Szczyt odbędzie się 27 i 28 listopada w mieście Harpsund. „Zachód musi mieć jednolite stanowisko dotyczące wsparcia Ukrainy i wspólnego bezpieczeństwa” – napisał na X Donald Tusk
„Zachód musi mieć jednolite stanowisko dotyczące wsparcia Ukrainy i wspólnego bezpieczeństwa” – napisał na portalu X premier Donald Tusk, zapowiadając swój udział w szczycie.
Donald Tusk po środowej (20 listopada) rozmowie z Wołodymyrem Zełeńskim ogłosił, że Polska weźmie udział w szczycie w szwedzkim mieście Harpsund. Spotkają się tam przedstawiciele państw skandynawskich — Szwecji, Norwegii, Danii, Islandii i Finlandii, a także państw bałtyckich (Litwa, Łotwa i Estonia), które wspólnie tworzą tzw. format NB8.
Gospodarzem spotkania w Harpsund będzie premier Szwecji Ulf Kristersson. Wśród tematów rozmów zaplanowano m.in. relacje między Europą a USA, bezpieczeństwo regionu Morza Bałtyckiego oraz wsparcie dla Ukrainy. Kristersson i Tusk mają podpisać także strategiczne partnerstwo między Szwecją a Polską.
Szczyt odbędzie się 27 i 28 listopada.
Podczas dzisiejszej rozmowy Tuska z Zełeńskim politycy rozmawiali o nowych pakietach wsparcia obronnego dla Kijowa, a także o ukraińskich oczekiwaniach związanych z polską prezydencją w Unii Europejskiej.
„Odbyłem rozmowę telefoniczną z premierem Polski Donaldem Tuskiem. Podziękowałem narodowi polskiemu za jego solidarność z Ukrainą od pierwszych dni pełnoskalowej inwazji, a premierowi za jego osobistą, zasadniczą reakcję na ostatnie rosyjskie ostrzały i próby zakończenia politycznej izolacji rosyjskiego dyktatora Putina” – napisał prezydent Ukrainy po rozmowie z Tuskiem. „Premier poinformował, że jego kraj przygotowuje 45. pakiet wsparcia do transferu i rozpoczął już prace nad kolejnym pakietem obronnym” – dodał.
Wsparcie dla Ukrainy ma być jednym z najważniejszych tematów szczytu w Szwecji. Donald Tusk poinformował na X o swojej rozmowie z Zełeńskim i przy okazji zapowiedział udział w spotkaniu krajów skandynawskich i bałtyckich. „Zachód musi mieć jednolite stanowisko dotyczące wsparcia Ukrainy i wspólnego bezpieczeństwa” – dodał.
W sprawie systemu ustalania obwodów łowieckich interweniował rzecznik praw obywatelskich Marcin Wiącek. Poproszona o komentarz ministra klimatu Paulina Hennig-Kloska odpowiada: „Obecny stan prawny budzi istotne wątpliwości”.
Ministerstwo klimatu do prac nad reformą łowiectwa zaprosiło dwie grupy: społeczną i łowiecką. Po stronie społecznej zasiadają naukowcy zajmujący się ochroną przyrody i dobrostanem zwierząt, a także aktywiści. Po drugiej stronie: naukowcy specjalizujący się w łowiectwie oraz myśliwi.
Jak zapowiada ministra klimatu i środowiska Paulina Hennig-Kloska, elementem tej reformy będzie zmiana w systemie ustalania obwodów łowieckich. „Zwiększenie poziomu ochrony prawa własności oraz skuteczne informowanie właścicieli nieruchomości o polowaniach mają stać się w założeniu przedmiotem planowanej nowelizacji ustawy (...) Prawo łowieckie” – napisała w odpowiedzi do rzecznika praw obywatelskich Marcina Wiącka, który jako zwrócił uwagę na problem.
Obwody łowieckie, według prawa łowieckiego, wyznacza sejmik województwa „w drodze uchwały, stanowiącej akt prawa miejscowego”. Takie obwody są wyznaczone w całej Polsce, na terenach leśnych i polnych – nie tylko państwowych, ale również prywatnych. I to właśnie o prywatne działki toczy się spór.
W 2014 roku Trybunał Konstytucyjny orzekł, że przepis, który pozwala na ustalanie obwodów łowieckich, jest niekonstytucyjny. „Nie dawał możliwości właścicielom prywatnych terenów, żeby zgłosić sprzeciw wobec tego, że ich tereny są obejmowane obwodem” – wyjaśniał w OKO.press Krzysztof Wychowałek z Ośrodka Działań Ekologicznych „Źródła”. Dzięki wyrokowi TK pojawiła się możliwość zaskarżania aktów miejscowych. Kolejną zmianę wprowadzono cztery lata później, w ramach nowelizacji prawa łowieckiego. Dodano właścicielom gruntów prawo do zgłaszania uwag podczas uchwalania nowych obwodów łowieckich.
"Kiedy sejmik wojewódzki zajmuje się uchwalaniem nowych obwodów, właściciele mają 20 dni na zgłaszanie uwag. To małe okienko czasowe, a informacja o nim pojawia się jedynie na BIP-ie sejmiku województwa, nikt z właścicieli nie uprzedza. W 2020 roku zgłoszono w całej Polsce ponad 500 takich uwag. Żadna z nich nie została uwzględniona” – mówił nam Krzysztof Wychowałek. Właściciele gruntów, jeśli nie zdążą zgłosić swoich uwag podczas krótkich konsultacji, tracą na 10 lat możliwość wyłączenia swojej działki z polowań.
Kolejnym elementem, który dał więcej szans właścicielom gruntów, był wyrok Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu w sprawie ustalania obwodów łowieckich. Dał on możliwość złożenia oświadczenia o zakazie polowania na swoim terenie. To również jest obarczone wieloma problemami — m.in. tym, że takie oświadczenie trzeba zgłaszać osobiście w starostwie, a także tym, że myśliwi nadal mogą wchodzić na nieruchomość i np. wysypywać paszę dla zwierząt.
Hennig-Kloska wskazuje, że „obecny stan prawny budzi istotne wątpliwości z perspektywy konstytucyjnej możliwości ograniczania prawa własności prywatnej, które musi mieć charakter proporcjonalny, co wynika z Konstytucji RP. Uprawnienie właścicieli nieruchomości do partycypacji w procedurze tworzenia obwodów łowieckich ma w zaś w istocie charakter iluzoryczny. Wynika to z tego, że jest ono w pełni zależne od całkowicie uznaniowej decyzji marszałka województwa lub sejmiku, która ponadto nie podlega kontroli sądowej”.
To wymaga — pisze ministra klimatu – „wprowadzenia zmian i przewidzenia realnych mechanizmów ochrony własności właścicieli nieruchomości”.
Hennig-Kloska zapowiada zmiany w prawie łowieckim w odpowiedzi na interwencję rzecznika praw obywatelskich Marcina Wiącka. RPO w sierpniu wskazywał, że:
Polski Związek Łowiecki odpowiedział na te uwagi, że „postulat wyłączania nieruchomości z obwodów przez właścicieli nieruchomości oraz informowania o polowaniach indywidualnych jest jednym z postulatów ruchów antyłowieckich i w tym kontekście należy rozpatrywać działanie Rzecznika Praw Obywatelskich (a nie jako próba obrony praw właścicieli nieruchomości)”.
Polska 2050 chce, by spółki Skarbu Państwa były odpolitycznione. Przygotowała projekt ustawy, który właśnie został przegłosowany na podkomisji. Trafi do dalszych prac Sejmu.
Na środowym (20.11) posiedzeniu podkomisji ws. odpolitycznienia spółek skarbu państwa głosowano nad złożonym przez Polskę 2050 projektem ustawy. Za byli posłowie i posłanki nie tylko Polski 2050, ale również Lewicy i Konfederacji. Przeciwko: politycy z PO i PSL.
„To jest w interesie nas wszystkich, żeby wprowadzić przejrzystość do spółek skarbu państwa. Projekt odpolitycznienia jest niezwykle potrzebny i zgodny z oczekiwaniami społecznymi” – mówił wcześniej marszałek Sejmu i lider Polski 2050, Szymon Hołownia.
Teraz projekt trafi do dalszych prac w Sejmie.
„Dzisiejsze głosowanie nad projektem ustawy Polski 2050 o odpartyjnieniu spółek Skarbu Państwa to częściowy sukces. Projektowi wcześniej zostało wyrwane jego serce” – skomentował na X poseł Polski 2050 Rafał Komarewicz. „W czasie poprzednich obrad podkomisji z projektu został wykreślony jej najważniejszy zapis, mówiący o osobach niezależnych powoływanych do rad nadzorczych spółek Skarbu Państwa przez specjalny Komitet Dobrego Zarządzania. Jako stomatolog powiem, że będziemy musieli zrobić implanty. W toku dalszych prac musimy przekonywać naszych koalicjantów, że warto te rozwiązania wprowadzić” – dodał.
Partia Szymona Hołowni przedstawiła projekt opinii publicznej pod koniec lutego. Nieprzypadkowo wybrano tę datę — kilka tygodni wcześniej wokół partii powstał szum po tym, jak okazało się, że jeden z jej działaczy dostał pracę w radzie nadzorczej Enei.
Ustawa opiera się o następujące założenia:
Prace nad projektem przebiegały bardzo powoli, a koalicjanci Polski 2050 nie popierali jego założeń. W międzyczasie na jaw wyszedł szereg afer związanych z obsadzaniem polityków w radach nadzorczych i na wysokich stanowiskach w spółkach skarbu państwa. Jesienią Onet opisał sprawę Totalizatora Sportowego, gdzie pojawili się nowi dyrektorzy regionalni. Żaden z nich nie objął stanowiska w konkursie, za to większość z nich to działacze partyjni albo osoby blisko współpracujące z politykami – KO, PSL-u oraz Lewicy. Wirtualna Polska ujawniła z kolei, że we władzach „wojskowych” spółek Skarbu Państwa zasiadają politycy, działacze, a także byli posłowie związani z PSL, KO i Lewicą.
„The Washington Post” nieoficjalnie dowiedział się o ważnej decyzji prezydenta Joe Bidena, na którą Ukraina czekała od początku pełnoskalowej wojny.
„Prezydent Joe Biden zezwolił na rozmieszczenie na Ukrainie min przeciwpiechotnych, poinformowali dwaj amerykańscy urzędnicy. Krok ten wzmocni obronę Kijowa przed wojskami rosyjskimi, ale spotkał się z krytyką ze strony grup zajmujących się kontrolą zbrojeń” – podaje „The Washington Post”. Dziennikarze informują, że Ukraina na tę decyzję czeka od niemal trzech lat, od początku pełnoskalowej wojny. Tymczasem siły Kremla rozmieszczały przeciwpiechotne miny lądowe na liniach frontu, utrudniając postępy Ukrainy.
Zgoda USA na przekazanie Ukrainie min przeciwpiechotnych to jeden z najważniejszych kroków do wzmocnienia sił obronnych kraju. „Rosja atakuje ukraińskie linie na wschodzie falami wojsk, niezależnie od ponoszonych przez nich strat” – powiedział jeden z urzędników, zastrzegając anonimowość. „Ukraińcy ponoszą oczywiste straty, a więcej miast i miasteczek jest zagrożonych upadkiem. Te miny zostały wykonane, żeby temu zapobiec” – dodał, podkreślając, że ukraińscy decydenci zobowiązali się do nierozmieszczania min na gęsto zaludnionych obszarach. „Gdy zostaną użyte w połączeniu z inną amunicją, którą już dostarczamy Ukrainie, ich celem jest przyczynienie się do skuteczniejszej obrony” – powiedział urzędnik w rozmowie z „The Washington Post”.
Gazeta podkreśla, że administracja Bidena podejmuje takie decyzje, zanim do Białego Domu wprowadzi się Donald Trump, zapowiadający szybkie zakończenie wojny.
Decyzja spotkała się jednak z krytyką, a eksperci podkreślają, że takie miny zawsze stanowią zagrożenie dla cywilów. „To szokujący i druzgocący rozwój wydarzeń” – powiedziała Mary Wareham, zastępca dyrektora wydziału kryzysów, konfliktów i broni w Human Rights Watch, organizacji działającej na rzecz praw człowieka. Podkreśliła, że miny wymagają skomplikowanych działań oczyszczających i nie zawsze udaje się je skutecznie dezaktywować. Pojawiają się głosy, że Ukraina jest sygnatariuszem traktatu o zakazie stosowania min przeciwpiechotnych, a więc Stany Zjednoczone nie powinny dostarczać tam takiego sprzętu.
Decyzja o dostarczeniu min przeciwpiechotnych została podjęta w tym samym momencie, kiedy administracja Bidena pozwoliła Ukrainie na użycie dostarczonej przez USA broni do uderzenia głęboko na terytorium Rosji. Podobną zgodę wydały Francja i Wielka Brytania. Pozwoliły Ukrainie uderzyć w głąb terytorium Rosji za pomocą rakiet SCALP i Storm Shadow — podało „Le Figaro”.
Ukraina wykonała pierwsze uderzenia przy użyciu rakiet ATACMS. Ich zasięg wynosi do 306 km.
19 listopada te informacje potwierdził rosyjski MON: Siły Zbrojne Ukrainy zaatakowały terytorium obwodu briańskiego rakietami ATACMS, z czego 5 zostało zestrzelonych przez systemy Pantsir i S-400, a kolejny 1 został uszkodzony. Pociski spadły na teren techniczny obiektu wojskowego, wybuchł pożar, który ugaszono, „nie było ofiar ani zniszczeń”.
Dziś, 20 listopada, ambasada USA w Kijowie otrzymała informacje o „potencjalnym znaczącym ataku lotniczym”. W związku z tym placówka dyplomatyczna będzie zamknięta, a personelowi polecono schronienie się. Amerykański Departament Stanu zaapelował też do obywateli USA przebywających w Ukrainie, aby natychmiast udali się do schronów w razie ogłoszenia alarmu przeciwlotniczego i śledzili lokalne media.
Ukraińskie siły zbrojne przeprowadziły atak na magazyn broni w pobliżu miasta Karaczew w obwodzie briańskim w Rosji. Sztab Generalny Sił Zbrojnych Ukrainy poinformował, że celem były zasoby amunicji, w tym artyleryjskiej, z Korei Północnej.
Ukraińcy nie mówią, jakich pocisków użyli. Ale Reuters potwierdził w ukraińskich i amerykańskich źródłach rządowych, że to były ATACMS.
Potwierdził to też rosyjski MON: w nocy 19 listopada Siły Zbrojne Ukrainy zaatakowały terytorium obwodu briańskiego rakietami ATACMS, z czego 5 zostało zestrzelonych przez systemy Pantsir i S-400, a kolejny 1 został uszkodzony. Pociski spadły na teren techniczny obiektu wojskowego, wybuchł pożar, który ugaszono, „nie było ofiar ani zniszczeń”.
Z tym że wedle propagandy Kremla ukraińskie ostrzały z reguły nie powodują zniszczeń. A jeśli już coś w Rosji wybucha lub się pali, to samo z siebie. Bo ukraińskie pociski są zawsze zestrzeliwane.
Informacja o amerykańskiej zgodzi na używanie przez Ukrainę rakiet ATACMS w samej Rosji, a nie tylko na terenach przez nią zajętych w samej Ukrainie, pojawiła się w momencie, kiedy Moskwa próbuje przedefiniować swoją opowieść o wojnie po zwycięstwie Trumpa w wyborach prezydenckich. Propaganda długo obiecywała poddanym Putina, że Trump zakończy wojnę i da Rosji zwycięstwo. A na to się nie zanosi. Ba, propaganda przyznaje nawet, że Trump po objęciu urzędu może nie cofnąć zgody na używanie ATACMS w Rosji.
Zachodni analitycy wojskowi są zgodni, że rakiety nie zmienią gwałtownie sytuacji na froncie. Zwłaszcza że według poprawnej wojskowej nomenklatury nie są to w ogóle rakiety dalekiego, a nawet średniego zasięgu. I że zgoda na ich użycie jest nadal bardzo ograniczona.
Tyle że uderzenie w przekaz propagandowy Kremla jest potężne. Propaganda Putina sama mówi o tych rakietach jako o broni „dalekiego zasięgu”. Opowieść o rakietach zajmuje mnóstwo miejsca, spychając na dalszy plan opowieści o sukcesach rosyjskiego oręża w Ukrainie (czytaj: równania wszystkiego, co się da z ziemią). Gubernator obwodu rostowskiego ogłosił oficjalnie, że do ataku rakietowego należy się przygotować: „Rakiety dalekiego zasięgu stanowią inny rodzaj zagrożenia. Dotyczy to już bezpośrednio Rostowa, wszystkich przedsiębiorstw, naszych głównych obiektów, które się tu znajdują” – powiedział na posiedzeniu regionalnego zgromadzenia ustawodawczego.
Wysocy urzędnicy nie mają jednolitej linii. Jedni opowiadają, że Zachód dąży do eskalacji i zaraz zacznie się wojna światowa, inni — że nic się nie stało, bo Rosja i tak wygra. Marszałek Dumy Wołodin przebił chyba wszystkich, mówiąc, że może i będą nowe szkody, ale Ukraina używała już wcześniej ATACMSów („Jeśli chodzi o użycie przedmiotowej broni, to jest ona już w użyciu. Rozszerzanie jej użycia może oczywiście spowodować szkody, ale sytuacji na polu bitwy nie zmieni”).
Putin tradycyjnie się schował (zawsze to robi, kiedy sytuacja przybiera zły obrót).
Propaganda pokazuje więc jego archiwalne nagrania sprzed dwóch miesięcy (na zdjęciu u góry. To wystąpienie z 24 września pokazały telewizyjne „Wiesti” 19 listopada, żeby udowodnić, że wódz naczelny czuwa). Tłumaczył wtedy, że jeśli Ukraina użyje takich rakiet, to znaczy, że na Rosję napadło NATO. Bo sami Ukraińcy nie mają technicznych możliwości do namierzania celi taką bronią. Więc w takiej sytuacji Rosja będzie miała prawo użyć broni jądrowej. Jej odnowiona dzis formalnie doktryna nuklearna pozwala użyć pocisków jądrowych także w odpowiedzi na ataki konwencjonalne.
Charakterystyczne, że tych gróźb nikt tym razem nie wziął na poważnie. Bo przecież Moskwa grozi w taki sposób cały czas. Zresztą teraz przedstawiciele Moskwy powtarzają, że choć Putin może użyć broni jądrowej, to wcale tego nie chce.
Tymczasem rzecznik Putina wymyślił nowe wyjaśnienie, dlaczego „specjalna operacja wojskowa” w Ukrainie przeciąga się i zagraża już samej Rosji. Otóż dlatego, że Moskwa napadła tylko Ukrainę. A tu – jakby ku zdumieniu Putina, jego wojskowych planistów i dyplomatów — świat nie zostawił ofiary agresji samej. Bo do konfliktu włączyło się NATO. „Dlatego trwało to trochę dłużej i potrwa trochę dłużej”.