0:000:00

0:00

„Wie pani, kelnerzy mi opowiadali, jak dziś pod restaurację przyjechali Czesi i pytali, czy ich obsłużymy?” – mówi mi właściciel jednej z lokalnych restauracji. - „A dlaczego mielibyśmy ich nie obsługiwać? Nawet poprosiliśmy ostatnio księdza, Polaka, który prowadzi czeską parafię, żeby nam menu przetłumaczył”.

Pojechałam do Bogatyni, żeby sprawdzić, jak żyje się w 17-tysięcznym mieście, które stało się przedmiotem międzynarodowej politycznej walki. To tutaj działa elektrownia i kopalnia odkrywkowa Turów, o którą toczy się polsko-czeski spór.

Czesi skarżą się, że przez wydobycie po polskiej stronie, ich studnie wysychają. Po latach nieudanych prób dojścia do porozumienia z Polską, zaskarżyli polski rząd do Trybunału Sprawiedliwości UE. Ten nałożył na Polskę - do czasu rozpatrzenia skargi - obowiązek zastosowania środka tymczasowego, czyli zawieszenia pracy kopalni. Za zignorowanie postanowienia TSUE Polska ma płacić na rzecz Komisji Europejskiej 500 tys. euro dziennie.

2 października 2021 nasz dług wobec KE wynosi już 6,5 mln euro.

Przeczytaj także:

Nie zjadłem placków, bo jestem Czechem

Kilka dni przed moim wyjazdem do Bogatyni media obiega zdjęcie kartki z jednego z miejscowych barów. A na niej krecik na tle kopalni i napis „Czechów nie obsługujemy”.

Właściciel lokalu pracuje w Turowie i wygląda na to, że nie zamierza zrezygnować z wprowadzonego przez siebie zakazu. Sprawdził to czeski dziennikarz Filip Harzer. Na Twitterze napisał potem: „Właśnie chciałem w Bogatyni zjeść placki ziemniaczane. Nie zjadłem, bo jestem Czechem”.

Inni czescy dziennikarze - z redakcji „Mlada Fronta DNES” - relacjonowali, że od mieszkańców Bogatyni usłyszeli o kupowaniu przez Czechów unijnego sądu i poniżaniu Polski. Mieli również zostać zaatakowani pod sklepem Lidl. "Zobaczcie, jakie działanie ma jeden durny napis na drzwiach małej knajpy na peryferyjnym osiedlu" - napisał na Facebooku reporter Mariusz Szczygieł.

22.09.2021 Bogatynia ,  Pub Alaska . Kartka na drzwiech z napisem  " Czechow nie obslugujemy " . 
Fot . Krzysztof Cwik / Agencja Gazeta
Pub w Bogatyni, Fot. Krzysztof Ćwik / Agencja Gazeta

O słynny już lokal pytam grupkę starszych mieszkańców, który siedzą na ławce w centrum Bogatyni. Mam przeczucie, że mogą znać miejscowe plotki. Każda osoba, która nas mija, wita się z ławeczkową radą. „Może to w barze należącym do kombinatu?” – zastanawia się pan w ciemnej kurtce. „Ale chyba nie, oni by czegoś takiego nie wywiesili. My tu do Czechów nic nie mamy” – podkreśla.

Temat wywołuje w grupce emocje, opowiadają o wycieczkach autokarowych do Czech, o tym, że dużo ludzi z Bogatyni przecież pracuje za granicą. „Czesi do nas na zakupy przyjeżdżają, bo w Polsce mięso jest tańsze. Chodzą po Biedronce, coś tam ględzą po swojemu, nikomu to nie przeszkadza” – słyszę od bogatyńskiej starszyzny.

„A czy to Czechów wina, że politycy się nie mogą dogadać? Oni już dawno mówili, że mają pretensje o Turów, nikt nie słuchał, dlatego to poszło do sądu. Inna sprawa, czy jakaś jedna pani sędzina z Hiszpanii powinna sama decydować, czy i kiedy zamykamy kopalnię” – kontynuuje pan w kurtce.

Mówi o wiceprzewodniczącej TSUE, Rosario Silva de Lapuerta, która zdecydowała o zawieszeniu działania kopalni i o karach dla Polski.

Na odchodne mój rozmówca poucza mnie, że media wciąż piszą „kopalnia w Turowie”. „Nie ma czegoś takiego. Jest kopalnia Turów w Bogatyni. Mieszkam niedaleko i to jest Bogatynia, a nie jakiś Turów” – mówi na pożegnanie.

Poszukując flag

Na spotkanie z Magdaleną Kościańską, dziennikarką TV Bogatynia, umawiam się właśnie w tej restauracji, która Czechów chce przyjmować i nawet tłumaczy menu na czeski. Samochód zostawiam w centrum, bo przed rozmową chcę się przespacerować przez miasto.

Byłam w Bogatyni wcześniej, zimą, tuż przed pandemią. Wydawała mi się szara i smutna. Teraz mam zupełnie inne wrażenie. Wrześniowy poniedziałek jest słoneczny i ciepły. Zieleń w ogródkach przed blokami jest wciąż soczysta, na parapetach kwitną kolorowe kwiaty.

Architektura jest tu bardzo ciekawa: Bogatynia jest zresztą nazywana stolicą albo krainą domów przysłupowych. To specyficzne dla polsko-czesko-niemieckiego pogranicza budynki z drewnianymi arkadami, częścią gospodarczą i mieszkalną oraz dwuspadowym dachem.

22.09.2021 Bogatynia , Aleja Zytowska , centrum miasta .
Fot . Krzysztof Cwik / Agencja Gazeta
Dom przysłupowy w Bogatyni, Fot. Krzysztof Ćwik / Agencja Gazeta

Po głównej ulicy, przy której jest Biedronka i mniejsze sklepiki, spaceruje sporo mieszkańców, widać też samochody z czeskimi rejestracjami. Wypatruję flag z hasłami broniącymi Turowa, albo przynajmniej naklejek na autach. Zatrzymuję się przy każdym słupie ogłoszeniowym, ale śladów konfliktu z Czechami nie znajduję.

„Ten bar, który nie wpuszcza Czechów, to jednostkowy przypadek. Zresztą to taka speluna, że bym cię tam nigdy nie zaprosiła” – tłumaczy Magda Kościańska. Wiadomości o niechęci do Czechów, jak dodaje, pompują związkowcy z Turowa.

Zresztą pracowników kombinatu jest niemal tylu, co tych, którzy jeżdżą do pracy za granicę. Im konflikt z Czechami jest nie na rękę, bo przecież codziennie się z nimi widują. Przy granicy zawiązują się polsko-czeskie przyjaźnie, a nawet małżeństwa. Przykładu nie trzeba szukać daleko: hetman Kraju Libereckiego (odpowiednik marszałka) ma żonę z Bogatyni. Dzięki temu biegle mówi po polsku.

Napompowany konflikt

„Na dziś związkowcy zapowiadali wielki protest na autostradzie A4, dojeżdżającej do Niemiec. Powietrze zeszło, może dostali zakaz z góry, nic się nie dzieje. Oni tak robią: zapowiadają, straszą, a później nic z tego nie wychodzi” – mówi Magda. Jak zaznacza, najważniejsi związkowcy nie mieszkają nawet w Bogatyni. „A usilnie próbują wpływać na naszego burmistrza, na nasze miasto” – dodaje.

Bogatynia należy do „Małego Trójkąta”, związku przygranicznych miast, razem z Hrádkiem nad Nisou i Zittau. To współpraca, która owocuje wspólnymi rajdami, maratonami, koncertami i międzynarodowymi imprezami plenerowymi. Jak mówi Magda, związkowcy już naciskają na władze miasta, by z tej współpracy wystąpić.

„Niektórzy pracownicy stoją murem za związkami. I później widzimy tego efekty, takie jak ta kartka w barze. Ale większość chce po prostu dopracować do emerytury. Martwią się tylko, czy kombinat tak długo przetrwa. My sami nie wiemy, co będzie dalej z elektrownią. Myślę, że cały kompleks będzie działał maksymalnie do 2035 roku, jeśli nie krócej. Ale już dziś powinniśmy wiedzieć, co z całą tą infrastrukturą wydarzy się później, jak można przerobić elektrownię, by dalej służyła, choć już bez węgla. Patrząc na poziom dyskusji o przyszłości polskiej energetyki, boję się, że ktoś obudzi się pewnego dnia i ogłosi, że za rok zamykamy wszystko. Wtedy zacznie się panika” – opowiada Magda.

Hejt po "Guardianie"

Po Magdzie widać, że kocha miejsce, w którym mieszka. Opowiada o letnich wycieczkach nad czeskie i niemieckie jeziora, o bliskości Pragi i Berlina (do obu stolic jedzie się stąd nieco ponad 2 godziny), ścieżkach górskich i rowerowych, lokalnych piwach z browaru we Frydlandzie. „Korzystamy z tej bliskości granic. Polski mamy tutaj tylko kawałek, w weekendy zawsze jeździmy do Czech albo Niemiec. Czesi by sobie bez nas poradzili, na zakupy można jechać gdzieś indziej. Nam bez nich byłoby ciężko” – wzdycha.

Nie jestem pierwszą dziennikarką, która pyta Magdę o Turów. To temat, który przecież zna od podszewki. Od lat informowała w lokalnej telewizji, że Czesi skarżą się na brak wody. Pokazywała, jak Ministerstwo Klimatu dwukrotnie przedłużało koncesję na wydobycie, mydląc pracownikom kombinatu oczy, że kopalnia przetrwa do 2044 roku. Kiedy o konflikcie wokół Turowa zrobiło się głośno, do Magdy zgłosili się dziennikarze brytyjskiego "The Guardian".

„Nie powiedziałam im nic kontrowersyjnego. Mówiłam o tym, że żyjemy obok siebie, podczas gdy nasze rządy nie mogą dojść do porozumienia. To jest dla nas trudne” – opowiada. „Mówiłam, że ten konflikt to też wina Polski, sami się o to prosiliśmy, ignorując zastrzeżenia Czechów” – dodaje.

Kilka zdań dla brytyjskiego dziennika wywołało burzę. Magda dostawała pogróżki, jej zdjęcia i komentarze na jej temat rozlały się po Facebooku. Sprawa już trafiła na policję. „Boję się. Ja tych ludzi znam, chodzimy do tych samych sklepów, spotykamy się w mieście. I cały czas czuję ich oddech na plecach”.

Zakaz wstępu

Z Andrzejem (imię zmienione), mieszkańcem okolic kopalni, jedziemy na wycieczkę dookoła odkrywki. Kiedy zobaczyłam Turów po raz pierwszy, byłam pod wrażeniem. Odkrywka jest ogromną dziurą w ziemi. Patrząc na mapę, można zauważyć, że jest kilkukrotnie większa niż zamieszkała część Bogatyni.

Z pierwszego miejsca, pod które podjeżdżamy, widać charakterystyczne „schodki”, czyli piętra, które są wykopywane po kolei. Widać też światła koparek i dymiącą elektrownię w tle.

Odkrywka Turów, fot. Katarzyna Kojzar

Parę wodną z kominów widać już nawet na wjeździe do miasta od strony Zgorzelca. Trasa prowadzi między polami i łąkami, aż w pewnym momencie na niebie pojawiają się dwie gęste smugi. Dopiero po kilku minutach dociera się do kominów elektrowni, a jeszcze chwilę później – do kopalni.

Stoimy z Andrzejem przy bramie wjazdowej do odkrywki. W każdym miejscu, gdzie zaczyna się teren należący do PGE, stoją tablice z zakazem przejścia. Wokół kopalni jeżdżą ochroniarze w białych wozach. Mają ze sobą – jak mówi Andrzej – broń i kajdanki.

„Kiedyś spotkali mnie na wale przy kopalni, gdzie spacerowałem z psem. Powiedzieli, że odpuszczają ostatni raz, a jeśli to się powtórzy, to skują mnie w kajdanki. Straszyć mogą, nie mają przecież prawa mnie skuć” – opowiada. Rozglądamy się, czy i tym razem straż na nas nie czatuje, chociaż nawet nie planujemy przechodzić przez bramę. „Czuć napięcie, prawda?” – uśmiecha się Andrzej.

Próbujemy przejechać dalej, między polami, żeby zobaczyć, jak rozrasta się kopalnia. Również plany PGE dotyczące powiększenia powierzchni wydobycia budzą sprzeciw Czechów.

Chcemy dotrzeć do wioski Białopole, którą niemal w całości zajęło już PGE, a mieszkańców przesiedlono. Podzieliła tym samym los wsi Rybarzowice, wysiedlanej od lat 60. Dziś teren wioski znajduje się w samym centrum odkrywki.

Po kilkudziesięciu metrach jazdy między polami musimy się wycofać. PGE także tu postawiło tablicę o zakazie wjazdu. „Pokazałbym ci też taras widokowy, ale ten także zamknęli. Nie wiem dlaczego, może się boją, że w nocy przyjdą ekolodzy i zasypią im odkrywkę” – mówi Andrzej.

Zakaz wejścia na teren PGE, fot. Katarzyna Kojzar
Zakaz wejścia na teren PGE, fot. Katarzyna Kojzar

Obronić Opolno

Pytam Andrzeja o nastroje społeczne w Bogatyni. „Ci, którzy mają rodziny pracujące w kombinacie, bronią go. Tych osób, które tak jak ja uważają, że kopalnię będzie trzeba niedługo zamknąć, jest na pewno mniej. Ale wszystko się obraca wokół konfliktu Polska-Czechy i unijnych kar. A nikt nie przejmuje się tym, że z powierzchni ziemi zostanie zmieciona zabytkowa miejscowość” – mówi.

Opolno Zdrój, o którym mowa, Andrzej nazywa „perełką”. To dawne uzdrowisko, które od XIX wieku było znane z leczniczych wód borowinowych. Rocznie przyjeżdżało tutaj tysiąc kuracjuszy. Wioska przetrwała również wojnę, ale uzdrowiskowy charakter tego miejsca zniszczyło odkrywkowe wydobycie węgla. Hałas i pył nie pasowały do miejsca, w którym Polacy, Niemcy i Czesi mieliby leczyć swoje schorzenia.

„Jakby wyremontować te wszystkie piękne budynki, to byłby turystyczny hit” – mówi Andrzej. „Tutaj nie ma innego potencjału niż turystyka. Już teraz przyjeżdżają turyści na wycieczki rowerowe, przedzierają się przez Bogatynię, gdzie nie mamy ścieżek i wjeżdżają do Niemiec. A stamtąd to można dojechać nawet nad morze” – opowiada.

W zawieszeniu

Jeśli PGE poszerzy odkrywkę według przyjętego przez spółkę planu, turystyczne ambicje Opolna upadną. Zaraz za kościołem, jednym z dwóch zabytków we wsi, będzie pustka. Tam urwie się ziemia i zacznie kopalnia.

PGE przejmuje powoli kolejne działki, w tym lasy i łąki. Ścieżką między rozległymi polami można dziś dojść do czeskich wiosek. „Bajka. I wyobraź sobie, że to wszystko zniknie z powierzchni ziemi” – mówi Andrzej.

Pytam, jak czują się z tym mieszkańcy. „Części to nie obchodzi, a część czeka na wykupienie przez PGE. Słyszałem o mieszkańcach, którzy od 20 lat nie zrobili remontu, bo wierzą, że za rok wykupi ich kopalnia. Niektórzy mają już plany, jak będzie wyglądał ich nowy dom, wybudowany za pieniądze od PGE. Żyją od lat w zawieszeniu” – opowiada Andrzej.

Opolno Zdrój, za żółtym budynkiem ma zaczynać się kopalnia. fot. Katarzyna Kojzar

W tym roku Opolno, na co dzień bardzo senne, odżyło. Do wioski zjechali się artyści i artystki, badacze i badaczki, żeby wspólnie świętować 50-lecie pierwszego w historii pleneru artystycznego „Ziemia Zgorzelecka 1971: Nauka i sztuka w procesie ochrony naturalnego środowiska człowieka”. Były warsztaty, szukanie pomników przyrody, przejazd rowerami, plenerowe wystawy.

Andrzej opowiada, że podczas wydarzenia straż kopalniana jeździła po Opolnie, przyglądając się artystom. „Jakby wypatrywali, czy zaraz ktoś nie zacznie się wspinać na koparkę w kopalni” – wspomina.

Tajne negocjacje

Podczas gdy jeżdżę po okolicach kopalni, w Pradze spotykają się ministrowie środowiska Czech i Polski. Od początku negocjacji minęło już 16 tygodni. W środę wieczorem, 30 września, minister klimatu Michał Kurtyka ogłosił, że nie udało się osiągnąć porozumienia.

"Przyjechaliśmy do Pragi z bardzo dobrą ofertą, która zawierała konkretne kwoty i rozwiązania dla mieszkańców Kraju Libereckiego. Pozwoliłyby one na długofalowe zażegnanie sporu z naszymi południowymi sąsiadami, a także wzmocniłyby bezpieczeństwo ekologiczne w regionie bezpośrednio sąsiadującym z terenami KWB Turów. Nasza racjonalna propozycja spotkała się z eskalacją żądań strony czeskiej" - mówił podczas konferencji prasowej.

„Jest mi wstyd, nie chcę, żeby cała Polska uważała, że przez Bogatynię musimy płacić kary. A przecież tak naprawdę konflikt toczy się między Warszawą a Pragą” – mówi Magda Kościańska.

Przeciwko utajnieniu negocjacji protestował czeski Greenpeace. Ministerstwo Środowiska odrzuciło jednak wniosek o udzielenie informacji na temat kontraktu z Polską.

„Zanim zostanie zawarta jakakolwiek umowa, Polska musi pokazać Republice Czeskiej, że jest w stanie naprawdę ochronić czeskie terytorium przed skutkami wydobycia” – komentuje Kristína Šabová, prawniczka z Fundacji Frank Bold.

Jaką gwarancję mają Czechy, skoro Polska przez wiele miesięcy odmawiała podporządkowania się orzeczeniom Trybunału Sprawiedliwości UE? Czy szkody przestały występować na ziemiach czeskich? Bez tych odpowiedzi zawarcie umowy nie może leżeć w interesie Republiki Czeskiej. A do jego ochrony rząd czeski jest zobowiązany” – wskazuje.

Przed wyjazdem z Bogatyni pytam Andrzeja, jak wyobraża sobie przyszłość kompleksu Turów. „Kopalnia podziała może jeszcze pięć lat. Zdążą zedrzeć pierwszą warstwę ziemi z Opolna, wyburzyć budynki i zostawią tu dziurę w ziemi. Kopalnia już nie daje zatrudnienia, a ci, którzy tam pracują, czekają na emerytury albo odprawy. Więcej z niej jest szkód niż pożytku i tak zostanie” – mówi.

„Walka o kompleks Turów jest podtrzymywaniem trupa pod respiratorem. Ktoś musi wreszcie wyciągnąć wtyczkę”.

;

Udostępnij:

Katarzyna Kojzar

Absolwentka Uniwersytetu Jagiellońskiego i Polskiej Szkoły Reportażu. W OKO.press zajmuje się przede wszystkim tematami dotyczącymi ochrony środowiska, praw zwierząt, zmiany klimatu i energetyki.

Komentarze