W związku z afera Funduszu Sprawiedliwości policja ma doprowadzić byłego zastępcę Zbigniewa Ziobry Marcina Romanowskiego do aresztu tymczasowego – na razie jednak nie ustaliła jego pobytu. W sprawie tej samej afery Kaczyński zeznawał w prokuraturze
Donald Trump po wygranych wyborach zaczyna kompletować swoją administrację. Do Białego Domu wprowadzi się w styczniu 2025 roku.
Donald Trump poinformował, że jego bliska współpracowniczka Susie Wiles ma objąć stanowisko szefowej personelu Białego Domu. Do tej pory była jednym z menedżerów jego kampanii wyborczej. Od ponad 40 lat odpowiada za kampanie republikanów na wszystkich szczeblach politycznych – pracowała przy kampanii prezydenckiej Ronalda Reagana w 1980 roku i pomogła republikańskiemu gubernatorowi z Florydy Ronowi DeSantisowi wygrać wybory w 2018 roku. Pracowała z Trumpem przy poprzednich kampaniach, a w ostatnich latach jako bliska doradczyni, m.in. koordynując współpracę z prawnikami broniącymi go w procesach karnych.
„Susie Wiles właśnie pomogła mi odnieść jedno z największych zwycięstw politycznych w historii Ameryki, była także częścią moich udanych kampanii wyborczych w 2016 i 2020 roku” – napisał prezydent elekt w oświadczeniu. „Jest twarda, inteligentna, innowacyjna, powszechnie podziwiana i szanowana” – dodał Trump.
Dziękował jej również w środowym przemówieniu (6.11) po wygranych wyborach. „Susie lubi pozostawać w cieniu, tyle wam powiem. Nazywamy ją lodową dziewicą” – mówił.
Susie Wiles będzie pierwszą kobietą na stanowisku szefa personelu Białego Domu w historii USA.
To na razie pierwsze oficjalne ogłoszenie dotyczące administracji Trumpa. W mediach pojawiają się przecieki dotyczące kolejnych stanowisk. Reuters informuje, że Elise Stefanik, oddana sojuszniczka Trumpa, jest brana pod uwagę jako kandydatka na ambasadora USA przy ONZ. Z kolei były ambasador USA w Niemczech Richard Grenell, który pełnił obowiązki szefa wywiadu w pierwszej kadencji Trumpa, może zostać sekretarzem stanu.
6 listopada 2024 r. poznaliśmy wynik wyborów prezydenckich w USA – Donald Trump, kandydat republikański, pokonał demokratkę Kamalę Harris. Uzyskał 295 głosów elektorskich oraz zwyciężył w głosowaniu powszechnym. Zagłosowało na niego ponad 73 mln osób.
Do Białego Domu wprowadzi się 20 stycznia 2025.
Putin przedstawił w czwartek wieczorem swoją koncepcję zatrzymania wojny w Ukrainie, a “The Wall Street Journal” opisał, jak może wyglądać koncepcja ekipy prezydenta-elekta Trumpa. Są podobne, ale jednak różnią się szczegółami, które na poziomie ideologicznym i propagandowym są ważne.
Putin, po dwóch dniach zwłoki, pogratulował Trumpowi zwycięstwa w wyborach i przedstawił w czwartek wieczorem swoją koncepcję zatrzymania wojny w Ukrainie. “The Wall Street Journal” opisał, jak może wyglądać koncepcja ekipy prezydenta-elekta Trumpa.
Generalnie pomysł polega na tym, by zamrozić wojnę. Przy czym Trump chciałby oddać Rosji to, co już zdobyła. Putin chce więcej — chce całej Ługańszczyzny, Doniecczyzny i Zaporoża w granicach administracyjnych. Czyli domaga się, by Ukraina oddała mu tereny, których mimo trzech lat wojny nie zdobył.
Techniczne uzasadnienie podziału terytorium Ukrainy może być w rozmowach Putin-Trump problemem. Bo Putin najazd, katastrofę gospodarczą Rosji i śmierć kilkuset tysięcy żołnierzy uzasadnia w czysto ideologiczny, zero-jedynkowy sposób. Albo Rosja będzie suwerenna i Putin będzie robił to, co chce, albo Rosji nie będzie wcale. A tu miałby jednak negocjować z Trumpem.
Problemy zaczynają się w szczegółach: Putin okupuje cześć Charkowszczyzny, gdzie żadnego “referendum” nie było. Ukraińcy trzymają część obwodu kurskiego, z którego mimo ogromnych starań Putinowi nie udaje ich wypchnąć. A są tam też wojska koreańskie, co zwiększa ryzyko, że konflikt w Ukrainie rozleje się na Azję.
Kolejne różnice dotyczą sytuacji samej Ukrainy po rozejmie. Putin twierdzi, że nie będzie rozmawiał o granicach, póki mu Trump nie zagwarantuje, że Ukraina pozostanie neutralna i nie będzie tam NATO. Podkreśla, że to groźba wprowadzenia do Ukrainy obcych wojsk (wojsk NATO) zmusiła go do “obrony” (tak nazywa najazd).
Plan Trumpa według WSJ zakłada jednak, że obce wojska pojawią się w strefie demarkacyjnej po to, by rozdzielać walczące siły. Wiadomo, że nie byłyby to wojska USA, ale jakiekolwiek siły zachodnie byłyby realizacją rosyjskiego koszmaru o “najeździe polskich panów i Niemców” na Rosję.
Poza tym “800-milowa strefa zdemilitaryzowana”, czyli taka koreańska DMZ, obliczana a w milach, choć broniąca się Ukraina i najeźdźca liczą powierzchnię w kilometrach, przebiegałaby właśnie przez “historycznie rosyjskie ziemie”, pozbawiając Putina kontroli nad nimi.
Putin o “neutralności” Ukrainy mówił w czwartek bardzo na okrągło. Z dokumentów, jakie Rosja przedstawiała w czasie negocjacji z Ukrainą wiosną 2022 r., wynika jednak, że chodzi o to, by warunki tej neutralności wyznaczała i oceniała Rosja.
“Neutralność” oznacza tu podporządkowanie Ukrainy Rosji.
Trump, według WSJ, proponuje jedynie odłożenie decyzji o wstąpieniu Ukrainy do NATO na 20 lat i zapowiada w tym czasie wsparcie Ukrainy dostawami broni. A przecież to z powodu hipotetycznych i ewentualnych dostaw broni z Zachodu były powodem najazdu.
Co więcej, wariant Trumpa przypomina rozwiązanie z Korei: podział kraju, który okazał się długotrwały i bardzo głęboki. Właśnie tego Putin chciał uniknąć i tym właśnie całkiem niedawno jego propaganda przekonywała, że po to właśnie na froncie pojawili się Koreańczycy z Północy, by wariantu koreańskiego w Ukrainie uniknąć.
Putin, jak wynika z jego propagandy, zakładał, że po wyborach prezydenckich pozycja USA bardzo się osłabi: wybory wygra niewielką większością Kamala Harris, a wybór ten będzie kwestionowany. Demokratyczna prezydentka nie będzie miała siły, by przepychać niewygodne dla Rosji rozwiązania przez Kongres. Tymczasem armia Putina, nie licząc się ze stratami, będzie parła do przodu, równając z ziemią kolejne ukraińskie wioski.
Wybory w USA wygrał jednak polityk, który swoją rolę i publiczny wizerunek rozumie tak jak Putin: jako bycie najsilniejszym człowiekiem na świecie. Takim, który jak czegoś chce, to to dostaje. Tak oto idea “suwerenności” Putina z wizją “sprawczości” Trumpa muszą wejść w zwarcie. Ukraina to wie i zamierza to wykorzystać do swojej obrony.
Według danych udostępnionych dziś (7 listopada) przez unijną agencję klimatyczną Copernicus miniony miesiąc okazał się drugim – po październiku 2023 roku – najcieplejszym październikiem w liczącej ok. 250 lat historii instrumentalnych i weryfikowalnych pomiarów temperatury na świecie
Średnia temperatura powierzchni Ziemi w październiku 2024 roku wyniosła 15,25°C – 0,8°C powyżej średniej dla tego miesiąca z lat 1991-2020, podaje Copernicus. Październik był także o 1,65°C cieplejszy od średniej dla tego miesiąca z okresu przedindustrialnego (chodzi o czasy sprzed znaczącego wzrostu emisji gazów cieplarnianych), czyli z lat 1850-1900. Tym samym październik był 15. z 16 minionych miesięcy, w którym wzrost temperatury przekroczył próg 1,5°C.
Według naukowców ludzkość nie może trwale przekroczyć wzrostu temperatury właśnie o 1,5°C do końca stulecia, o ile chce utrzymać wzrost temperatury na stosunkowo zarządzalnym i bezpiecznym poziomie.
Niestety, już teraz widzimy, że świat cieplejszy o pozornie skromne 1,5°C to świat ekstremalnych zjawisk pogodowych zagrażających przyrodzie i ludziom. Vide – długotrwała susza w Polsce północnowschodniej, wrześniowa powódź na Dolnym Śląsku, a ostatnio katastrofalna powódź w Hiszpanii, gdzie w ciągu kilkunastu (sic) godzin spadło ponad 60 proc. więcej wody niż w ciągu czterech wrześniowych dni w Kamienicy, dolnośląskiej wsi, gdzie opady były najintensywniejsze. Konkretnie w gminie Turis w prowincji Walencja w 14 godzin spadło ponad 770 mm deszczu.
Tymczasem globalna średnia temperatura za ostatnie 12 miesięcy (od listopada 2023 do października 2024) osiągnęła drugi najwyższy poziom w historii, rosnąc o 0,74°C powyżej średniej z lat 1991-2020 i 1,62°C powyżej średniej z lat 1850-1900.
Od początku 2024 roku (styczeń–październik) globalna anomalia temperatury wyniosła +0,71°C powyżej średniej z lat 1991-2020, co stanowi wzrost o 0,16°C w porównaniu z tym samym okresem w 2023 roku.
Naukowcy zasadnie obawiają się, że z czasem przekroczymy drugi próg ocieplenia, wynoszący 2°C. Oznaczałoby to jeszcze więcej ekstremalnych zjawisk pogodowych i wynikających z nich problemów jak powodzie, susze, pożary, zwiększający się zasięg chorób tropikalnych na szerokościach o dotychczas umiarkowanym klimacie, a także zwiększona śmiertelność na skutek fal upałów.
Październikowe dane przesądzają, że 2024 rok będzie kolejnym najcieplejszym rokiem w historii, ze wzrostem temperatury na poziomie 1,5°C względem lat 1850-1900.
Co gorsza, całkiem prawdopodobne jest, że ocieplenie wyniesie 1,55°C.
Dane pośrednie wskazują, że ostatnie miesiące i lata należą do najcieplejszych od tysięcy lat, a przyczyną tego jest rosnąca koncentracja gazów cieplarnianych w atmosferze, które są efektem spalania paliw kopalnych, przede wszystkim węgla. Nauka ostrzega o tym negatywnym zjawisku od ponad 100 lat, jednak dopiero teraz możemy na własne oczy obserwować jego skutki.
Zatrzymanie wzrostu temperatury na względnie bezpiecznym poziomie jest niezmiernie trudne i jest kwestią przede wszystkim polityczną. Ziemski system klimatyczny poddany działaniu gazów cieplarnianych reaguje z opóźnieniem. Dlatego, nawet gdyby emisje spadły do zera już jutro czy nawet za kilka lat – co jest nierealne – miną dekady, zanim klimat na ten spadek zareaguje. Na dodatek wyborcze zwycięstwo Donalda Trumpa – który uważa ochronę środowiska i politykę klimatyczną za zbędne, a nawet szkodliwe – zwiększa ryzyko wstrzymania wysiłków na rzecz klimatu nawet w perspektywie średnioterminowej.
Jeśli nic się nie zmieni – następny może być rok 2025, potem 2026 i tak dalej. A coraz cieplejsze lata mogą też nasilać tzw. dodatnie sprzężenia zwrotne, przyspieszające ocieplenie ponad to, co będziemy w stanie zdziałać, by je spowolnić.
Według wstępnych danych IMGW także w Polsce październik okazał się cieplejszy od średniej z lat 1991-2020 – dodatnia anomalia temperatury dla obszaru całego kraju wyniosła 1,4°C. Dla porównania – październik 2023 roku był jeszcze cieplejszy z anomalią +2,1°C.
Było też sucho. Dodatnią anomalię sumy opadu odnotowano zaledwie w siedmiu stacjach meteorologicznych na terenie kraju. Poza tym padało mniej niż średnio w okresie referencyjnym, a najmniej – w nadmorskiej Ustce, zaledwie 36 proc. normy wieloletniej.
Prezydent Biden przyznaje: przegraliśmy tę bitwę, ale się nie poddajemy. Amerykanie wciąż liczą głosy, dystans między Trumpem a Harris się zmniejszy, głównie przez głosy z Kalifornii
„Rozmawiałem wczoraj z prezydentem-elektem Trumpem i obiecałem mu pokojowe przekazanie władzy. Dla niektórych to czas zwycięstwa, dla niektórych przegranej. Akceptujemy wybór, jakiego dokonali Amerykanie” – powiedział prezydent USA Joe Biden podczas dzisiejszego wystąpienia przed Białym Domem.
Biden chwalił swoją wiceprezydentkę za udaną kampanię wyborczą:
„Wczoraj rozmawiałem też z wiceprezydent Harris, która przeprowadziła inspirującą kampanię i każdy powinien dostrzec to, co ja zauważyłem już dawno i co zawsze w niej bardzo szanowałem. Jej charakter. Włożyła w te kampanię całe swoje serce i wysiłek”.
Biden uznał porażkę Demokratów we wtorkowych wyborach. Ale apelował do partii, by nie poddawała się pod wpływem kiepskiego wyniku Harris.
„Niepowodzenia są nieuniknione, ale poddanie się jest niewybaczalne. Czasem zostajemy znokautowani, ale miarą naszego charakteru jest to, jak szybko się podnosimy. Przegrana nie oznacza, że zostaliśmy pokonani. Przegraliśmy tę bitwę, Ameryka waszych marzeń wzywa posiłki. Tak wygląda historia Ameryki od ponad 240 lat i to się nie zmieni”.
Po wtorkowym głosowaniu w USA wciąż trwa liczenie głosów, ale najważniejszy wynik jest jasny: prezydentem USA w latach 2025-2029 będzie Donald Trump. Może liczyć przynajmniej na 295 głosów elektorskich. Tymczasem do zwycięstwa potrzebne jest ich 270. Większość głosów została już przeliczona, ale na ostateczne, pełne wyniki trzeba jeszcze poczekać. Harris zebrała co najmniej 68 mln głosów, Trump – co najmniej 72,5 mln głosów. W tej chwili to 50,9 proc. głosów dla Trumpa, 47,6 proc. dla Harris. Wyniki nie sumują się do 100 proc., bo wyborcy mogli głosować także na innych kandydatów.
Główny analityk polityczny „New York Timesa”, Nate Cohn przewiduje, że ostateczna liczba oddanych głosów wyniesie około 157,5 mln (w 2020 roku oddano 158 mln głosów, ale w cztery lata liczba osób uprawnionych do głosowania wzrosła, więc frekwencja będzie nieco niższa), a przewaga Trumpa nad Harris w ogólnokrajowym głosowaniu będzie mniejsza i wyniesie 1,6 punktów procentowych. Wynik Harris powinien wzrosnąć, ponieważ ma ona sporą przewagę w najludniejszym stanie — Kalifornii, a tam wciąż brakuje około 40 proc. głosów.
„Financial Times” pisze, że wygrana w wyborach daje mu nie tylko prezydenturę. Wobec Trumpa toczą się dwie federalne sprawy karne. Prowadził je specjalny prokurator Jack Smith, a dotyczyły one próby ingerowania w wybory prezydenckie w 2020 roku oraz niewłaściwego obchodzenia się z tajnymi dokumentami.
Gdy Trump trafi do Białego Domu, otrzyma narzędzia, które pozwolą mu samemu zakończyć te sprawy. Najprawdopodobniej zostaną one jednak umorzone wcześniej. Departament Sprawiedliwości ma wieloletnią tradycję, według której nie prowadzi spraw przeciwko urzędującym prezydentom. Smith ma więc szukać sposobu, jak umorzyć te postępowania jeszcze przed objęciem stanowiska przez Trumpa. Sam prezydent elekt w kampanii obiecywał, że gdy tylko obejmie stanowisko, zwolni Smitha.
Prezes NBP Adam Glapiński nie wyklucza, że w przyszłym roku RPP rozpocznie obniżki stóp procentowych. Przekazał, jakie są warunki, by tak się stało
„W marcu, po kolejnej projekcji inflacji, w Radzie Polityki Pieniężnej może rozpocząć się dyskusja o obniżkach stóp procentowych. Może pojawić się taki wniosek” – powiedział w czwartek 7 listopada na comiesięcznej konferencji prasowej prezes Narodowego Banku Polskiego Adam Glapiński.
Dzień wcześniej Rada Polityki Pieniężnej pod kierownictwem Adama Glapińskiego po raz kolejny zdecydowała, że pozostawia stopy procentowe na niezmienionym poziomie. Od października 2023 roku główna stopa referencyjna wynosi 5,75 proc.
Jako główną przyczynę nieobniżania stóp procentowych prezes Glapiński wymienił wciąż rosnącą inflację.
„Jej wzrost nie jest dla nas niespodzianką, bo wynika przede wszystkim ze wzrostu cen energii” – mówił na konferencji.
Prezes podał dwa warunki, które muszą wystąpić, by Rada rozpoczęła obniżki stóp procentowych. Po pierwsze inflacja musi zacząć spadać. Po drugie prognozy NBP muszą pokazać spadek inflacji do celu w ciągu kilku kwartałów.
Wstępny szacunek GUS mówi, że wskaźnik inflacji w październiku wyniósł 5 proc. To niewielki, ale wciąż wzrost w stosunku do poprzedniego miesiąca (4,9 proc. w październiku). To też siódmy z rzędu wzrost wskaźnika inflacji rok do roku (ceny zestawione z tym samym miesiącem rok wcześniej). W marcu wynosiła ona zaledwie 2 proc. Szczególnie zauważalny wzrost miał miejsce w lipcu. Wówczas rząd częściowo odmroził ceny prądu i gazu, a te wzrosły wówczas o 10 proc. Inflacja wzrosła z 2,6 proc. do 4,2 proc. Skoro wskaźnik porównuje sytuację z tą sprzed roku, odmrożenie cen prądu i gazu będzie miało na niego wpływ aż do lipca przyszłego roku.
Na razie nic nie wskazuje jednak na to, by inflacja miałaby się ponownie wymknąć spod kontroli tak jak w 2022 i 2023 roku. Wskaźnik miesiąc do miesiąca nie jest wysoki. W stosunku do września, ceny w październiku wzrosły o 0,3 proc. Gdyby taka inflacja utrzymywałaby się cały rok, oznaczałoby to wzrost cen o 3,7 proc. w skali roku. Wciąż więcej, niż wynosi cel inflacyjny NBP (2,5 proc.).
Co poza energią wpływa na wzrost cen? Według prezesa Glapińskiego „roczną dynamikę cen podwyższa również wcześniejszy wzrost podatku VAT na żywność i niskie zbiory niektórych krajowych warzyw i owoców”.
Decyzja o ewentualnym obniżeniu wciąż wysokich stóp procentowych może nastąpić w przyszłym roku. Wówczas wiadomo będzie już, jak wygląda dalsze ewentualne mrożenie cen energii. A NBP będzie już dysponował nowszą prognozą inflacyjną na kolejne miesiące. Wówczas prezes spodziewa się wniosków o obniżenie stóp na posiedzeniach RPP. Na razie, jak podkreśla, wszyscy członkowie poza jedną osobą głosują tak samo – za utrzymaniem obecnego poziomu.