Witaj w dziale depeszowym OKO.press. W krótkiej formie przeczytasz tutaj o najnowszych i najważniejszych informacjach z Polski i ze świata, wybranych i opisanych przez zespół redakcyjny
Ministerstwo polityki społecznej zameldowało o gotowości do przekazania rządowi nowelizacji ustawy o pomocy społecznej. Chodzi w nim m.in. o to, by wysłanie człowieka do DPS nie było rozwiązaniem domyślnym, ale sytuacją nadzwyczajną.
Pomoc należy się przede wszystkim w miejscu zamieszkania. A jeśli ktoś przejmuje nieruchomość osoby wysłanej do DPS, jak było to w przypadku Karola Nawrockiego i pana Jerzego, to powinien płacić za jej pobyt tam. A jest to w większości wypadków droższe niż pomoc na miejscu,
21 lipca wieczorem o przekazaniu projektu nowelizacji do wpisu w Radzie Ministrów zawiadomiła na Facebooku wiceministra rodziny, pracy i polityki społecznej Katarzyna Nowakowska. Uzyskanie takiego wpisu to formalne zajęcie miejsca w kolejce rządowych projektów. Zaczynają się konsultacje z partnerami społecznymi i uzgodnienia międzyresortowe, a kolejne komitety Rady Ministrów analizują projekt. Na końcu staje on na posiedzeniu rządu i trafia do parlamentu.
Etap jest więc bardzo ważny, bo projekt przestał być wewnętrznym dziełem resortu. Ale też do ostatecznych rozstrzygnięć, a zwłaszcza do wdrożenia zmian – jeszcze daleko.
U podstaw projektu jest wywodząca się z praw człowieka idea, że pomocy nie świadczy się w instytucjach – wysyłając tam ludzi, którzy sami z różnych powodów nie mogą mieszkać. DPS jest bowiem domem w takim sensie, w jakim jest nim dom dziecka. To instytucja. Powinna pomagać tylko w sytuacjach wyjątkowych. W większości przypadków państwo powinno zapewniać ludziom usługi społeczne pozwalające mieszkać u siebie, samodzielnie lub ze wsparciem.
Dla polskiego starzejącego się społeczeństwa to warunek wręcz konieczny. Przy tym jest ro rozwiązanie tańsze niż opieka instytucjonalna.
O konieczności deninstytucyjonalizacji pisaliśmy w OKO.press:
Przeczytaj także:
Na zdjęciu na samej górze: Warszawa. Mieszkanie treningowe dla osób z niepełnosprawnością intelektualną. Fot. Sławomir Kamiński, Agencja / Wyborcza.pl
Odkrycie to dobra wiadomość dla polskich rafinerii. Ale warto znać skalę — nawet przy pełnej eksploatacji daleko nam do stania się drugą Norwegią
Firma Central European Petroleum ogłosiła dziś rano odkrycie nowego złoża ropy naftowej około 6 kilometrów od Świnoujścia. Według firmy chodzi o zasoby 22 mln ton ropy oraz także 5 mld metrów sześciennych gazu ziemnego.
Firma działa w Europie od 2006 roku, jej główna siedziba znajduje się w Kanadzie. Prowadzi działalność poszukiwawczo-wydobywczą – czyli poszukuje konwencjonalnych złóż ropy naftowej i gazu ziemnego. Firma ma spółki zależne w Niemczech i Polsce i to właśnie jej polska odnoga prowadzi badania na Bałtyku od 2018 roku.
Jeśli dane podane przez firmę się potwierdzą, będzie to faktycznie duże odkrycie jak na polskie warunki. W odpowiedzi na odkrycie minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski napisał w mediach społecznościowych:
„Sławosz leci w kosmos, Iga wygrywa Wimbledon, Unia przewiduje dla Polski furę pieniędzy a teraz jeszcze to. Pan Bóg chyba jednak kocha rząd KO-PSL-PL2050-Lewica”.
Z perspektywy polityka koalicji rządzącej logiczna jest próba przedstawienia dzisiejszego odkrycia jako gigantycznego sukcesu. Ewentualne 22 mln ton ropy — gdyby udało się wyeksploatować złoże do końca — to pozytywna wiadomość dla krajowego zużycia. Ale nie oznacza to, że Polska zmieni się w drugą Norwegię czy Kuwejt.
Według danych GUS roczne krajowe zużycie ropy naftowej w Polsce w latach 2019-2023 wynosiło około 25-27 mln ton. Wydobywamy zaledwie około miliona ton rocznie, a więc zdecydowana większość pochodzi z importu — obecnie głównie z Arabii Saudyjskiej. Pełny potencjał nowego złoża nie pozwoliłby więc nawet na zapewnienie rocznego zapotrzebowania w Polsce. Może jednak na jakiś czas zmniejszyć zapotrzebowanie importowe — w zależności od możliwości tempa eksploatacji.
Dla porównania uruchomione w 2019 roku norweskie złoże Johan Sverdrup szacuje się na 370 mln ton ropy. UE w 2023 roku zaimportowała 471,5 mln ton ropy, w tym 65 mln ton z Norwegii. Pojedyncze złoże o potencjale 22 mln ton może nam pomóc w krajowej konsumpcji, ale nie uczyni z Polski kraju ropą i petrodolarem płynącego.
Przeczytaj także:
Oficjalna liczba ofiar śmiertelnych w Strefie Gazy przekroczyła dziś 59 tys. osób. Nie widać końca humanitarnej katastrofy
W niedzielę 20 lipca późnym wieczorem Światowy Program Żywnościowy opublikował w mediach społecznościowych oświadczenie, w którym czytamy:
"Rano 20 lipca konwój WFP [World Food Programme, Światowy Program Żywnościowy] składający się z 25 ciężarówek, przewożący niezbędną pomoc żywnościową, przekroczył punkt graniczny Zikim, zmierzając do głodujących społeczności w północnej Gazie. Krótko po przejściu ostatniego punktu kontrolnego za przejściem Zikim w Gazie, konwój napotkał tłumy cywilów, z niecierpliwością oczekujących na dostęp do pilnie potrzebnych zapasów żywności. Gdy konwój się zbliżał, otaczający tłum znalazł się pod ostrzałem izraelskich czołgów, snajperów i innej broni palnej.
Jesteśmy głęboko zaniepokojeni i zasmuceni tym tragicznym incydentem, który doprowadził do utraty wielu istnień. Wiele innych osób odniosło obrażenia zagrażające życiu. Ci ludzie po prostu próbowali zdobyć jedzenie, aby nakarmić siebie i swoje rodziny, będąc na skraju głodu".
Dyrektorka WFP Cindy McCain przekazała dziś mediom, że jest to jedna z najgorszych tragedii, jakiej świadkami byli przedstawiciele WFP w Gazie. Według Ministerstwa Zdrowia Gazy w ataku zginęło ponad 60 osób. Izraelczycy przekazali, że żołnierze odpowiadali na „bezpośrednie zagrożenie”, choć nie sprecyzowali jego natury.
Dziś Ministerstwo ogłosiło dziś, że liczba ofiar od października 2023 roku przekroczyła 59 tys. osób. Z badań prof. Michaela Spagata i prof. Chalila Szikakiego wiemy, że liczba ta niemal na pewno jest o kilkadziesiąt tysięcy osób wyższa.
Kryzys humanitarny i głód ma bardzo praktyczne wymiary dla setek tysięcy Palestyńczyków. Choć dostęp do Strefy Gazy dla międzynarodowych dziennikarzy jest praktycznie niemożliwy, wciąż docierają do nas głosy z wewnątrz. W izraelskim magazynie internetowym +972 palestyńska dziennikarka z Gazy Ruwaida Amer pisze:
„Mniej więcej miesiąc temu straciłam zdolność śledzenia wiadomości. Moja koncentracja słabnie. Moje ciało się rozpada. Cierpię na anemię z powodu jedzenia przez wiele miesięcy tylko soczewicy i innych roślin strączkowych. A przez ostatnie dwa dni nie mogę przełykać z powodu silnego zapalenia gardła – konsekwencji polegania na przyprawie dukkah i ostrych czerwonych paprykach, aby spróbować stłumić głód”.
Izraelski dziennik „HaArec” za pośrednictwem połączeń wideo i telefonów porozmawiał z dziećmi i rodzicami w Gazie. W tekście wypowiada się 11 Ahmed, który marzy o zjedzeniu hamburgera, kąpieli z szamponem i spaniu we własnym łóżku.
„Tęsknię za jedzeniem do syta. Moja mama gotuje, kiedy może, ale jeśli nie ma jedzenia, biorę garnek i napełniam go w takiji” – mówi Ahmed. Takija to lokalne określenie na kuchnie polowe, w których w dobry dzień można dostać zupę z soczewicy lub ugotowany makaron bez sosu.
Sytuacja humanitarna w Strefie Gazy jest bardzo zła od początku izraelskiej inwazji na Strefę Gazy. W tym roku sytuacja od miesięcy jest jednak krytyczna. Jest to bezpośredni wynik działań Izraela. Izraelczycy najpierw w marcu wprowadzili pełną blokadę humanitarną i przez ponad dwa miesiące nie wpuszczali do Strefy konwojów z żywnością i innymi podstawowymi produktami. Następnie od końca maja wprowadzili alternatywny system dystrybucji pomocy. Operuje nim Gaza Humanitarian Foundation – niedoświadczona amerykańska organizacja działająca w porozumieniu z izraelską armią.
GHF operuje zaledwie kilkoma punktami dystrybucji żywności. Przy tych punktach od niemal dwóch miesięcy gromadzą się tysiące zdesperowanych osób. Żołnierze izraelskiej armii regularnie otwierają do nich ogień. Przy tych centrach niemal codziennie dochodzi do masakr ludności cywilnej. Przypadek tragedii przy konwoju WFP pokazuje, że żołnierze kontrolują także działalność innych, niezależnych organizacji i również w ich obecności otwierają ogień do osób poszukujących żywności.
Prowadzone w Katarze rozmowy o zawieszeniu broni toczą się od wielu dni i w ostatnich dniach nie widać doniesień o ewentualnym przełomie.
Przeczytaj także:
Premier i lider rządzącej Partii Liberalno-Demokratycznej zapewnia, że nie ustąpi ze stanowiska. Ale zalicza drugą porażkę wyborczą w niecały rok
W niedzielę 20 lipca Japończycy głosowali w odbywających się co trzy lata wyborach do Izby Radców, wyższej izby japońskiego parlamentu (odpowiednik naszego Senatu). Co trzy lata wybiera się połowę składu Izby na sześcioletnie kadencje.
Wybory można uznać za porażkę urzędującego od 10 miesięcy premiera Shigeru Ishiby. Jego rządząca Partia Liberalno-Demokratyczna razem ze swoim partnerem koalicyjnym Komeito utraciła 19 z 66 miejsc, których broniła. Koalicja kierowana przez Ishibę utraciła przez to większość w 248-osobowej izbie. I zaliczyła spadek wobec ostatnich wyborów o niemal 13 punktów procentowych, do 21,6 proc. Dwie trzecie miejsc, o które walczono, trafiło do partii opozycyjnych.
To wzmocni apele do premiera, by ustąpił ze stanowiska. Koalicja w Izbie Reprezentantów (odpowiednik naszego Sejmu) również nie dysponuje większością. Premier Ishiba objął stanowisko po wywalczeniu pozycji lidera Partii Liberalno-Demokratycznej we wrześniu 2024 roku. Następnie zarządził wybory do Izby Reprezentantów. PLD straciła wówczas 68 miejsc w Izbie i nie mogła samodzielnie rządzić.
We wczorajszych wyborach partia Ishiby obniża stan posiadania w Izbie Radców ze 119 do 101 miejsc. To dodatkowo osłabia jego mandat i możliwość prowadzenia skutecznej polityki.
Partia Liberalno-Demokratyczna jest hegemonem nowoczesnej japońskiej sceny politycznej. Przez ostatnie 70 lat nie rządziła jedynie przez pięć. Obecny stan posiadania w Izbie Radców nie jest jednak bezprecedensowy. Po 2007 roku PLD miała 83 miejsca, po 2010 – 84, a w latach 2009-2012 radcy PLD nie weszli w żadną koalicję i działali jako mniejszość.
Zeszłoroczny wynik w wyborach do Izby Reprezentantów był drugim najgorszym w historii partii. PLD ma wprawdzie doświadczenie w podnoszeniu się po porażkach, ale dwa słabe wyniki w ciągu dziewięciu miesięcy muszą dać do myślenia kierownictwu partii.
Szczególnie, że wczorajsze wyniki sugerują możliwe zmiany w politycznym krajobrazie Japonii. Spora część głosów sprzeciwu wobec PLD nie trafiła do tradycyjnej opozycji, a do nowych partii prawicowych i nacjonalistycznych. Jednym z wygranych jest utworzona w 2020 roku partia Sanseito z 12,5 proc. (wzrost o ponad dziewięć punktów). Jej liderem jest 47-letni Sohei Kamyia, który w Izbie Radców zasiada od 2022 roku i jego kadencja kończy się w 2028 roku.
Kamyia nawiązuje w polityce do metod i wartości Donalda Trumpa. Mówi o stawianiu Japonii na pierwszym miejscu, o niewpuszczaniu do Japonii imigrantów i umiejętnie nawiązuje do nacjonalistycznych symboli.
Premier Ishiba na razie zapewnia, że ma przed sobą wiele wyzwań i nie zamierza ustępować. Po dwóch dotkliwych porażkach z rzędu trudno będzie mu się jednak utrzymać na stanowisku.
Przeczytaj także:
Małgorzata Manowska nie przyznaje się do trzech zarzutów Prokuratury Krajowej. Jest jednak gotowa do spotkania z Adamem Bodnarem
Pełniąca obowiązki pierwszej prezes Sądu Najwyższego Małgorzata Manowska w wywiadzie z money.pl deklaruje chęć do rozmów z ministrem sprawiedliwości Adamem Bodnarem na temat rozwiązania kryzysu w polskim sądownictwie.
„Mogę z panem ministrem Bodnarem za pięć minut zacząć poważnie rozmawiać — bez żadnego żalu do niego” – mówi w wywiadzie Manowska. Nie zdradza jednak w rozmowie, jaki dokładnie ma pomysł na unormowanie sytuacji w Sądzie Najwyższym.
Manowska odnosi się też do trzech zarzutów, jakie chce jej postawić Prokuratura Krajowa. Dotyczą one:
Manowska odrzuca wszystkie trzy zarzuty. Deklaruje też, że nie zamierza zrzec się immunitetu. Jednocześnie deklaruje otwartość na dialog i zapowiada próbę podjęcia dialogu na temat naprawy systemu sprawiedliwości z różnymi środowiskami politycznymi:
„Zamierzam wysłać listy otwarte do marszałków Sejmu i Senatu oraz prezydenta po 6 sierpnia, już po zaprzysiężeniu. Myślę, że rozszerzę to na szefów klubów poselskich” – mówi pierwsza prezes SN.
W środę 16 lipca Prokuratura Krajowa złożyła wniosek o uchylenie immunitetu Małgorzaty Manowskiej. Wniosek trafił on do Izby Odpowiedzialności Zawodowej SN, ponieważ, jak w OKO.press pisze Mariusz Jałoszewski „Małgorzata Manowska jest neo-sędzią na stanowisku I prezeski SN (na zdjęciu u góry). Drugi, identyczny wniosek – z ostrożności procesowej – trafił do Trybunału Stanu, bo Manowska z mocy konstytucji jest przewodniczącą tego Trybunału”.
Śledztwo trwało od 2024 roku, a prokuratura wstrzymywała się z wnioskiem o uchylenie ummunitetu ze względu na trwające wybory prezydenckie.
Spór między Manowską a Bodnarem dotyczy również statusu Izby Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych Sądu Najwyższego. W niedawnym liście Adam Bodnar stwierdził, że, w świetle polskiej Konstytucji i prawa unijnego izba ta nie może być uznana za sąd. A to w konsekwencji oznacza, że może też wydać uchwały w przedmiocie ważności wyborów prezydenckich.
Małgorzata Manowska odpowiedziała Bodnarowi, że „nieprawdą jest gołosłowne insynuowanie przez Prokuratora Generalnego, jakoby podjęcie uchwały w przedmiocie ważności wyboru Prezydenta RP przez Izbę Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych Sądu Najwyższego stanowiło jakąkolwiek nieprawidłowość”.
Przeczytaj także: