Nie ma dziś w Europie stref „no-go”, co sugerują polscy politycy, a dzielnice biedy w Paryżu lub Brukseli nie są wylęgarnią terroryzmu. Politycy powtarzają nieprawdy, które wymyśliła telewizja Fox News i za które oficjalnie przepraszała
Przybysze z Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu po prostu się nie integrują i nie szanują europejskiej kultury. Nie dość, że nie szanują, to jeszcze swoją wrażliwość narzucają. We Francji, w państwach zachodu Europy są „no go zones”. W dużych miastach.
Zła sława francuskich dzielnic imigranckich uznawanych za strefy zamknięte, niebezpieczne, a nawet wylęgarnie terroryzmu rozpoczęła się w 2005 roku, kiedy doszło do zamieszek na niektórych przedmieściach Paryża (podpalenia samochodów itp.), szeroko relacjonowanych przez media. A umocniła się po zamachu na redakcję tygodnika „Charlie Hebdo” w styczniu 2015 roku.
Wtedy to amerykańska telewizja Fox News ogłosiła, że 751 francuskich tzw. zones urbaines sensibles (ZUS) to strefy „no-go”, do których nie zapuszczają się ani policjanci, ani tym bardziej turyści. Dziennikarze Fox News twierdzili, że w ZUS-ach prawo Republiki Francuskiej ustępuje prawu szariatu, a mieszkający tam obywatele francuscy o imigranckich korzeniach zasilają szeregi dżihadystów. Jeden z ekspertów telewizji, Steve Emerson, komentował, że takie „państwa w państwie” istnieją nie tylko we Francji, ale również w Wielkiej Brytanii, Niemczech i w Szwecji. A Birmingham, drugie co do wielkości miasto Zjednoczonego Królestwa, zamieszkują wyłącznie muzułmanie.
Tydzień później telewizja dementowała własne informacje i wystosowała oficjalne przeprosiny. Przyznała, że ani we Francji, ani w Wielkiej Brytanii nie ma stref „no-go”, zamkniętych dla nie-muzułmanów.
Na rewelacje Fox News zareagował też premier Wielkiej Brytanii, David Cameron, który nazwał Steve’a Emersona „kompletnym idiotą”. Kilka dni później ta sama telewizja podała, że prawie połowa mieszkańców Birmingham to chrześcijanie, a tylko 21 proc. – muzułmanie. Emerson przeprosił „wszystkich mieszkańców wspaniałego miasta Birmingham” i obiecał darowiznę na rzecz miejskiego szpitala dziecięcego.
Również inne media zaczęły szybko prostować niesprawdzone informacje. CNN wysłała do Belleville, dziennikarkę, by sfilmowała życie codzienne w jednej z dzielnic Paryża z rządowej listy ZUS-ów: „To jedna z najbardziej żywych dzielnic Paryża, ludzie przyjeżdżają tu, gdy chcą się zabawić, czynsze i ceny w supermarketach są trochę niższe. To tu kierują się imigranci, gdy po raz pierwszy przyjeżdżają do Paryża” – opowiada reporterka, pokazując, że dzielnice zdefaworyzowane nie mają nic wspólnego ze strefami „no-go”. „Czuję się tu bezpiecznie. Są tu Chińczycy, muzułmanie – to jest cool” – mówi CNN mężczyzna zaczepiony na ulicy.
No-go, czyli nie idź tam!
Angielskim przymiotnikiem „no-go” określa się części miasta bądź przedmieścia, które nie nadają się do bezpiecznego zamieszkiwania lub nie są w pełni kontrolowane przez służby danego państwa.
Nie jest to jednak określenie precyzyjne. Zazwyczaj opisuje niewielkie terytoria oddzielone fizycznie, chronione przez oddziały policji, organizacje wojskowe, paramilitarne lub przestępcze, do których wstęp jest wzbroniony, ograniczony dla wybranych grup ludzi, zazwyczaj samych mieszkańców danego terytorium, lub niewskazany dla innych użytkowników miasta ze względu na panującą w nich wysoką przestępczość. Strefami „no-go” określa się także te miejsca, w których przedstawiciele państwa (np. pomoc społeczna) nie są w stanie wykonywać swoich obowiązków, ponieważ spotykają się z agresją lub niechęcią mieszkańców.
Pod kontrolą mafii
Jednym z pierwszych obszarów ochrzczonych mianem „no-go” było tzw. Kowloon Walled City (Miasto Kowloon za Murami) w Hong Kongu. Na zaledwie 2,6 ha mieszkało tam ok. 33 tys. ludzi – w skrajnie złych warunkach mieszkaniowych i społecznych.
Przez trzy dziesiątki lat (od lat 50. do 80. XX wieku) osiedle kontrolowała chińska triada (odpowiednik europejskiej mafii) zarabiająca na hazardzie, przemycie narkotyków i prostytucji. W 1987 r. władze Hong Kongu zdecydowały, że zburzą Kowloon, ale ze względu na trudności w przesiedleniu mieszkańców do innych miejsc udało się to dopiero w latach 1993–1994. Od 1995 roku na terenie dawnego zamkniętego miasta działa miejski park.
Jako „no-go” określano też dzielnice w Irlandii Północnej na przełomie lat 60. i 70. XX wieku. Całe kwartały Belfastu i Derry irlandzcy katolicy oddzielili wówczas barykadami od innych części miasta. Doszło wtedy m.in. do starć z żołnierzami armii brytyjskiej i niesławnej Krwawej Niedzieli 30 stycznia 1972 roku w dzielnicy Bogside w Derry, kiedy to od kul Brytyjczyków zginęło 14 osób.
W latach 70. XX wieku terminem „no-go” określano rejony w Rodezji niebezpieczne dla cywilów, w których żołnierze rządu przeprowadzali liczne akcje przeciw partyzantce. A do dziś mówi się tak o niewielkich strefach w RPA, gdzie biali mieszkańcy nie powinni pojawiać się bez ochrony policyjnej.
Bieda i zły wizerunek
Czy w dzisiejszej Europie istnieją dzielnice „no-go”, jak twierdzi minister Błaszczak? Turyści odwiedzający większe metropolie mogą spotkać się z ostrzeżeniami, że pewne sektory miast lub przedmieść są niebezpieczne o zmroku bądź nocą, np. stacje Stalingrad lub Jaures w Paryżu, lub niektóre miejscowości podparyskie, choćby Clichy-sous-Bois, w których dochodziło do zamieszek w 2005 roku. Z kolei przedstawicieli służb, zwłaszcza policji, mówią o tych samych miejscach „no-go” ze względu na wrogość ich mieszkańców okazywaną organom bezpieczeństwa państwa.
Niestety politycy i – zwłaszcza – prawicowe media nagminnie i niesłusznie jako „no-go” charakteryzują tzw. obszary zdefaworyzowane, czyli quartiers prioritaires (QP), wymagające szczególnej pomocy państwa, gdyż wskaźniki biedy, bezrobocia i przestępczości są tam na tle kraju szczególnie wysokie.
We Francji metropolitalnej wedle danych rządu istnieje 1296 tego typu dzielnic zamieszkałych przez osoby o niskich dochodach. Należą do niech też ZUS-y, o których mówiło Fox News. W quartiers prioritaires mieszka obecnie 4,8 mln osób, z czego większość to ludzie młodzi, słabo wykształceni i często pochodzący z niepełnych rodzin (w 9 na 10 przypadków głową rodziny jest matka) i o rodowodzie imigranckim. Niemal 3,3 mln mieszkańców tych dzielnic otrzymuje pomoc od opieki społecznej – zasiłki na dzieci, szkolne, mieszkaniowe, dla niepełnosprawnych, dla powracających do pracy i inne.
Mieszkańcy quartiers prioritaires prowadzą jednak normalne życie, mimo że często borykają się z trudnościami finansowymi, wyższą niż w innych kwartałach przestępczością, problemami mieszkaniowymi i ze znalezieniem pracy. A przede wszystkim muszą sobie radzić ze złym wizerunkiem miejsca zamieszkania – wedle badań właśnie na złą opinię o swoich dzielnicach najbardziej narzekają mieszkańcy QP. Dzielnice zdefaworyzowane nie są jednak obszarami zamkniętym ani oddzielonymi od innych części miasta, nie mają zatem nic wspólnego ze strefami „no-go”.
Dzielnic terroru nie ma
Co prawda nie ma dowodów na to, że w którymkolwiek zakątku Francji prawo religijne zastąpiło prawo świeckie, pewne dane świadczą o tym, że szczególnie podatne na radykalizację islamską jest drugie pokolenie imigrantów, którzy nie radzą sobie w życiu osobistym i na rynku pracy. Trudne warunki życia w QP mogą zatem sprzyjać frustracji młodych, którzy poprzez konflikt z prawem, pobyt w więzieniu i konwersję na islam (w większości przypadków wychowani w Europie terroryści pochodzą z rodzin świeckich, nie mających nic wspólnego z religią) radykalizują się i dołączają do skrajnych organizacji. Często jednak to nie bieda jest powodem radykalizacji, lecz czynniki psychologiczne, konflikt pokoleniowy i obecny w zachodniej kulturze kult przemocy.
Nie zmienia to faktu, że Fox News, zrównując życie w strefach zamkniętych z codziennością quartiers prioritaires, nie opisywał rzeczywistej sytuacji społecznej dzielnic zdefaworyzowanych we Francji i wielu innych krajach Europy, np. w Belgii lub Wielkiej Brytanii. Tyle że fakty i dane nie mają dziś dobrej prasy, dlatego politycy także w Polsce (jak np. Mariusz Błaszczak) gotowi są straszyć pojawieniem się sfer „no-go” w Europie i mieszać biedę z islamem, a islam z terroryzmem.
Adam Puchejda – historyk idei związany z „Kulturą Liberalną”
Dziennikarz, badacz społeczny, tłumacz, pracownik Uniwersytetu Warszawskiego, koordynator EIT Food Government Executive Academy. Studiował literaturę, filozofię, historię i socjologię na Uniwersytecie Jagiellońskim, Uniwersytecie Warszawskim i w École des hautes études en sciences sociales (EHESS) w Paryżu. Stypendysta SYLFF (CNRS, Sciences Po) i Imre Kertész Kolleg w Jenie. Jako historyk idei zajmuje się historią inteligencji, przekształceniami sfery publicznej w XX wieku i historią demokracji.
Dziennikarz, badacz społeczny, tłumacz, pracownik Uniwersytetu Warszawskiego, koordynator EIT Food Government Executive Academy. Studiował literaturę, filozofię, historię i socjologię na Uniwersytecie Jagiellońskim, Uniwersytecie Warszawskim i w École des hautes études en sciences sociales (EHESS) w Paryżu. Stypendysta SYLFF (CNRS, Sciences Po) i Imre Kertész Kolleg w Jenie. Jako historyk idei zajmuje się historią inteligencji, przekształceniami sfery publicznej w XX wieku i historią demokracji.
Komentarze