0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. TOBIAS SCHWARZ / AFPFot. TOBIAS SCHWARZ ...

Kiedy na krótko przed upadkiem muru wróciłam z Nowego Jorku do Berlina Zachodniego, do mojego starego mieszkanka w dzielnicy Charlottenburg, doznałam szoku: w moich oczach, przywykłych do kolorowych ulic Nowego Jorku, berlińczycy zdawali się jak sklonowani, wszyscy wyglądali tak samo. Ten sam typ rencisty przechadzał się po deptaku na Wilmersdorfer Strasse, kolor skóry, spojrzenie, moda, wszystko takie same. W Nowym Jorku pracowałam w kwaterze głównej ONZ, z osobami o skórze we wszystkich możliwych kolorach, mówiących po angielsku z akcentami z całego świata. Moje przyjaciółki pochodziły z Pakistanu, Grecji, Irlandii, Chin, Izraela i Włoch. Ulice miasta pełne były zaskakujących genetycznych kombinacji – różnorodność mieszkańców tego miasta mieniła się jak kolory w kalejdoskopie. Zachwycało mnie piękno ludzi otaczających mnie na ulicach i w sklepach, to piękno różnorodności robiło na mnie wrażenie każdego dnia na nowo.

Berlin i niemieckość wydawały mi się jałowe. Zresztą, jaka niemieckość? Prawdziwy Berlińczyk – tak się tutaj powiada – pochodzi ze Śląska. Na przełomie wieków, kiedy z zaboru pruskiego do raptownie rozwijającej się stolicy Niemiec przybywali ludzie poszukujący pracy w fabrykach, zaroiło się tutaj od Wielkopolan i Ślązaków. Przyjeżdżali na dworzec zwany Warszawskim – dziewczyny poszukujące pracy jako pokojówki, mężczyźni do fabryk i na budowy. Dlatego nadal znajdujemy tyle polskich nazwisk na cmentarzach i listach mieszkańców. To niekoniecznie nowa emigracja.

Osobne życie Turków

Turcy mieszkali w latach 80. XX wieku przede wszystkim w dzielnicy Kreuzberg. Tam, gdzie mieszkałam, było tylko jedno bistro z kebabem, teraz jest chyba pięć, a w całym Berlinie nie wyobrażam sobie dzisiaj fyrtla, w którym nie można byłoby kupić kebabu – takich miejsc jest ponad tysiąc. Piszę te słowa w dniu, kiedy wydarzyła się pewnego rodzaju multikulturalna rewolucja: swoje pierwsze berlińskie kebab-bistro otworzył właśnie na Kreuzbergu pochodzący z Polski piłkarz Łukasz Podolski. W Nadrenii-Westfalii Podolski sprzedaje kebaby już od 2014 roku. Prasa nazywa ekspansję Podolskiego do serca Berlina, gdzie wynaleziony został döner, „bezczelnością”, ale dla mnie fakt, że mieszkający w Niemczech Polak firmuje swoim popularnym nazwiskiem tureckie jadło, jest pozytywnym znakiem mulitikulturowego miksu w Berlinie.

Wracam do lat 80. Berlina zachodniego.

Kiedy przeniosłam się ze szkoły zdominowanej przez mniejszość polską (dzieci przesiedleńców) do innego gimnazjum, obok mnie, jednego chłopaka z Turcji i jednej Hinduski, nie było innych dzieci migrantów. Wszyscy uczniowie to Niemcy.

Niełatwo było spotkać Turków, gdyż żyli osobnym życiem w swojej diasporze. Mnie udało się intensywniej zaprzyjaźnić z jednym z nich, ale tylko dlatego, że oddalił się od swojej rodziny i żył w niemieckich squotach, ukrywając się przed zemstą rodziny byłej żony. Ahmeda ożeniła mama, jak miał szesnaście lat z dziewczyną z Turcji, której przedtem nie widział na oczy. Matka potrzebowała pomocy w prowadzeniu gospodarstwa, Ahmed nie miał wyboru. Nie pokochał wybranki matki i po roku uciekł z domu, ukrywając się w zajętych przez punków kamienicach. Zmienił styl ubierania, wyglądał na typowego alternatywnego berlińczyka. Przez kilka miesięcy byliśmy parą. Ahmed już miał wtedy własne mieszkanie, skończył naukę jako elektryk i szykował się na studia architektoniczne. Jeździliśmy przez miasto Triumphem Spitfire z lat 60. – Ahmed miał styl. Z małżeństwa udało mu się wykupić po latach i po konfrontacji z rodziną dziewczyny, która latami groziła mu śmiercią za zbeszczesznie honoru byłej „żony”. Ale Ahmed nie miał szczęścia do dziewczyn z zachodu. Po mnie przyjaźnił się z Niemkami i Angielką, wszystkie związki były niezwykle skomplikowane i po jakimś czasie, w końcu po latach ożenił się z Turczynką – ale z własnego wyboru.

Mnie niestety nie było dane zaprzyjaźnić się z dziewczyną z Turcji, one były w domach albo w pracy, w fabrykach – nie chodziły do niemieckich szkół. Lata później nadrabiałam tę lukę lekturami, czytając książki tureckich pisarek. Z jedną z nich, Neclą Kelek, niezwykle popularną publicystką walczącą z systemem aranżowanych małżeństw, byłam nawet w Warszawie, moderując spotkanie w Pałacu Sobańskich. Podobno jej przodek sprowadzał słowiańskie niewolnice do tureckich haremów w XVII wieku – napisała o tym książkę, powodowana brzemieniem ciężkiej rodzinnej spuścizny.

Przeczytaj także:

Charlottengrad

Nie należy zapominać, że Berlin zachodni był miastem podzielonym i pod okupacją Amerykanów, Brytyjczyków i Francuzów. Jednak wojska te były stacjonowane w odrębnych dzielnicach, żołnierze mieszkali w wyznaczonych budynkach i mieszali się z Niemcami jedynie w niektórych dyskotekach. W mojej okolicy najwięcej widziało się Amerykanów, mieszkali też blisko Wolnego Uniwersytetu, na którym studiowałam.

Jednak wszyscy żyliśmy osobno, nieraz tylko, jak mojej znajomej Weronice z Gdyni, zdarzały się dzieci o ciemniejszym kolorze skóry, a ich ojcowie przepadali po odbyciu służby, wracając do domów, w których nierzadko czekały na nich inne żony i inne dzieci. Dzielnica, gdzie mieszkali Francuzi i ich rodziny była na północy Berlina – Wedding i Reinickendorf. Tylko raz udało mi się odwiedzić w domu rodzinę Francuzów, ponieważ na kursie języka we Francuskim Instytucie Kultury poznałam niemiecką żonę stacjonowanego w Berlinie oficera.

Polonia w latach 80. również była spora, Rosjanie jeszcze nie dojechali – ich migracja zaczęła się na przełomie lat 80. i 90. I tak każdy się pichcił we własnym sosie, ja wtedy intensywnie się integrowałam i bardzo rzadko przebywałam w polskim towarzystwie. Pierwsze intensywne przyjaźnie z osobami polskiego pochodzenia zaczęły się na studiach i skończyły dla mnie małżeństwem. Ale to już inna historia.

Zjednoczony Berlin po upadku mur zaroił się od tak zwanych „Niemców rosyjskich” albo ludzi żydowskiego pochodzenia z Rosji. Nagle mogli opuścić upadające imperium wraz z rodzinami.

O dziwo, w Berlinie rodziny rosyjskiego pochodzenia osiedlały się chętnie i często w dzielnicy Charlottenburg, tej samej, którą już w latach 20. nazywano „Charlottengradem”. W tym czasie uczyłam Rosjan języka niemieckiego na kursach Caritasu. Mimo że często nazywało się, że są pochodzenia niemieckiego, na przykład z Niemców nadwołżańskich wywiezionych do Kazachstanu, mało kto pamiętał dobrze język przodków. Ale mieli tak zwane „papiery” i dostawali obywatelstwo.

Wietnamczycy i duch socjalizmu

W Berlinie Wschodnim sporą aktywność rozwinęli Wietnamczycy, którzy przebywali w NRD jako siła robocza na kontraktach. W chwili, kiedy NRD przeszło do historii, w landach wschodnich znajdowało się ok. 60 tysięcy Wietnamczyków. Dobre stosunki pomiędzy NRD a Wietnamem sięgają lat 50. XX wieku, kiedy do Niemiec Wschodnich zaczęli przyjeżdżać wietnamscy studenci, naukowcy i rzemieślnicy. Byli szkoleni w duchu socjalizmu i mieli za zadanie po powrocie do kraju szerzyć komunizm. W latach 80. XX wieku w NRD zabrakło rąk do pracy w fabrykach i tak sprowadzano do Niemiec pracowników na kilkuletnie kontakty.

Wietnamczycy mieszkali w osobnych budynkach i mieli zakaz kontaktów z Niemcami. Niewinny romans mógł zakończyć się wyrzuceniem z pracy i przymusowym powrotem do kraju.

Po upadku muru większość Wietnamczyków wróciła do domu, w Niemczech pozostało 16 tysięcy. Dzisiaj w Berlinie żyje 20 tysięcy Wietnamczyków. Są oni w mieście widoczni: prowadzą większość sklepów z kwiatami, zakłady kosmetyczne i restauracje, które zyskały większą popularność, niż chińskie. W Berlinie wschodnim prowadzą także małe sklepy spożywcze. Nie da się żyć w Berlinie i nie mieć kontaktu z Wietnamczykami, choć i ta grupa żyje w swojej bańce. Dzieci w rodzinach wietnamskich są poddawane sporej presji. Charakterystycznym problemem są samobójstwa wśród wietnamskich dzieci, które obawiają się reakcji rodziców na słabe wyniki w szkole.

Pragnienie zmiany

Motorem osób opuszczających swoje domy i wybierających się w daleką podróż z nadzieją na nowe, lepsze życie w Niemczech jest tęsknota. Często jest to pragnienie życia w pokoju, tak jak dla Syryjczyków poszukujących azylu w Niemczech w 2015 roku. Równie często aspiracja realizacji swoich marzeń – zdobycia upragnionego zawodu albo, jeżeli chodzi o dziewczyny z Iranu czy Afganistanu – możliwość samostanowienia. Nikt nie opuszcza swojej ojczyzny i swojego domu bez powodu. Według Aleksandra Brücknera polskie słowo „życie” pochodzi od „żyta”, czyli w dalszym znaczeniu od chleba. Emigracja to walka o przeżycie, o chleb. Ale nie wyłącznie.

Pragnienie zmiany to cel, który leży poza doświadczoną rzeczywistością. Jest niepewny, znajduje się w świecie fantazji i zderzenie z realnością może być brutalne. Aktualnie osoby po wielomiesięcznym, jeżeli nie wieloletnim oczekiwaniu na uregulowany pobyt w Niemczech mają kolejne wyzwania – uznanie wykształcenia. Aktualnym tematem w mediach jest skomplikowana procedura uznawania zawodów oraz wielomiesięczny czas oczekiwania, podczas którego nie można podjąć starań o pracę. Z drugiej strony wszędzie poszukiwani są fachowcy. Sytuacja patowa, ze względu na dotkliwy brak urzędników.

Nikt nie czeka na przybyszy

W latach rządów PiS-u można było zaobserwować nasiloną emigrację par LGBTQ do Berlina, pragnących mieszkać razem i uniknąć ostracyzmu. Wiele osób zawierało tutaj legalne związki małżeńskie. Czy marzenia uda się spełnić, czy starczy na to sił i czy nowa ojczyzna jest otwarta na przyjęcie takiego ogromnego ładunku oczekiwań i projekcji – to już inna historia.

Ludzie przyjeżdżający do Niemiec przywożą ze sobą nierzadko oczekiwania, którym niełatwo wprowadzić w życie. W wielu przestrzeniach istnieje szklany sufit dla cudzoziemców – wystarczy niewłaściwe nazwisko czy akcent i kariera może okazać się mirażem.

Migrantów nadal chętnie widzi się na najniższych społecznych pozycjach: Polka powinna sprzątać albo zajmować się dziećmi, Polak kafelkować łazienkę, Tajlandka najlepiej nadaje się do masażu a Wietnamka do robienia paznokci.

Na emigracji – jeśli nie jest się sprowadzonym do fabryk gastarbeiterem, jak Turcy czterdzieści lat temu – potrzebna jest ogromna siła przebicia, sporo szczęścia i wytrwałości. Z wyjątkiem branży opiekuńczej, pracy w domach seniora czy dla osób z niepełnosprawnościami – nikt tak naprawdę nie czeka na przybyszy z obcych kultur, przywożących ze sobą inne religie, zwyczaje i języki. Oraz konflikty.

W multikulturalnym Berlinie łatwo zauważyć można istotne różnice w światopoglądach różnych grup etnicznych. Szczególnie mocno daje się we znaki aktualny konflikt pomiędzy Izraelem a Palestyną. Diaspora z krajów arabskich cechuje się silnym antysemityzmem i gruntownym negatywnym nastawieniem do Izraela. Koliduje to z niemieckim wsparciem dla Izraela, który przez Angelę Merkel, byłą panią kanclerz, został określony jako „sprawa wagi państwowej”. Demonstracje solidarności z Palestyną przemieniały się nierzadko w demonstracje nastrojów antysemickich.

Strefy wpływu

W pamięci Berlińczyków pozostanie również rosyjskie auto corso wspierające agresywną politykę Rosji Putina wobec Ukrainy. Kurdowie i Ormianie trzymają się z dala od Turków. Sama brałam udział w demonstracjach KOD-u – po drugiej stronie ulicy z reguły stali przedstawiciele Polonii skandujący „Targowica!”. Centrum Berlina, szczególnie Pariser Platz przy Bramie Brandenburskiej i demonstracje, które często mają miejsce właśnie tam, pokazują jak w soczewce aktualne konflikty rozgrywane na całym świecie. Tym bardziej że od lat do Berlina przybywają obywatele Izraela – jest ich aktualnie około 20 tysięcy. Na ogół pracują w międzynarodowych firmach w języku angielskim. W centrum miasta angielski słyszy się na ulicy częściej niż niemiecki. Zdarza się, że przekonana, iż biorą mnie za turystkę, wyjaśniam obsłudze jakiejś kafejki z Mitte, że można ze mną rozmawiać po niemiecku. Okazuje się często, że obsługa nawet nie zna języka kraju, w którym pracuje i mieszka.

W latach 90. miejski underground dominowały walki mafii rosyjskiej z wietnamską o strefy interesu w nielegalnym handlu papierosami. Powstał nawet serial telewizyjny na ten temat. Na Kantstrasse, ulicy pełnej azjatyckich restauracji, w których przesiadują Rosjanie, Gruzini, Azerbejdżanie czy Ukraińcy i Czeczeńcy potajemnie, przy misce ryżu, toczą się walki o ekonomiczne wpływy w Berlinie a może nawet setki kilometrów dalej.

Arabski klan w ministerstwie

Innym Berlińskim fenomenem są arabskie klany. 0,2 proc. aktów kryminalnych w Berlinie idzie na karb klanów: handel narkotykami, nielegalnymi lekami, wymuszanie pieniędzy za „ochronę”, pranie pieniędzy, włamania i kradzieże. Najbardziej spektakularną kradzieżą w Berlinie klanu Remmo to wyniesienie złotej monety o wadze 100 kilogramów z Bode Museum w marcu 2017 roku. Do dziś jej nie odnaleziono.

Ostre walki o wpływy i akty zemsty pojawiają się regularnie na pierwszych stronach gazet. Klany kierują się własnym systemem wartości i reguł „sprawiedliwości” poza niemieckim prawem. Wspomniany już klan Remmo lub klan Miri pochodzą z ludu Mhallami. To arabskojęzyczna grupa mieszkająca na terenie Turcji.

Na początku tego roku okazało się, że klan Miri miał nawet swojego szpiega w ministerstwie finansów w dziale zajmującym się tropieniem przestępstw związanych z praniem pieniędzy.

Jednak aktualnie walka policji z przestępstwami klanowymi odnosi sukces: właśnie pojawiły się doniesienia o konfiskacie berlińskiej wilii rodziny Remo, prawdopodobnie zakupionej za nielegalnie zdobyte środki.

„Tylko nie stać się jak Niemcy”

Wnikliwym świadectwem genezy klanów są książki Güner Yasemin Balci, która wychowała się w problematycznej części dzielnicy Neukoelln – kwartale nazywanym „Rollberg”, wśród przemocowych, opresyjnych wobec kobiet rodzin z bliskiego wschodu. Balci jest dzisiaj pełnomocniczką do spraw integracji dzielnicy Neukölln. Ta część Berlina w ostatnich 20 latach przyjęła najwięcej nowych mieszkańców. Z jednej strony ulice tętnią życiem i w nowopowstałych kafejkach, restauracjach i barach spotyka się berlińska bohema i studenci, z drugiej, w równoległym wymiarze nieprzystającym do kolorowego, antymieszczańskiego świata intelektualistów i indywidualistów rozwija się brutalna codzienność mafijnych rozliczeń, ciemnych interesów i udręczonych aranżowanymi małżeństwami kobiet.

W takich miejscach jak Rollberg, okolice Gesundbrunnen czy osiedle nazywane „termometrowym” na południu Berlina przeważają mieszkańcy o niskich dochodach – zarówno rodziny rdzennie niemieckie, jak i migranckie. W książkach Günaer Balci wielokrotnie powtarzało się ostrzeżenie jej arabskich bohaterów „tylko nie stać się taka/taki jak Niemcy!”. Czy tego typu odgraniczanie się od Niemców nie może być interpretowane jako niechęć do integracji, tak chętnie wykorzystywane jako argument przez skrajną prawicę?

Jeśli dokładnie przyjrzeć się sytuacji w wyżej wymienionych dzielnicach, to rzeczywiście jest tak, że rodziny migrantów nie mają szans poznać, ba, nawet otrzeć się o mieszczańskie, kulturalne, zamożne Niemcy.

Tacy „tubylcy” przebywają, pracują i chodzą do szkół w innych miejscach, tak zwanych „dobrych dzielnicach”. Zatem migranci żyją na co dzień z niemieckimi rodzinami z nizin społecznych. Tutaj nie ma miejsca na pozytywny wizerunek Niemca, który byłby przykładem dla nowo przybyłych. I nie ma miejsca na integrację.

Sąsiedzi

W mojej dzielnicy, Steglitz, nie brakuje cudzoziemców. Ale wyjątkami są rodziny nowo przybyłe. Opowiem o sąsiadach, z którymi mam kontakt. Na przykład nasz młodszy syn miał tureckiego przyjaciela Ibrahima, którego mama prowadziła kawiarnię w okolicach Kurfürstendammu i jeździła na motorze. Znakomicie dawała sobie radę. Starsza siostra Ibrahima, skazana przez wiele lat na pilnowanie popołudniami brata, podczas kiedy mama zajmowała się biznesem, zaskoczyła nas kilka lat temu decyzją noszenia chusty. Skończyła studia, wyszła za mąż i postanowiła pokazać światu, że „jest czysta i porządna”.

To ogólny trend ostatnich lat – córki wyemancypowanych matek decydują się na publiczne okazanie swojej przynależności religijnej. W latach 80. w Berlinie Zachodnim nie widywało się kobiet w chustach – dzisiaj należą one do normalności na ulicach miasta.

Na placu, na którym mieszkam, mamy kawiarenkę prowadzoną przez sympatyczną turecką parę. Aische nosi chustę, jej córki także, inne pracownice pokazują włosy. Akurat mamy ramadan – obchodzą go wszyscy, i te dziewczyny w chustach, i te bez. Właściciele kawiarenki są zaprzyjaźnieni z mieszkańcami placu, na przykład wspierają darmową kawą i bułkami inicjatywy sadzenia kwiatów.

Na placu mieszka również rodzina uchodźców roku 2015 z Syrii z dwójką dzieci. Teraz już mówią dobrze po niemiecku, mają pracę i znakomicie się czują w Berlinie. Spotkałam ich na imprezie urodzinowej u sąsiadów, gdzie jeden z gości widząc Lajlę z talerzem bigosu zapytał o ramadan. „Jesteśmy chrześcijanami” odpowiedziała mu dziewczyna, smakując polskie danie z wieprzową kiełbasą.

Manipulacje AfD

W pobliskim parku często słychać język rosyjski i ukraiński. Migrantów z Rosji poznać po pełnych rodzinach, ukraińskie mamy spacerują z dziećmi same. Nie brakuje też Polaków i Polek, ale to nie jest niczym dziwnym – około stu tysięcy osób z polskim obywatelstwem mieszka aktualnie w Berlinie, to druga po Turkach mniejszość narodowa w tym mieście. A dochodzą do niej jeszcze przesiedleńcy, polskie żony z niemieckim obywatelstwem i osoby przebywające czasowo. Oraz bezdomni – około 3 tysiące Polaków śpi w Berlinie pod przysłowiowym mostem, Większość to mężczyźni, zbierają butelki, żebrzą w metrze i na ulicy. Więc język polski słyszy się zasadniczo wszędzie.

Migranci w dużej mierze tworzą własne miejsca pracy: małe kafejki, bistra, sklepy z kwiatami, zakłady fryzjerskie i kosmetyczne, różne działania artystyczne czy start upy i firmy IT. Jest to koniecznością dla wielu osób, które nie są w stanie dać sobie rady z problemami językowymi. Młody Syryjczyk, którym zaopiekowali się moi przyjaciele, zrezygnował ze starań o niemiecką maturę (a rodzina wywierała na niego ogromny nacisk, aby ukończył szkołę i studiował budownictwo, aby po wojnie "odbudowywać Damaszek”) i zajął się naprawianiem telefonów komórkowych. W międzyczasie otwiera już drugi punkt napraw i dobrze prosperuje.

Partia AfD manipuluje swoich wyborców fałszywą interpretacją statystyk, które mają za zadanie przekonać o rzekomych nadużyciach pomocy socjalnych. Jednak z przeszło 5,5 milionów osób pobierających zasiłki socjalne, większość, czyli 2,9 miliona to osoby z obywatelstwem niemieckim. Jeśli poprawią się procedury i migranci wcześniej uzyskają uznanie zawodu oraz pozwolenie na pracę, te statystyki szybko się zmienią na jeszcze większą niekorzyść Niemców.

Światy równoległe

Irlandzki poeta John O‘Donohue napisał: ”Dusza nie może być wyobcowana. Snem każdego jest intymność i przynależność. Jeżeli się nas wykluczy, powstaje w nas głęboka rana”.

Nawet jeżeli żyjemy w Berlinie we własnych światach równoległych, które krzyżują się jedynie punktowo, w przestrzeniach tworzonych przez siatkę społecznej tolerancji i wzajemnego zainteresowania, jesteśmy chcąc nie chcąc różnokolorowym puzzlem tworzącym multikulturalną mieszankę miasta, tak atrakcyjną dla przybyszy z zewnątrz.

Każda próba podziału niesie ze sobą niebezpieczeństwo powstawania głębokich ran, przed którymi przestrzega poeta. Na przykładzie jednego z najpotężniejszych ostatnich wykluczeń – Holocaustu – jesteśmy przecież świadomi głębi tych ran, które się nie zabliźniają od dziesiątek lat.

Od mojej nowojorskiej przygody minęło przeszło 30 lat. W metrze i na ulicach Berlina zapanowała różnorodność. To jeszcze nie Nowy Jork, ale jest już prawie tak samo.

;
Dorota Danielewicz

(ur. 1964), dziennikarka, slawistka, pisarka, w wieku szesnastu lat wyemigrowała z rodzicami do Berlina, gdzie mieszka do dziś. W latach 1996–2012 pracowała jako spikerka i redaktorka w redakcji polskiej stacji RBB prowadząc m.in. comiesięczny Magazyn Literacki. Autorka m.in. książki "Berlin. Przewodnik po duszy miasta" (2013)

Komentarze