcy Okinawy.
„Na coś trzeba umrzeć....” - to natomiast polski „klasyk” słyszany niemal wszędzie będący kwintesencją bagatelizowania czynników ryzyka. Ale jakoś nigdy nie słyszałam tego od osób w stanie zagrożenia życia w szpitalu. Każdy błaga o pomoc, woła: „Ratunku, pomocy, chcę żyć. Coś musicie zrobić, ja nie chcę umierać!”.
A jak jest z cukrzycą? Znów tyle osób nie wie, że choruje. Jak się w tym zorientować?
Potrzebne jest proste badanie przesiewowe w postaci nakłucia palca glukometrem. Przy okazji WOŚP zapraszaliśmy ludzi, żeby dali sobie zbadać glikemię, czyli poziom cukru we krwi. I muszę przyznać, że w Warszawie, w centrum miasta prawie nikt nie wiedział, co to jest glikemia. „Ale jak to się bada? Co ja mam zrobić? Glukometrem? A co to jest glukometr?” Brakuje nam podstawowej wiedzy.
Cukrzyca typu 1 (na ogół rozwija się wcześnie) ma charakterystyczne objawy (wzmożone pragnienie, częste oddawanie moczu) i o tym pacjenci wiedzą, ale cukrzyca typu 2 nie daje objawów. I trzeba zbadać krew. Ale to naprawdę banalne badanie zajmujące pół minuty. Jedno nakłucie palca.
Ma pani wrażenie, że pani książka o zarządzaniu własnym zdrowiem rzeczywiście trafia do czytelników? Starszym osobom trudno zmienić długoletnie nawyki na zdrowsze.
Ktoś mi ostatnio powiedział, że przeczytał moją książkę i po raz pierwszy w życiu zrozumiał, na czym polega nowoczesne dbanie o zdrowie, a na dodatek odetchnął z ulgą, że nie ma ono nic wspólnego z umartwianiem się, jedzeniem siana i tektury czy koniecznością zwolnienia się z pracy i zamieszkania na sali gimnastycznej.
Pisałam książkę z myślą o osobach, które są zdrowe i mogą racjonalnie zaplanować swoje życie, ale też o tych, które same nie chorują, ale chcą wiedzieć jak zająć się kimś bliskim, np. po zawale czy operacji serca. Piszą też do mnie 70-latkowie, czytelnicy książki, że trudno, biorą się za siebie późno, ale przynajmniej nie zmarnują efektu operacji i reszty życia. Przychodzą lekarze, którzy mówią, że rzucili palenie pod wpływem mojej książki. To mnie motywuje do dalszych działań.
Prowadzi pani stronę internetową. O co ludzie na niej pytają?
Często dzielą się swoimi historiami. Ja też zamieszczam historie. Napisałam np. o Dorotce, która ma wyjątkowo giętkie ciało i pani od wychowania fizycznego chwali ją, że jest doskonałą gimnastyczką. Tymczasem Dorotka cierpi na wrodzoną chorobę tkanki łącznej i dlatego bez żadnego trudu, bez żadnych ćwiczeń, wygina się jak żadna z jej rówieśnic.
Po tym poście napisało do mnie wiele osób: „Tak, to moja historia. Mam zrujnowane życie, bo nikt nie rozpoznał mojej choroby w dzieciństwie, byłam stawiana jako wzór na zajęciach W-F, byłam dumą szkoły na zawodach gimnastycznych, wszyscy mi zazdrościli talentu. Tymczasem to był wynik poważnej choroby”.
Dlatego uważam, że nauczyciele W-F powinni być szkoleni w tym zakresie. Nowoczesna profilaktyka to wiedza. Wiedza o chorobach bardzo częstych ale też i rzadkich, bo dzisiaj medycyna w przypadku wielu z nich nie jest bezsilna. Wszyscy potrzebujemy rzetelnej wiedzy jak tlenu.
Jeszcze jeden list od czytelnika: „Człowiek lepiej się czuje, jak odstawi cukier. Teraz jestem na odwyku. Z dnia na dzień jest lepiej, plus ruch. Cukier to chyba najgorsza, bagatelizowana, mocno uzależniająca trucizna w dzisiejszych czasach”. Zgadza się pani?
Zgadzam. Statystycznie Polacy zjadali najwięcej cukru w latach 80., 90. i w pierwszym dziesięcioleciu XXI wieku. Jedzenie słodkości jest przyjemne, ale nadmiar cukru zabija. To nadmiar kalorii, które powodują rozwój trzewnej tkanki tłuszczowej. A ta tkanka to właściwie narząd wydzielania wewnętrznego, który produkuje kilkadziesiąt toksycznych związków, w tym prozapalnych sprzyjających miażdżycy i cukrzycy. To są fakty.
Do programu TVN „Miasto kobiet” zaprasza się czasami osoby borykające się z otyłością, które mówią, że nie mają żadnych dolegliwości i marzą aby temat otyłości przestał gościć w mediach, bo są ofiarami potwornego hejtu.
To przerażające, że masa ciała jest wciąż powodem do mowy nienawiści. O otyłości nie powinno się rozmawiać w kontekście oceniania kogokolwiek. Trzeba mówić o faktach biologicznych, że otyłość to choroba, zagrożenie dla zdrowia i życia. Widzimy to w szpitalu.
W książce pokazuję przykład Deborah Voigt, słynnej śpiewaczki operowej, która utyła do tego stopnia, że przestała się mieścić w kostiumy. Zerwano z nią intratny kontrakt w Royal Opera House w Londynie, wypłacono odszkodowanie. Ważyła wtedy ponad 300 funtów. To był punkt zwrotny w jej życiu.
Voigt zdecydowała, że przeznaczy te pieniądze na operację bariatryczną w dobrej prywatnej klinice w Nowym Jorku i jej życie zmieniło się o 180 stopni. Powróciła na deski opery, szczupła. Mówiła w wywiadach, że odebrała bardzo surowe baptystyczne wychowanie, i jak już się „zerwała ze smyczy”, folgowała sobie we wszystkim. Zawsze jest jakaś przyczyna otyłości. Teraz jest wdzięczna losowi za ten zerwany kontrakt.
Choroba wieńcowa też się nie bierze znikąd. Dlaczego czasem zapadają na nią całkiem młodzi ludzie? Uprawiają sport, zdrowo się odżywiają, a mimo to ich naczynia toczy poważna choroba. Nowoczesne zarządzanie zdrowiem opiera się na wiedzy. W przypadku hipercholesterolemii rodzinnej ważna jest wczesna interwencja farmakologiczna. Jeśli w rodzinie ludzie umierają przedwcześnie z powodu chorób serca, trzeba jej członków badać, nie czekać na objawy. Bardzo wysoki cholesterol trzeba leczyć, żeby uchronić kogoś przed zawałem serca i śmiercią w młodym wieku.
U nas chyba nikt w wieku 20 lat nie bada sobie cholesterolu.
Sporadycznie. A szkoda. Uważam, że powinno się badać.
Za to do coraz większej liczby Polaków chyba dociera, jak ważne jest to, co codziennie jemy? Mieszkam na wsi. W lecie jem dużo warzyw wyhodowanych we własnym ogródku. Ale już to, co wynoszę z pobliskiego sklepu, wydaje mi się znacznie mniej zdrowe.
Trzeba podchodzić do tego racjonalnie, nie wpadać w przesadę. Natomiast przyznam, że jedzenie, jakie widzę na stolikach pacjentów w szpitalu, wprowadza mnie w przerażenie.
A co pani widzi na tych stolikach?
Słodycze, słodycze i jeszcze raz słodycze. I to te najgorsze, z powodującymi miażdżycę tłuszczami trans. Kiedyś pacjent mało co nie umarł, bo zjadł w ciągu dwóch godzin 30 wafelków, przyniesionych przez małżonkę z dobrego serca.
Ale niektóre rodziny przesadzają w drugą stronę, jakby chcieli nadrobić lata złego odżywiania. Przynoszą bliskim mnóstwo surowych warzyw, owoców, truskawki w zimie, za które płacą krocie.
Ta nagła zmiana nawyków żywieniowych bezpośrednio po operacji, w czasie gdy pacjent musi przejściowo przyjmować antybiotyki, leki przeciwbólowe, nie jest właściwym pomysłem. Gwałtowne i mało racjonalne zmiany nawyków powodują zaburzenia żołądkowo- jelitowe, biegunki, które nie są nikomu potrzebne. Poza tym dieta po operacji powinna zapewniać odpowiednią ilość białka, same warzywa i soki tego nie zapewnią.
Zasady zdrowego żywienia nie są skomplikowane. Według aktualnych wytycznych powinno się spożywać pół kilograma mięsa na tydzień (jeśli ktoś w ogóle je mięso), a warzywa i owoce, z przewagą warzyw - pół kilograma dziennie. Zachęcam do odwiedzenia strony NIZP-PZH i zapoznania się z tzw. zdrowym talerzem.
Dzisiaj mniej mówimy o piramidzie żywieniowej, była opacznie rozumiana. Zdrowe żywienie przedstawiane w postaci talerza jest bardziej czytelne.
Jak idziemy do sklepu wystrzegajmy się np. produktów z tłuszczami trans, czyli utwardzonym olejem palmowym. Najwięcej jest ich w słodyczach, produktach piekarniczych, teoretycznie poza chlebem, chociaż niektóre piekarnie potrafią chleb też nieźle zepsuć.
Staram się omijać produkty z olejem palmowym. Ale ich skład często podany jest tak, że nawet w okularach nie daję rady przeczytać.
Prawnicy w Danii i Holandii walczą, żeby etykiety ze składem produktów były czytelne. Ma to wpływ na zdrowie publiczne i oszczędności w wydatkach na leczenie chorób cywilizacyjnych. Ktoś to skrupulatnie policzył.
Dr Jakub Sieczko, anestezjolog, autor głośnej książki „Pogo”, niedawno powiedział w wywiadzie dla Onetu: „Ja nie mam złudzeń: niemal na pewno umrę w kraju, który nadal będzie mieć dziadowską ochronę zdrowia”.
Nie sądzę, że łatwo i szybko da się zmienić system na bardziej przyjazny dla leczonych jak i leczących. Nie jestem politykiem ani decydentem. Ale wiem, że trzeba robić wszystko, aby zmienić świadomość zdrowotną ludzi i przenieść ją z epoki jaskiniowej do współczesności. Dlatego napisałam książkę - swoisty przewodnik do zarządzania własnym zdrowiem, jestem aktywna w mediach społecznościowych.
Ponieważ przeraża mnie los pacjentów, którzy trafiają do szpitali z powodu nieleczonego nadciśnienia, miażdżycy, niewyrównanej cukrzycy albo nie mogli się poddać planowej operacji z powodu złego przygotowania, zaczęłam na różne sposoby edukować chorych i ich rodziny. Wiele osób przyznawało: „Gdyby mi ktokolwiek wytłumaczył tak, jak pani, co dzieje się w organizmie człowieka, nie miałabym wątpliwości, że warto się leczyć”.
Gdybym nie próbowała namawiać ludzi do dbania o własne zdrowie, czułabym się tak, jakbym stała blisko przepaści i nie próbowała chociaż powiedzieć: „Słuchajcie, tu jest przepaść, nie idźcie tą drogą”. Wielu nie posłucha, ale może przynajmniej część skorzysta.
*Dr n. med. Anna Słowikowska – kardiolożka, specjalistka chorób wewnętrznych, zawodowo związana z Kliniką Kardiochirurgii Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego, jest autorką książki „Serce w dobrym stylu. Jak świadomie zarządzać swoim zdrowiem”. Link do fanpage: https://www.facebook.com/sercewdobrymstylu
Biolog, dziennikarz. Zrobił doktorat na UW, uczył biologii studentów w Algierii. 20 lat spędził w „Gazecie Wyborczej”. Współzakładał tam dział nauki i wypromował wielu dziennikarzy naukowych. Pracował też m.in. w Ambasadzie RP w Waszyngtonie, zajmując się współpracą naukową i kulturalną między Stanami a Polską. W OKO.press pisze głównie o systemie ochrony zdrowia.
Biolog, dziennikarz. Zrobił doktorat na UW, uczył biologii studentów w Algierii. 20 lat spędził w „Gazecie Wyborczej”. Współzakładał tam dział nauki i wypromował wielu dziennikarzy naukowych. Pracował też m.in. w Ambasadzie RP w Waszyngtonie, zajmując się współpracą naukową i kulturalną między Stanami a Polską. W OKO.press pisze głównie o systemie ochrony zdrowia.
Komentarze