0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot: Agata Kubis / Kino ŚwiatFot: Agata Kubis / K...

Warszawskie przedpremierowe pokazy „Zielonej granicy” Agnieszki Holland okazały się wydarzeniami bez precedensu. Takimi uczynili je czołowi polscy politycy.

Na wieść o tym, że film otrzymał Nagrodę Specjalną Jury w Konkursie Głównym 80. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Wenecji, natychmiast okrzyknęli go „haniebnym gadzinowcem zaszczuwającym rodziny Polaków” (Krystyna Pawłowicz) i zrównali z wykwitami kinematografii nazistowskiej oraz przejawami antypolskiej propagandy rosyjskiej (Zbigniew Ziobro).

Tuż po politykach bandy internetowych trolli wzięły się ostro do roboty – wystawiając filmowi, który nie miał jeszcze w polskiej premiery (ta przewidziana jest na piątek 22 września), negatywne oceny w serwisach internetowych.

W rezultacie portal o filmach Filmweb wyłączył możliwość przyznawania filmowi gwiazdek przez publiczność nieprofesjonalną, a bojówki nacjonalistyczne zapowiedziały protesty przed kinami.

Reaktywowano nawet hasło z czasów niemieckiej okupacji „Tylko świnie siedzą w kinie”.

Przeczytaj także:

Stawką filmu – odpowiedzialność moralna

Nie pierwszy to zresztą przypadek, kiedy prawica zarzuca dziełu artystycznemu sprzeczność z polską racją stanu. Podobny proceder miał miejsce w przypadku „Pokłosia” Władysława Pasikowskiego – filmu relacjonującego polską zbrodnię na narodzie żydowskim w Jedwabnem.

W przypadku „Zielonej granicy” jest jednak nieco inaczej – sprawa nie rozbija się bowiem o politykę historyczną, lecz o realną politykę. I to w trybie tuż przedwyborczym.

Obraz Holland nie konfrontuje nas przecież z niewygodną przeszłością, lecz z bezwzględnością aparatu władzy na polsko-białoruskiej granicy. Stawką filmu jest zatem odpowiedzialność – i to nie tylko moralna, ale także prawna.

W ujęciu Holland wschodnie pogranicze to ciągle jeszcze „zielona” granica – leśne i dzikie rubieże, nieprzedzielone, póki co murem (akcja filmu rozgrywa się przed jego budową).

W czołówce filmu widzimy tę piękną zieloną puszczę z lotu ptaka, czyli z tej samej perspektywy, z której witają się z kontynentem europejskim spragnieni lepszego życia uchodźcy – migranci z Bliskiego Wschodu oraz Afryki, przybywający do Europy samolotami lądującymi, przy pełnej zgodzie reżimu Łukaszenki, w Mińsku.

Szlak bezpieczniejszy dla rodzin

Dla rodzin z dziećmi, starców i kobiet w zaawansowanej ciąży szlak ten wydaje się znacznie bezpieczniejszy od drogi morskiej. Nie bez kozery na niebezpieczną przeprawę przez Morze Śródziemne decydują się przede wszystkim młodzi mężczyźni. Wszak w razie wypadku i konieczności wielogodzinnego oczekiwania na morzu na pomoc humanitarną tylko oni mają jakiekolwiek szanse.

Dla wielopokoleniowych rodzin droga morska jest zbyt niebezpieczna, stąd pojawienie się kilka lat temu szlaku przez wschodnią granicę Polski okazało się dla nich realną szansą na połączenie z przebywającymi już na Zachodzie kuzynami, braćmi czy też synami.

Ciężarne, kobiety z dziećmi, nastolatki i starcy

Zielony las szybko jednakże zmienia się w obrazie Holland w czarno-białe ostępy i takim pozostanie dla przybywających doń uchodźców. Dlaczego? Bo są „nielegalni”.

Co to właściwie znaczy? Ani rząd polski, ani nawet administracja Unii Europejskiej nie radzą sobie z tą kwestią, z drugiej jednak strony – zasłaniają się nią niczym figowymi liściem. To w efekcie działań polityków problem uchodźców staje się czarno-biały. A oni sami dzieleni są na „legalnych” (na przykład uchodźcy z Ukrainy) i „nielegalnych” (na przykład migranci, przekraczający granicę polsko-białoruską).

W pierwszych ujęciach tytułowa granica to dla przybyszów z Południa i Wschodu ciągle jeszcze światełko w tunelu. Nic więc dziwnego, że w otwierającej film scenie w samolocie Amina (Dalia Naous) – syryjska matka trojga dzieci (w tym niemowlęcia), dziękuje za ten dar Bogu i… Łukaszence.

Agnieszka Holland skoncentrowała swoją fabułę właśnie wokół najsłabszych – kobiet w ciąży, rodzin z dziećmi, nastolatków, starszych kobiet i mężczyzn.

Pominęła w ten sposób młodych mężczyzn o śniadej skórze, których media prawicowe (nie tylko polskie) wykorzystują do wzmacniania lęku przed emigrantami. Niemniej brak wyrazistej reprezentacji tej poniekąd kluczowej dla współczesnego imaginarium paneuropejskiego figury, choć daje się uzasadnić, a nawet usensownić, stanowi jednocześnie wyraz bezradności reżyserki wobec tematu, który wzięła sobie na barki.

Czarno-białe zdjęcia uwiarygodniają przekaz

„Zielona granica” jeszcze przed startem akcji przechodzi w film monochromatyczny, co dobrze wyraża naturę rzeczywistości w „stanie wyjątkowym”, który rząd polski ustanowił w strefie przygranicznej, by w ten sposób pozbyć się z lasu dziennikarzy oraz ograniczyć działania pomocowe.

Stan wyjątkowy to nic innego jak zawieszenie „normalnych” reguł życia społecznego, nic więc dziwnego, że niuanse przestają grać w tej sytuacje rolę, a wszelkie wybory, decyzje oraz działania urastają do rangi postępków „dobrych” lub „złych” – „szlachetnych”, „heroicznych”, „nikczemnych” czy też „bezdusznych”.

Dodatkowo, czarno-białe zdjęcia uwiarygodniają przekaz. Film chce pozostać przecież podaną bez upiększeń nagą reprezentacją prawdy – „czystym głosem”, jak wyraziła się w jednym z wywiadów Agnieszka Holland.

Wszystko zgodnie z prawdą

Twórcy filmu i legitymizująca ich dzieło Grupa Granica chętnie podkreślają, że choć nie jest to dokument, to wszystkie pokazywane w nim wydarzenia są zgodne z prawdą. „Przygotowania do filmu objęły setki godzin analiz dokumentów, wywiadów z uchodźcami, strażnikami granicznymi, mieszkańcami pogranicza, aktywistami i ekspertami” – czytamy w materiałach prasowych.

I rzeczywiście, rozgrywająca się w październiku 2021 roku fabuła nie odbiega od przekazów relacjonowanych w tamtym czasie przez niezależne media. Jednocześnie pozostaje, z dzisiejszej perspektywy, obrazem świata, którego już tam nie ma. W międzyczasie bowiem został on zdewastowany kilkumetrowym murem – nieobecnym na fantastycznych zdjęciach Tomasza Naumiuka. Oczywiście, mur powstał, ale uchodźcy ciągle przechodzą przez granicę – to się nie zmieniło. Pojęcie „zielonej granicy” stało się historyczne, problem, o którym opowiada film, pozostaje boleśnie aktualny.

Rozdzielona push-backiem rodzina

Akcja filmu (scenariusz współtworzyli Holland, Maciej Pisuk, autor m.in. scenariusza filmu „Jesteś Bogiem”, i Gabriela Łazarkiewicz-Sieczko) dzieli się na kilka wątków.

Kluczowy współtworzą zabłąkani w lesie uchodźcy. Kamera podąża tropem rodziny Aminy, której, prócz męża Bashira (Jalal Altawil) i dzieci (Nur w wieku wczesnoszkolnym – Taim Ajjan, Ghalia w wieku przedszkolnym – Talia Ajjan, oraz niemowlę), w drodze przez Polskę do Szwecji towarzyszy również pobożny teść (Mohamad Al Rashi).

Do Syryjczyków jeszcze na lotnisku dołącza się samotna Afganka po pięćdziesiątce (Leila – Behi Djanati Atai), która chętnie wspiera Aminę w opiece nad dziećmi. Jej ulubieńcem staje się Nur – chłopiec rezolutny i zabawny. Leila uczy go angielskiego.

Równolegle oglądamy polskich pograniczników, których przełożeni pouczają i dyscyplinują słowami polityków – tymi samymi, którymi przedstawiciele rządu we wrześniu 2021 roku chętnie zrównywali migrantów z terrorystami, zoofilami i pedofilami.

Pogranicznik Jan

Jedynym pogranicznikiem, który od początku posiada pewne skrupuły, jest oczekujący na narodziny córeczki Jan (Tomasz Włosok). Owszem, wypełnia rozkazy, lecz nawet w trakcie służby trapią go rozmaite wątpliwości.

Dodatkowo, śledzimy działania aktywistów z Grupy Granica, którzy, chcąc nie chcąc, muszą dostosowywać swoje działania do co chwila zaostrzanego – a wskutek ogłoszenia stanu wyjątkowego właściwie zawieszonego – prawa.

I wreszcie jest także Julia (Maja Ostaszewska) – wdowa po zmarłym rok wcześniej na covid Szymonie, psycholożka w średnim wieku, właścicielka dwóch psów oraz leśnej chaty na pograniczu, uciekinierka z wielkiego miasta.

Jej terapeutyzowanym online pacjentem jest z kolei stołeczny samiec alfa Bogdan (Maciej Stuhr), którego problemami są uzależnienie od substancji psychoaktywnych i rozmaite frustracje.

Kiedy niezdrowo pobudzony Bogdan relacjonuje Julii kolejne utarczki z żoną i własną niezgodę na działania rządu PiS, terapeutka radzi mu, by nie zajmował się tym, na co nie ma wpływu, a skupił się na zadbaniu o siebie samego.

Słowa te za kilka scen staną Julii w gardle, a potem – wskutek jej działań – ulegną całkowitemu podważeniu.

Na rubieżach bezpaństwa

Do pewnego momentu głównymi bohaterami filmu pozostają przepychani przez granicę Syryjczycy oraz Afganka. Kontrastem do ich niewinności i bezbronności pozostaje brutalność pograniczników. Białorusini to bezwzględni oprawcy, a z kolei Polacy – bezduszni, ale za to użyteczni idioci, którzy rozładowują zawodowe napięcia alkoholem, niestosowymi żartami, prężeniem muskuł.

Przy jednym z kolejnych push-backów bliscy Aminy zostają rozdzieleni. Nur i Leila uciekają w polski las, a resztę pogranicznicy przepychają przez zasieki z drutu kolczastego na Białoruś.

Jakiś czas później Julia znajduje na bagnach nieopodal jej domu ledwo żywą Leilę. Od tego momentu psycholożka staje się główną bohaterką filmu. Przyłącza się do Grupy Granica, ale szybko zdaje sobie sprawę, że nie jest w stanie funkcjonować w obowiązującym aktywistów reżimie prawnym.

Bezradna i wściekła, podejmie działania na własną rękę. Dołączają do niej nadpobudliwa i zbuntowana aktywistka (Żuku – Jaśmina Polak) oraz dwoje kontrkulturowych nadwrażliwców – wiecznie czymś odurzona Ula (Marta Stalmierska) i niebinarny Sasha (Michael Zieliński).

Dramat staje się filmem sensacyjno-przygodowym

Od tego momentu rozdzierający serce dramat staje się filmem sensacyjno-przygodowym. Małolaty pod wodzą Julii udają się na nielegalną akcję do lasu. Julia łamie zasady psychoterapii i angażuje w swoje nielegalne działania porywczego Bogdana. Nie zabraknie nawet pościgu – i to w iście hollywoodzkim stylu.

Czym staje się po tym twiście „Zielona granica”?

Obrazem rodzącego się na polskich rubieżach bezpaństwa – podziemia, Dzikiego Wschodu, szlachetnego i anarchistycznego bezprawia. Być może to jedyny sposób, by poradzić sobie z bezsiłą, jaką rodzi w wielu z nas systemowa i usankcjonowana bezdusznym prawem przemoc.

Jednakże cena za taki gest jest niemała, bo od tego momentu film osuwa się w kicz, a finalna scena, w której odratowana od śmierci z wychłodzenia afrykańska młodzież (Jonathan Louhoua, Georges-Anthony Van Keer, Gabriel Ossotchenho, James Cyiza) rapuje wespół z córką Bogdana (Klementyna Lamort De Gail), zaś Bogdan z żoną (Magdalena Popławska) toną w miłosnym uścisku, epatuje nie tyle nawet ckliwością, ile bezbrzeżną naiwnością.

Antysystemowa dzikość oporna wobec reżimów

Podejrzewam, że film ten powstał z myślą o zagranicznym odbiorcy. I polskim, odbierającym tylko rządowe źródła informacji. Wszak nie pokazuje niczego, o czym nie donosiłyby w swoim czasie niezależne media.

Myślę także, że „Zielona granica” może otrzeźwić zachodnią opinię publiczną, która, zmylona spektakularną akcją pomocową rządu polskiego dla uchodźców z Ukrainy w pierwszych miesiącach wojny, może nie zdawać sobie sprawy, że na Podlasiu jest zupełnie inna sytuacja.

Bezsprzeczną zaletą filmu jest również europeizacja kryzysu uchodźczego. Twórcy stawiają w stan oskarżenia nie tylko bowiem rząd polski, ale także administrację unijną, która od dłuższego czasu w kwestiach fundamentalnych najchętniej umywa ręce.

„Zielona granica” to na pewno film wstrząsający – publicystycznie spełniony, ale czy niewolny od pewnych uproszczeń? Największe wątpliwości budzi to, jak łatwo uchodźcy umykają uwadze reżyserki i przepoczwarzają się w widma (zwłaszcza Leila, której losu nie znamy, oraz Amina, która po osobistej tragedii popada w apatię), a cała uwaga skupia się od pewnego momentu na Julii oraz jej anarchistycznych działaniach.

Z jednej strony, jest to zabieg konieczny, by domknąć opowieść o ludziach zdehumanizowanych – pozbawionych podstawowych praw, z drugiej zaś – to wyraz twórczej bezradności.

Film odważny, szarpiący za serce

Niemniej, Holland zrobiła film sprawiedliwy, odważny, szarpiący za serce. Nie uniknęła pewnych pułapek i uproszczeń. Ale gdyby nie wprowadziła postaci Julii i skupiła się, dajmy na to, na Janie, strażniku granicznym, nie byłaby w stanie pokazać rodzącej się w nadwrażliwcach „dzikości”.

Tej naturalnej energii, którą tak chętnie w sobie tłumimy (jak arcyprofesjonalna do pewnego momentu terapeutka), a która w sytuacjach granicznych okazuje się naszym najświętszym zasobem: instynktem jednostkowego i gatunkowego przetrwania.

Reżyserka postawiła zatem na dzikość oporną wobec wszelkich reżimów – także demokratycznych, liberalnych, „zachodnich”, „cywilizowanych”.

Wolność nad rozum i prawo

Figurami tej zbawiennej energii pozostają Julia, Żuku, Sasha, Ula, Bodgan, kierowca lawety i wszyscy inni ludzie „dobrej woli”, którzy przedkładają wewnętrzną wolność (rację serca) nad rozum, procedury, prawo i dyrektywy. Działania najszlachetniejsze i najsprawiedliwsze nie mają bowiem nic wspólnego z bezmyślnym stosowaniem prawa, ale wynikają właśnie z bezwzględnego oporu wobec wszelkiej bezwiedności. I bezmyślności.

Dobrzy ludzie dogrzebują się do tej swojej wewnętrznej wolności (dzikości) na własną rękę, ale skrępowanemu poprzez mundur Janowi potrzebne jest w tym celu doświadczenie innego stopnia – metafizyczne. By odnaleźć tę antysystemową dzikość w sobie, musi przeżyć cud narodzin nowego życia, a także stanąć oko w oko z istotą nieludzką. I to właśnie dlatego Jan pozostaje jedynym bohaterem, który w filmie Holland napotyka na swojej drodze na bestię.

Chociaż w lesie żyją dzikie zwierzęta, uchodźcy na „zielonej” ciągle jeszcze granicy mają tylko jednego wroga – człowieka. Polityka. Pogranicznika. Donosiciela. Przemytnika.

Człowiek człowiekowi wilkiem – zdaje się mówić Holland. W Janie natomiast walczą sprzeczne żywioły – odruchy ludzkie oraz nieludzkie. Jego przemianę motywuje zatem ufna żona i… wilk, który podchodzi pod jego dom, a potem spogląda mu głęboko w oczy. Kiczowate? Ale jak najbardziej realne.

Film antyrządowy, ale nie antypolski

Co wywołuje w widzach „Zielona granica”? Niechęć do Polski? Oczywiście, że nie. To nie Polska jest odpowiedzialna za kryzys humanitarny na zewnętrznych rubieżach Unii Europejskiej. Odpowiedzialni są za to konkretni ludzie – ci, którzy tworzą prawo dehumanizujące Innych, i ci, którzy korzystają z tegoż prawa, by dehumanizować Innych.

Bezsprzecznie film Holland wywołuje nostalgię za czasami, kiedy Podlasie było jeszcze „zieloną” granicą – dla jednych nadzieją na lepsze życie, a dla drugich momentem w dziejach, w którym można było wynaleźć nieco sprawiedliwsze prawa i procedury.

Niewątpliwie uruchamia w widzu bezmoc, bo ten horror trwa przecież nadal – a w dodatku spowszedniał. I, być może, wstyd za polskie państwo, które od dłuższego czasu nie rozwiązuje żadnych realnych problemów, ale odcina się od nich – murem obojętności, niesprawiedliwym prawem, i przerzuca je na obywateli. Prywatyzuje wszelkie kryzysy – nawet humanitarne.

Polska to coś więcej niż PiS

Tak dzieje się w przypadku pogranicza z Białorusią. Tak było również w przypadku uchodźców z Ukrainy.

Ostatecznie więc nie jest to „antypolski” film, bo Polska to coś więcej niż Prawo i Sprawiedliwość. Jest to, owszem, antyrządowy film, bo obóz rządzący od dłuższego czasu maskuje własną bezsilność coraz bardziej niesprawiedliwym i demoralizującym prawem, nieadekwatnymi do sytuacji procedurami oraz obniżeniem wszelkich standardów – nie tylko wobec uchodźców.

Uderz w stół, a nożyce się odezwą – Holland uderzyła. I to z całej siły, jaką posiada twórca filmów fabularnych – biorąc przy tym na klatę związane z tym ryzyko.

Owszem, w rezultacie powstał film czarno-biały – wolny od pewnych niuansów, za to w przekonujący sposób obrazujący rozpadanie się społeczeństwa polskiego na prawicę w duchu amerykańskiego republikanizmu i całą resztę, która wszelkimi sposobami próbuje bronić wartości demokratycznych.

Kim w tym układzie jest ratująca migrantów Julia? Człowiekiem wyjętym spod prawa, lecz jednocześnie niebywale ludzkim.

„Zielona granica” to film o – dosłownie – granicach człowieczeństwa. Te granice nie są pojęciami geograficznymi czy administracyjnymi – to najczulsze miejsca w nas samych. Nasza uśpiona dzikość. Obudźmy ją wreszcie w sobie. Stańmy się wreszcie wolni.

;

Udostępnij:

Karolina Felberg

Doktor nauk humanistycznych, historyczka literatury, krytyczka literacka i publicystka. Stała współpracowniczka „Kultury Liberalnej”, gdzie publikuje recenzje książek i spektakli oraz współtworzy rubrykę „Debiuty i po-debiuty”. Wykłada na Uniwersytecie Gdańskim. Współpracuje z Prix Grand Continent, „Nowym Tygodnikiem Kulturalnym” i „Notatnikiem Teatralnym", prowadzi autorką audycję „Mowa domowa” w Radiu Kapitał.

Komentarze