0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. archiwum prywatneFot. archiwum prywat...

„Ze strefy stanu wyjątkowego w zasadzie nie da się opowiadać. Dzieje się dramat, ktoś tonie w bagnie, musisz mu podać rękę, a nie zaglądać w życie i dociekać, kim jest”.

„Nigdy w życiu nie widziałem człowieka w bardziej poniżającej sytuacji niż w tym lesie. Nawet wtedy, gdy chłopcy z Kurdystanu, którzy w ciemności przybijali mi piątkę, mówiąc po polsku: „żółwik”. Nie chodzi nawet o ich stan zdrowia, bo w porównaniu z innymi byli po tych dwóch tygodniach w lesie w całkiem niezłej formie. Raczej o to, co działo się ich oczami. To byli po prostu ludzie zaszczuci”.

„Jestem dziś daleko od dziennikarstwa, natomiast wiem, że autocenzura jest całkowitym zaprzeczeniem tożsamości pisarskiej. Jest klęską. Wybrałem więc postawę obserwatora i język opisu”.

Z Andrzejem Muszyńskim, pisarzem i reporterem rozmawiamy o jego najnowszej książce „Koncertina”, opowiadającej o spotkaniu autora z Sarwat, syryjską poetką i feministką, która uciekła z Syrii przed wojną przez zieloną granicę polsko-białoruską. Sarwat jest współautorką „Koncertiny”.

„Koncertina” ukazała się w listopadzie 2023 roku nakładem wydawnictwa Cyranka.

Na zdjęciu: Sarwat, syryjska poetka i feministka, współautorka książki „Koncertina”.

Przeczytaj także:

Coś nam ucieka z narracji

Małgorzata Tomczak, OKO.press: „Koncertina” jest dość nietypowa, jak na utwory powstające wokół kryzysu na granicy. W wielu aspektach. Ale zacznijmy może od tego, że granica i kryzys wcale nie są centrum tej opowieści. Ani ośrodek dla uchodźców w Białymstoku, gdzie przecież poznajesz Sarwat i Talala, głównych bohaterów.

*Andrzej Muszyński: Myślę, że gdybym pojawił się wtedy tylko na granicy i w Białymstoku, to mimo relacji z nimi i wszystkiego, co mi opowiedzieli, raczej nie napisałbym „Koncertiny”.

Dlaczego?

Bo gdy jechałem na granicę, a potem do ośrodka w Białymstoku, miałem wątpliwości, czy w ogóle jest jeszcze sens o tym pisać. Powielać te dziesiątki narracji, które funkcjonowały wtedy w przestrzeni publicznej? Byłaby to kolejna opowieść ze strefy wyjątkowej, a ona jest dla mnie przestrzenią jakby poza opowieścią.

Poza? Jest raczej osią większości opowieści o migracji.

Zostaliśmy w tę strefę wciśnięci mentalnie przez politykę i od dwóch lat nie możemy z niej wyjść w dyskusji. Chcę powiedzieć, że z tego miejsca w zasadzie nie da się opowiadać. Dzieje się dramat, ktoś tonie w bagnie, musisz mu podać rękę, a nie zaglądać w życie i dociekać, kim jest. Chyba dlatego w tych narracjach jest tak mało głosów samych uchodźców. Myślę, że moja opowieść powstała tylko dlatego, że moja historia była rozpięta w czasie i przestrzeni, a to dało mi narzędzia, żeby historię Sarwat i Talala podjąć. Podkreślam: wątek granicy polsko-białoruskiej to ledwie fragment „Koncertiny”, jeden rozdział.

Zatrzymałam się na opisach właśnie z ośrodka – na twoich próbach zrozumienia, co tam się właściwie dzieje i chyba sprawdzania, czy pasują do ram, z którymi tam przyjechałeś. Pierwsze spotkanie z Talalem, opisujesz tak: „Byłem przygotowany na rozmaite postawy przypisywane ofiarom – a to był rasowy napastnik. Ja niepewny, on pewny”.

Byłem tam pogubiony, a on wydawał się bardzo pewny siebie. Oczywiście, to była poza, jego próba ocalenia własnej normalności i godności, samoobrona. To wynikało po prostu z mojego zaskoczenia. Na początku nie potrafiłem odnaleźć się w tym miejscu. Wchłonąłem dziesiątki medialnych relacji i przyjechałem z pewnymi wyobrażeniami. A zobaczyłem coś ponadto codzienność dramatycznych zdarzeń, która z narracji została odsączona. No życie po prostu. Mężczyznę spod Homs, który chodzi z tacą daktyli uniesioną wysoko, przez kilka godzin. Bezdomnego Polaka, który też tam mieszka i nawiązuje ciekawe relacje z uchodźcami. Postawę Talala, bohatera „Koncertiny”, a dziś już kumpla, który zachowywał się po prostu jak dziarski, zaczepny facet, i głośno wyrażał swoje opinie.

Te obrazy zapadły mi w pamięć i pomyślałem: skoro mnie tu wpuszczono, to muszę to opisać. Ten miąższ, który nam z narracji ucieka. Tak jak i głosy samych uchodźców, którzy, są w tej dyskusji niemal jak widma, często pozbawieni podmiotowości, ludzkich cech, talentów i przywar. Czuliśmy intuicyjnie z Sarwat, że trzeba się stamtąd jak najszybciej oddalić.

Głos Sarwat, głównej bohaterki, wybrzmiewa trojako. Jest ten „tu i teraz” – wasze rozmowy, jej przeżycia od momentu ucieczki z kraju. Jest opowieść o jej życiu w Damaszku. A ostatecznie Sarwat zostaje właściwie współautorką „Koncertiny”.

Miałem ogromną satysfakcję, że udało mi się ją do tego namówić. Przyszło mi to do głowy, jak zobaczyłem, że pisze coś w notesie na ławce przed ośrodkiem. Ale pomysł współpracy przyszedł znacznie później, już podczas wspólnego pobytu w Tatrach. Wahała się, mówiąc: „Wiesz, że nie jestem zawodową pisarką, ja maluję”. Wiedziałem, że jej słowa i ilustracje są świadectwem, jakie by nie były. Wielokrotnie pytała: ile tego chcesz, 40 stron, 100? Mówiłem: zrób tak jak uważasz, od serca. Wolność tworzenia rozumiem w ten właśnie, prosty sposób. Sarwat wybrała ilustracje i wiersze, które nazywała „myślami”.

Nad tą opowieścią cały czas wisiało pytanie: co my tu, do cholery, robimy? Powinniśmy siedzieć w kawiarni, a nie w ośrodku dla uchodźców.

Ale rozmawialiście też o jej i Talala przeżyciach na granicy.

Sarwat mówiła o tym tylko wtedy, gdy sama chciała. Nie siadaliśmy na kozetce i nie pytałem: „No i opowiedz teraz, jak to było nie pić przez cztery dni na granicy”. Ostatecznie faktycznie oboje sporo mi o tym mówili, ale tylko dzięki temu, że autentycznie się zaprzyjaźniliśmy. Szybko zniknęła relacja potrzebujący-pomagający. Ona, gdy trwa długo, nie pozwala zbudować partnerskiej relacji.

Chyba rozumiem, co mówisz o „strefie poza opowieścią”, gdy czytam sceny z interwencji w lesie. O ile w wielu miejscach „Koncertina” odbiega od typowych narracji o granicy, to właśnie w scenach ze strefy najbardziej się do nich zbliża. Jakby faktycznie strefa nie pozostawiała autorowi wyboru.

Tak, piszę wprost, że nigdy w życiu nie widziałem człowieka w bardziej poniżającej sytuacji niż w tym lesie. Nawet wtedy, gdy chłopcy z Kurdystanu, którzy w ciemności przybijali mi piątkę, mówiąc po polsku: „żółwik”. Nie chodzi nawet o ich stan zdrowia, bo w porównaniu z innymi byli po tych dwóch tygodniach w lesie w całkiem niezłej formie. Raczej o to, co działo się ich oczami. To byli po prostu ludzie zaszczuci.

Ja też wchłonęłam dziesiątki relacji ze strefy, ale tu jest fragment, który mnie rozbił. Piszesz o Białorusinach przepychających ludzi, strzelających w powietrze, o Polakach ich wyrzucających, o przemykaniu się przez zarośla, w deszczu. I nagle wyobrażasz sobie, jak w taką noc uspokajaliby ich rodzice: „Nie bój się. Muszą postraszyć, taka robota, ale jak mają cię nie wpuścić? Co, pozwolą ci umrzeć? Ludzie nie są tacy. Postraszą, postraszą, ale potem puszczą…”

Czemu tak napisałeś?

A cóż bym powiedział swojej córce? Pewnie właśnie coś takiego: „Nie bój się…, daj spokój, nic się nie stanie”. Wiesz, jak w tym słynnym, włoskim filmie „Życie jest piękne”, w którym ojciec udaje przed synem, że nic złego się nie dzieje; że obóz koncentracyjny to taka zabawa. Jednocześnie mam absolutną pewność, że gdybym urodził się w tych krajach, sam siedziałbym dziś na pontonie albo szedł przez las. Będąc tam zastanawiałem się, jak próbowałbym chronić swoich bliskich.

Ten kontrast jest bezlitosny, jak w tym filmie. Zaklęcia rodziców nie chronią, bo „ludzie są tacy” właśnie – nie wpuścili, pozwolili umrzeć. Zresztą, sam prosto z lasu jedziesz do innej bohaterki – Dimy, starszej kobiety, która wobec ciebie jest troskliwa. A dla ludzi, których chwilę wcześniej widziałeś zaszczutych, nie ma litości: „won, nie wpuszczać”.

Dima jest w tej opowieści zanonimizowaną figurą, która reprezentuje postawy jawnie ksenofobiczne, wręcz agresywne. Ponieważ one istnieją i otaczają mnie zewsząd, to próbuję się im w książce przyjrzeć. Nie dopatruję się tu jednak wyrafinowanych uzasadnień takich postaw: niezagospodarowanych lęków itd. Czasem widzę taką skłonność u ludzi, którzy, empatyzując i szukając sensownego usprawiedliwienia, jakby nie dopuszczają myśli, iż w większości przypadków, może to być prosta plemienna niechęć do „innego”. A miejscami nienawiść, podsycona do tego manipulacją, która występowała w przestrzeni publicznej od ośmiu lat. Po prostu opowiadam o tym, niech zrobi z tym, co chce. Mało było w tym wszystkim opowieści, więcej apelów.

Trochę jednak tłumaczysz postawę Dimy – to poniekąd nieufność i niechęć do dzielenia się: „Nie można za bardzo ulegać współczuciu. Inaczej cię zadepczą. Gotowi ukraść, zadenuncjować, zabić. Stoją z nami w kolejce na poczcie, na targu, na granicy”. A trochę skorupa z własnych doświadczeń wojennych: „Raz wyrzucają jednych, raz drugich. My przeżyliśmy bez butów, to ci z Syrii też sobie poradzą, w ich puchówkach i z czołówkami na głowach”.

Piszę w tym miejscu: „chyba taki jest świat Dimy”. Nie siedzę w jej głowie. Zbyt odważnie sądzimy innych, to jest przecież czyjś światopogląd, życie, dobra osobiste, ja mogę czegoś nie wiedzieć. Ale masz rację, Dima była przecież w czasie II wojny w takiej samej sytuacji, co Sarwat i Talal. Jeśli ta postawa wynika z lęku, to może być dla mnie uzasadniony. Zapominamy, że nie każdy jest na tyle uprzywilejowany, by podróżować, rozmawiać w obcych językach.

Dima przypomina ci też o twoim własnym „wypartym lęku” – z podróży do Maroka kilkanaście lat wcześniej.

To wspomnienie z mojego pierwszego wyjazdu poza europejski krąg kulturowy, gdy po paru godzinach w Maroku zostaliśmy dość agresywnie napadnięci. Takie było moje pierwsze spotkanie z innym. Nie widzę powodów, by o tym nie opowiedzieć. Tym bardziej, że, o czym również piszę, trochę kosztowało mnie, żeby ten lęk oswoić i znów się do tej kultury zbliżyć. Miałem solidne podstawy, żeby się wtedy zablokować. Być może dzisiaj mówiłbym o zupełnie innym językiem.

Język opisu i język postulatu

Przyznam, że czytając, zastanawiałam się czasem, do czego zmierzasz. Kręcisz się po ośrodku; potem siedzisz w pokoju w Sokółce, jak to ujmujesz, „jak jakiś cieć”. Opisy pewnych zdarzeń, które w innych utworach o granicy są dramatyczne, tu bywają podejrzanie lekkie. Dla mnie było to zresztą odświeżające, że „Koncertina” nie mówi, gdzie dobro i zło; komu współczuć, kogo znielubić; nie ma sacrum, ani nawet moralnego kompasu. Ale większość utworów o granicy właśnie taka jest i często one „mają coś zrobić” – naprawić, zmienić. A tobie o co tak naprawdę chodziło?

O to, żeby opowiedzieć. Aż tyle. To takie dziwne? Ta historia nie miała nikomu pomóc. Sarwat wie, że moim celem nie była pomoc rodzeństwu Matuk z Damaszku. Nie chciałem też mówić językiem aktywisty. Myślałem o tym jak o prozie, którą się zajmuję od lat, bo oto znalazłem się w sytuacji, którą uznałem za wartą opisania. Niosłem ze sobą już kilkuletnią historię pewnych związków emocjonalnych z Syrią. Wszedłem w pozycję obserwatora. Proszę sobie przypomnieć, jak o dramatycznych wydarzeniach pisali Miron Białoszewski, Kornel Filipowicz czy Izaak Babel, który jako 26-letni żołnierz opisywał swoje przeżycia z wojny bolszewickiej. Uznał, że jedyne sensowne, co może zrobić w tym syfie z karabinem na ramieniu, to patrzeć i opisywać w jawnie subiektywny, ale przez to niezwykle przejrzysty i uczciwy sposób. Nie czułem się tam absolutnie w roli aktywisty, czy reportera.

Na początku „Koncertiny”, gdy próbujesz zorientować się w sytuacji w ośrodku, piszesz, że „wydarzenia na granicy polsko-białoruskiej zamąciły język. Trzeba czujności”. Co miałeś na myśli?

To, że funkcjonowaliśmy wtedy w nowej rzeczywistości języka. Pojawiały się takie terminy, jak „wojna hybrydowa”, „koncertina”. Nie miałem pojęcia co to w ogóle znaczy, stałem z telefonem i sprawdzałem w słowniku. Do tego aktywiści i pracownicy ośrodka posługiwali się pewnym żargonem, którego często nie rozumiałem, musiałem dopytywać.

A jednocześnie, już wtedy będąc na granicy wyczuwałem pewne zagrożenia, które zauważam już od paru lat – w tym, że język zwykłego opisu jest coraz bardziej wypierany przez język postulatu. Bo od dłuższego czasu mam poczucie, że coraz bardziej wdajemy się w formy zaangażowane. To oczywiście może prowadzić do pożądanych rozwiązań, ale mam wrażenie, że doszliśmy z tą formułą do kresu. To przestaje działać.

Ja mam wrażenie, że, w kontekście migracji, mówimy językiem coraz bardziej życzeniowym, idealistycznym; coraz bardziej odjeżdżając od rzeczywistości.

Nie chodzi mi tylko o politykę, ale też o samą sztukę i literaturę. Może najpierw zdefiniuję, co rozumiem przez język postulatu – to forma wyrażania powinności: „to trzeba”, „tego nie wolno” itd. Jak najbardziej zresztą naturalna dla dyskusji społecznej, w szczególności w czasach walki – a jesteśmy na politycznym placu boju od lat. Problem pojawia się, gdy ona zaczyna dominować język i kolonizować inne formy wypowiedzi. Piszę od lat i mam poczucie coraz większych oczekiwań, że sztuka będzie wspierać, czy wręcz realizować pewne postulaty polityczne. Nie tak wyobrażam sobie powinności literatury, to nie moja bajka. Widzę tu też pewne zagrożenia.

Jakie?

Język postulatu ze swojej natury jest skłonny pewne rzeczy pomijać, czy wymazywać. Apelujesz o coś, a nie opisujesz. Jest przez to ułomny. W języku postulatu nie ma przestrzeni na opisy Sokółki, w której przez trzy dni nic się nie dzieje, podczas gdy pół kilometra dalej, na granicy, jest totalna zawierucha. Nie będzie w niej też miejsca na postacie drugoplanowe, na opisy codzienności, na z pozoru nieistotne dialogi.

Te wszystkie szczegóły mogą wydawać się zbędne, a złożone razem tworzą obraz, który według mnie jest bliższy prawdy. Tylko język, który niczego się nie domaga, może ten obraz uchwycić. Robi się w nim miejsce dla historii bohaterów „Koncertiny”, którzy pochodzą, uwaga – z majętnego domu w Damaszku. W dzieciństwie powodziło im się znacznie lepiej niż mi w Polsce. Mieli problem z otrzymaniem azylu w Belgii, bo byli w stosunkowo niezłym położeniu. Ale też na Syryjczyka, który w Mińsku wygraża Polakom: „Jak mnie nie wpuszczą, to spalę im ten las!”. Czy na moje oswajanie lęku po napadzie w Maroku i na postawę Dimy.

Uważam, że to uczciwe. Wiem, że istnieje coś takiego jak jawnie zaangażowane dziennikarstwo, w którym postulat bywa zamaskowany pod formalnym opisem sytuacji. Ale uważam, że ten gatunek powinien stanowić jednocześnie pewną granicę dla obecności postulatu w tekście.

W pisaniu o migracji pozycja zaangażowana wydaje mi się tak utrwaloną formą, że pomysł odejścia od postulatów i moralnych ocen jest dość rewolucyjny.

Dajmy spokój, to nie jest żadne odkrycie, spójrzmy na te wspomniane narracje sprzed dekad. To jest stare jak świat. Literatura zawsze daje szansę na wyjście ze sztywnych ram filtrujących rzeczywistość. Dwa lata temu jechałem do ośrodka z poczuciem, że nie ma sensu już o tym pisać. A już pierwszego dnia zdałem sobie sprawę, że tu jest kawał życia do opisania i w narracjach medialnych ucieka coś istotnego.

Taka forma wydaje mi się właściwie bardzo atrakcyjna. Tylko mam wrażenie, że w pewnych tematach – czy przez literaturę i sztukę, czy w mediach lub innych formach dyskusji – ten „paradygmat stary jak świat”, przedstawiania zastanej rzeczywistości, jest właściwie dość konserwatywny. To krok wstecz. Idea obiektywizmu jest wręcz wyśmiewana – bo utrwala nierówności i nie bierze poprawki na relacje władzy, opresywny dyskurs, perspektywę kolonialną – „może w ogóle zróbmy debatę między Hitlerem a Anną Frank”, i tak dalej.

Nie chodzi mi o sam obiektywizm. Pewnie najbliższy jest temu język akademicki. Bliska jest mi raczej postawa autora, który w sposób jawny komunikuje subiektywną postawę. W „Koncertinie” nie ukrywam wrażeń, konsternacji, czy samej przyjaźni z moimi bohaterami.

Jednym z moich ulubionych autorów jest Paul Bowles, amerykański prozaik, który wiele lat mieszkał w Maroku i cała kultura arabska jest mu bliska. Kiedyś trafiłem na esej, w którym zdradza swój pisarski światopogląd i pisze: jeśli chcesz pisać uczciwie, musisz ujawnić kontekst swojej obecności. Powiedz, kim jesteś. Dasz czytelnikowi coś na kształt legendy na mapie. To jest też zresztą bardzo bliskie kulturze arabskiej, o czym piszę w książce. Opowieść pozostaje subiektywna, ale przez to bardzo przejrzysta. Czytelnik nie musi niczego się domyślać, szukać dziury w całym.

Kiedy opisujesz rzeczywistość, to ona tak naprawdę nie pozostawia czytelnikowi wiele wyboru – bo co, masz jej zaprzeczyć? Oznajmisz, że się na nią nie zgadzasz? Możesz się nie zgodzić z dyrektywą, czy normą prawną, ale nie nagim faktem, wydarzeniem. Który, na marginesie, często nie pasuje do idei.

No właśnie. Mam wrażenie, że w pisaniu o migracji siłą rzeczy podlega się pewnym presjom – zewnętrznym wytycznym i autocenzurze. Powiem ci, jak, moim zdaniem, skategoryzowane zostałyby według nich niektóre fragmenty „Koncertiny”.

Opis sceny, w której strażnicy krzyczą; „Wypierdolimy ich tu, bo na bagnach będziemy musieli ich dopingować. Zamknij ryj, kurwa!”, a ty komentujesz to jedynie słowami: „Tak do nich krzyczeli; słychać, że młode łebki” – mogłoby zostać nazwane „relatywizowaniem” albo „rozmywaniem” zła. Wzmianka o Syryjczyku wygrażającym, że spali ten cały las, to „umacnianie szkodliwych stereotypów”. Pokazanie wrogości Dimy w sposób przezroczysty, bez moralnej oceny – to jedno i drugie.

Ludzie, bez przesady. Daliśmy się wpędzić z tą dyskusją w ciemne zaułki. To dewastuje dyskusję o świecie, blokuje wielu ludzi. Mam nadzieję, że to się zmieni. Jestem dziś daleko od dziennikarstwa, natomiast wiem, że autocenzura jest całkowitym zaprzeczeniem tożsamości pisarskiej. Jest klęską. Wybrałem więc postawę obserwatora i język opisu. Nie było wyjścia w natłoku głosów i presji, również swoich własnych.

Tak, to było dla mnie uzdrawiające. Od wielu czytelników wiem, że dla nich również. Traf chciał, że poznałem w ośrodku rodzeństwo z Damaszku. Ale gdybym poznał syryjskiego terrorystę, czy innego drania, z którym mógłbym swobodnie rozmawiać, to też bym go opisał. Byłbym po prostu ciekaw, co mu chodzi po głowie, skąd się tu wziął. I jestem pewien, że jeszcze dziesięć lat temu w świecie reportażu na nikim nie zrobiłoby to wrażenia. Studium zła i tyle.

Daliśmy się trochę wpędzić w kozi róg. Trzeba się z tego jak najszybciej odkopać.

Andrzej Muszyński, Talal i Sarwat odpoczywają w lesie
Autor książki z Talalem i Sarwat, fot. archiwum prywatne

Czy musimy trzymać się wzorców?

Mówiłeś o tej „strefie wyjątkowej”, mentalnej, w którą wepchnęli nas politycy i z której trudno wyjść, i o poprzedzającej ją kilkuletniej propagandzie. Mam wrażenie, że gdy spadła na nas ta „strefa”, nagle okazało się, że nie ma żadnych narzędzi do mówienia o migracji, właśnie przez tę wcześniejszą propagandę. I naprędce wykształciły się nowe, trochę desperackie ramy poprawności i sztuczny język – jakbyśmy chcieli szybciutko wszystko naprawić, wszystkich wyedukować, zatrzeć po złej propagandzie każdy ślad. I teraz nie ma formuły na mówienie o lękach, nieufności czy postrzeganych zagrożeniach wokół migracji – które nie znikną przecież od przemilczenia czy zbanowania. Wracam do tego kolejny raz – dlatego, że właśnie te nieoceniające opisy strachu wydały mi się w „Koncertinie” tak ważne. Podobnie jak opisy niechęci i wrogości.

To chyba wynika stąd, że nie da się wszystkich rzeczy skomentować i ocenić z pozycji kanapy. Irytuje mnie to. Przez to coraz więcej spraw staje się kwestią wiary. Tyle razy słyszałem: nie wierzę, że w lesie są migranci. Stary, to wsiądź w auto, dwie, trzy godziny drogi i sobie wszystko obejrzyj.

Przez długie lata pracowałem prawie na wszystkich kontynentach jako przewodnik z grupami. Nie raz widziałem, jak ktoś zabierając w podróż projekcje na temat innego, zderzał się z twardą rzeczywistością. Wystarczyło, że spotkało go coś przykrego i natychmiast zmieniał śpiewkę o miejscu i ludziach.

To postawa otwartości, ale pod warunkiem, że gramy na moich warunkach. Krucha, iluzoryczna, nieugruntowana. Sam na dzień dobry poza Europą dostałem po głowie. Pisząc więc o oswajaniu własnego lęku, nie ukrywałem, że sporo mnie to kosztowało. I że być może udało mi się ostatecznie z tym wygrać tylko dlatego, że jestem uprzywilejowany – podróżuję, mam okazje.

Mam przy tym wrażenie, że często popełniamy błąd, sądząc, że wszyscy mają podobnie, bo dysponujemy językiem, który ułatwia spotkanie i relację. Język równościowy jest bardzo ważny, ale nie wszyscy go udźwigną. Postawy, często wyższościowe, piętnujące tych, którzy sobie z tym językiem nie radzą, bywają szkodliwe. Znam wielu ludzi, którzy tego nie uniosą, ale są bardzo otwarci, z czystym sercem. Jeżeli ktoś im pogrozi paluszkiem i powie: „O nie, źle mówisz, nie tak się rozmawia z cudzoziemcami” – to ich całkowicie zblokujesz. Jestem zwolennikiem innego podejścia: jeśli chcesz, to próbuj, jak umiesz. Nie przejmuj się tym wszystkim, potem będziemy się zastanawiać.

Z drugiej strony – po już niemal trzyletniej przygodzie z rodzeństwem z Damaszku, mam też absolutną pewność, że nie jesteśmy w stanie sformatować ludzi z innych kręgów kulturowych pod nasze, europejskie wzorce – prawicowe czy lewicowe. Wielu ludzi wyobraża sobie, że tak się stanie, a to się po prostu nie uda.

Sarwat, jak piszesz, nie udało się „nawrócić na weganizm” w warszawskim światku, do którego, wydawałoby się – całkiem pasuje. A koleżanki z korporacji ze zdziwieniem pytały: „czy ona naprawdę wierzy w Boga?”

Tak było, opisałem to i tyle. Mnie się bardzo podoba weganizm, a wiara to wybór egzystencjalny, prywatna sprawa. Cóż, może Sarwat wydało się trochę dziwne, że parę dni po wyjściu z lasu pytają ją o takie rzeczy. Przykład Sarwat i Talala jest w ogóle w kontekście polityki integracyjnej bardzo ciekawy: Talal ma mnóstwo żalu do swojego kraju, najpiękniejsze lata zniszczyła mu wojna. Teraz stara się jak najbardziej wtopić w Europę: szybko stanąć na nogi, dostać dobrą pracę, ogólnie się dostosować. To jest jego taktyka przetrwania.

Ale już Sarwat ma zupełnie inaczej: to artystka, poetka i arabska feministka, która przywiozła tu pakiet światopoglądów i doświadczeń, których w ogóle nie da się wpisać w cokolwiek na scenie europejskiej. Sprzężenie myśli progresywnej z dużym szacunkiem do tradycjonalistycznych, konserwatywnych wartości. Nikogo nie udaje. Chyba dlatego tak bardzo ją lubię.

Znajomość z nią inspiruje mnie i wzbogaca.

Gdy o tym mówisz, przypominają mi się różne głosy z antypodów dyskusji o migracji – opinie kobiet z krajów arabskich mieszkających w Polsce. Czasem bardzo nieoczywiste stanowiska – wobec sytuacji na granicy czy migracji z ich krajów w ogóle, czy też wobec różnych kampanii społecznych, np. wokół hidżabu. Miałam wrażenie, że z takimi głosami czasem nie wiadomo co zrobić, bo właśnie nie wpisują się w te nasze wzorce.

A czy my musimy się tak kurczowo trzymać wzorców? Skąd to się bierze? Są takie obszary życia społecznego, w których nigdy nie osiągniemy zgody i trzeba się z tym liczyć. Może dojść do pewnego konsensusu społecznego, wyrażonego w przepisach prawa, ale nie oznacza to zgody co do oceny moralnej.

Dziś można odnieść wrażenie, że dyskusja o migracji jest zarezerwowana dla ekspertów, aktywistów, co najwyżej dziennikarzy. Moim zdaniem to błąd – temat migracji odnosi się do wszystkich, każdy ma prawo opowiadać o tym w sposób subiektywny, czyli mówić o swoich wrażeniach. Zarówno mieszkańcy Podlasia, i nie tylko ci, którzy pomagają, jak i strażnicy graniczni.

Owszem, liderami dyskusji powinni być eksperci, ale nie mogą narzucać wytycznych, czy tonu wypowiedzi, które wszyscy muszą podzielać. Sam mam kontakty z arabistami i arabistkami, mieszkającymi na Bliskim Wschodzie, którzy od lat mówią o migracji interesujące rzeczy. Tych głosów u nas nie słychać, a szkoda. Tak samo zresztą, jak głosów uchodźców, którzy zaistnieją na chwilę, gdzieś na granicy, ale zostają w całej tej dyskusji w dalekim tle. Dlatego tak zależało mi na głosie Sarwat.

Zaryzykowałabym tezę, że to dlatego, że ta dyskusja tak naprawdę nie dotyczy ich. Tylko tego – jak napisała w recenzji „Zielonej Granicy” Katarzyna Czajka-Kominiarczuk – czy „myśmy czyści”. „Czy my w Polsce możemy być oprawcą, czy jesteśmy zawsze ofiarą – napaści, niesprawiedliwości, okoliczności?”

To znów reguły dyskusji wymuszone przez strefę wyjątkową. Nawet nie zdajemy sobie sprawy, że po tej gehennie na granicy, ludzie stają potem na nogi i gdzieś na Zachodzie faktycznie zaczynają swobodnie opowiadać. Sarwat czasem mi takie rzeczy podsyła: „Zobacz stary, jaki komiks właśnie wyszedł w Anglii czy Francji”.

Nie wiem, czy kogoś w Polsce w ogóle to interesuje, bo zajmujemy się głównie w Polsce wygłaszaniem sądów moralnych. Przecież u nas pojawia się coraz więcej ludzi spoza Europy, zwłaszcza z Półwyspu Indyjskiego. Od lat mieszkam na wsi i rzadziej bywam w Krakowie, więc łatwiej wychwycić mi pewne zmiany – i widzę, że jest ich coraz więcej, pracują tutaj. Nic nie wiem o ludziach, których w Polsce przybywa. Nie wiem, skąd się tu wzięli, czego pragną, jakie są ich plany.

Obudzimy się za 20 lat, gdy ich społeczność będzie prężna i powiedzą: „Halo, jesteśmy tutaj! Słuchajcie, nie podoba nam się parę rzeczy i widzimy to nieco inaczej”. Będzie wtedy za późno. Trzeba ucywilizować zasady na granicy i jak najszybciej zacząć dyskutować o zasadach współegzystencji i proporcjach.

Dyskutować językiem opisu czy postulatu?

Ja nie piętnuję języka postulatu. On jest niezbędny, by prowadzić debatę publiczną. Powinien współistnieć z językiem opisu. Nie ma między nimi konfliktu, to tylko kwestia proporcji. Ale bardzo istotna. Ja wolałbym, żeby było już więcej opisu, mniej postulatu.

Andrzej Muszyński portret
Andrzej Muszyński, fot. Jacek Taran

*Andrzej Muszyński, ur. 1984. Autor nagradzanych reportaży i prozy, ostatnio „Domu Ojców” (nominacja m.in. do Nagrody Literackiej Nike i Literackiej Nagrody Europy Środkowej Angelus). W swojej twórczości czerpie z licznych doświadczeń podróżniczych np. wyprawy w Himalaje Birmańskie, za którą otrzymał nagrodę Kolos. Ostatnio tomem wierszy zatytułowanym „a” wrócił do swoich poetyckich korzeni. Pracuje jako radca prawny.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, niepokoją, zaskakują właśnie.

;

Udostępnij:

Małgorzata Tomczak

Socjolożka, kulturoznawczyni i dziennikarka freelance. Publikowała m.in. w "Gazecie Wyborczej", "Newsweeku" i "Balkan Insights". Na stałe mieszka w Madrycie.

Komentarze