Walczący z syryjskim rządem islamistyczni rebelianci wkroczyli do drugiego pod względem wielkości miasta kraju, Aleppo. Rumunii, tydzień po I turze wyborów parlamentarnych, wybierali parlament.
Putin przedstawił w czwartek wieczorem swoją koncepcję zatrzymania wojny w Ukrainie, a “The Wall Street Journal” opisał, jak może wyglądać koncepcja ekipy prezydenta-elekta Trumpa. Są podobne, ale jednak różnią się szczegółami, które na poziomie ideologicznym i propagandowym są ważne.
Putin, po dwóch dniach zwłoki, pogratulował Trumpowi zwycięstwa w wyborach i przedstawił w czwartek wieczorem swoją koncepcję zatrzymania wojny w Ukrainie. “The Wall Street Journal” opisał, jak może wyglądać koncepcja ekipy prezydenta-elekta Trumpa.
Generalnie pomysł polega na tym, by zamrozić wojnę. Przy czym Trump chciałby oddać Rosji to, co już zdobyła. Putin chce więcej — chce całej Ługańszczyzny, Doniecczyzny i Zaporoża w granicach administracyjnych. Czyli domaga się, by Ukraina oddała mu tereny, których mimo trzech lat wojny nie zdobył.
Techniczne uzasadnienie podziału terytorium Ukrainy może być w rozmowach Putin-Trump problemem. Bo Putin najazd, katastrofę gospodarczą Rosji i śmierć kilkuset tysięcy żołnierzy uzasadnia w czysto ideologiczny, zero-jedynkowy sposób. Albo Rosja będzie suwerenna i Putin będzie robił to, co chce, albo Rosji nie będzie wcale. A tu miałby jednak negocjować z Trumpem.
Problemy zaczynają się w szczegółach: Putin okupuje cześć Charkowszczyzny, gdzie żadnego “referendum” nie było. Ukraińcy trzymają część obwodu kurskiego, z którego mimo ogromnych starań Putinowi nie udaje ich wypchnąć. A są tam też wojska koreańskie, co zwiększa ryzyko, że konflikt w Ukrainie rozleje się na Azję.
Kolejne różnice dotyczą sytuacji samej Ukrainy po rozejmie. Putin twierdzi, że nie będzie rozmawiał o granicach, póki mu Trump nie zagwarantuje, że Ukraina pozostanie neutralna i nie będzie tam NATO. Podkreśla, że to groźba wprowadzenia do Ukrainy obcych wojsk (wojsk NATO) zmusiła go do “obrony” (tak nazywa najazd).
Plan Trumpa według WSJ zakłada jednak, że obce wojska pojawią się w strefie demarkacyjnej po to, by rozdzielać walczące siły. Wiadomo, że nie byłyby to wojska USA, ale jakiekolwiek siły zachodnie byłyby realizacją rosyjskiego koszmaru o “najeździe polskich panów i Niemców” na Rosję.
Poza tym “800-milowa strefa zdemilitaryzowana”, czyli taka koreańska DMZ, obliczana a w milach, choć broniąca się Ukraina i najeźdźca liczą powierzchnię w kilometrach, przebiegałaby właśnie przez “historycznie rosyjskie ziemie”, pozbawiając Putina kontroli nad nimi.
Putin o “neutralności” Ukrainy mówił w czwartek bardzo na okrągło. Z dokumentów, jakie Rosja przedstawiała w czasie negocjacji z Ukrainą wiosną 2022 r., wynika jednak, że chodzi o to, by warunki tej neutralności wyznaczała i oceniała Rosja.
“Neutralność” oznacza tu podporządkowanie Ukrainy Rosji.
Trump, według WSJ, proponuje jedynie odłożenie decyzji o wstąpieniu Ukrainy do NATO na 20 lat i zapowiada w tym czasie wsparcie Ukrainy dostawami broni. A przecież to z powodu hipotetycznych i ewentualnych dostaw broni z Zachodu były powodem najazdu.
Co więcej, wariant Trumpa przypomina rozwiązanie z Korei: podział kraju, który okazał się długotrwały i bardzo głęboki. Właśnie tego Putin chciał uniknąć i tym właśnie całkiem niedawno jego propaganda przekonywała, że po to właśnie na froncie pojawili się Koreańczycy z Północy, by wariantu koreańskiego w Ukrainie uniknąć.
Putin, jak wynika z jego propagandy, zakładał, że po wyborach prezydenckich pozycja USA bardzo się osłabi: wybory wygra niewielką większością Kamala Harris, a wybór ten będzie kwestionowany. Demokratyczna prezydentka nie będzie miała siły, by przepychać niewygodne dla Rosji rozwiązania przez Kongres. Tymczasem armia Putina, nie licząc się ze stratami, będzie parła do przodu, równając z ziemią kolejne ukraińskie wioski.
Wybory w USA wygrał jednak polityk, który swoją rolę i publiczny wizerunek rozumie tak jak Putin: jako bycie najsilniejszym człowiekiem na świecie. Takim, który jak czegoś chce, to to dostaje. Tak oto idea “suwerenności” Putina z wizją “sprawczości” Trumpa muszą wejść w zwarcie. Ukraina to wie i zamierza to wykorzystać do swojej obrony.
Według danych udostępnionych dziś (7 listopada) przez unijną agencję klimatyczną Copernicus miniony miesiąc okazał się drugim – po październiku 2023 roku – najcieplejszym październikiem w liczącej ok. 250 lat historii instrumentalnych i weryfikowalnych pomiarów temperatury na świecie
Średnia temperatura powierzchni Ziemi w październiku 2024 roku wyniosła 15,25°C – 0,8°C powyżej średniej dla tego miesiąca z lat 1991-2020, podaje Copernicus. Październik był także o 1,65°C cieplejszy od średniej dla tego miesiąca z okresu przedindustrialnego (chodzi o czasy sprzed znaczącego wzrostu emisji gazów cieplarnianych), czyli z lat 1850-1900. Tym samym październik był 15. z 16 minionych miesięcy, w którym wzrost temperatury przekroczył próg 1,5°C.
Według naukowców ludzkość nie może trwale przekroczyć wzrostu temperatury właśnie o 1,5°C do końca stulecia, o ile chce utrzymać wzrost temperatury na stosunkowo zarządzalnym i bezpiecznym poziomie.
Niestety, już teraz widzimy, że świat cieplejszy o pozornie skromne 1,5°C to świat ekstremalnych zjawisk pogodowych zagrażających przyrodzie i ludziom. Vide – długotrwała susza w Polsce północnowschodniej, wrześniowa powódź na Dolnym Śląsku, a ostatnio katastrofalna powódź w Hiszpanii, gdzie w ciągu kilkunastu (sic) godzin spadło ponad 60 proc. więcej wody niż w ciągu czterech wrześniowych dni w Kamienicy, dolnośląskiej wsi, gdzie opady były najintensywniejsze. Konkretnie w gminie Turis w prowincji Walencja w 14 godzin spadło ponad 770 mm deszczu.
Tymczasem globalna średnia temperatura za ostatnie 12 miesięcy (od listopada 2023 do października 2024) osiągnęła drugi najwyższy poziom w historii, rosnąc o 0,74°C powyżej średniej z lat 1991-2020 i 1,62°C powyżej średniej z lat 1850-1900.
Od początku 2024 roku (styczeń–październik) globalna anomalia temperatury wyniosła +0,71°C powyżej średniej z lat 1991-2020, co stanowi wzrost o 0,16°C w porównaniu z tym samym okresem w 2023 roku.
Naukowcy zasadnie obawiają się, że z czasem przekroczymy drugi próg ocieplenia, wynoszący 2°C. Oznaczałoby to jeszcze więcej ekstremalnych zjawisk pogodowych i wynikających z nich problemów jak powodzie, susze, pożary, zwiększający się zasięg chorób tropikalnych na szerokościach o dotychczas umiarkowanym klimacie, a także zwiększona śmiertelność na skutek fal upałów.
Październikowe dane przesądzają, że 2024 rok będzie kolejnym najcieplejszym rokiem w historii, ze wzrostem temperatury na poziomie 1,5°C względem lat 1850-1900.
Co gorsza, całkiem prawdopodobne jest, że ocieplenie wyniesie 1,55°C.
Dane pośrednie wskazują, że ostatnie miesiące i lata należą do najcieplejszych od tysięcy lat, a przyczyną tego jest rosnąca koncentracja gazów cieplarnianych w atmosferze, które są efektem spalania paliw kopalnych, przede wszystkim węgla. Nauka ostrzega o tym negatywnym zjawisku od ponad 100 lat, jednak dopiero teraz możemy na własne oczy obserwować jego skutki.
Zatrzymanie wzrostu temperatury na względnie bezpiecznym poziomie jest niezmiernie trudne i jest kwestią przede wszystkim polityczną. Ziemski system klimatyczny poddany działaniu gazów cieplarnianych reaguje z opóźnieniem. Dlatego, nawet gdyby emisje spadły do zera już jutro czy nawet za kilka lat – co jest nierealne – miną dekady, zanim klimat na ten spadek zareaguje. Na dodatek wyborcze zwycięstwo Donalda Trumpa – który uważa ochronę środowiska i politykę klimatyczną za zbędne, a nawet szkodliwe – zwiększa ryzyko wstrzymania wysiłków na rzecz klimatu nawet w perspektywie średnioterminowej.
Jeśli nic się nie zmieni – następny może być rok 2025, potem 2026 i tak dalej. A coraz cieplejsze lata mogą też nasilać tzw. dodatnie sprzężenia zwrotne, przyspieszające ocieplenie ponad to, co będziemy w stanie zdziałać, by je spowolnić.
Według wstępnych danych IMGW także w Polsce październik okazał się cieplejszy od średniej z lat 1991-2020 – dodatnia anomalia temperatury dla obszaru całego kraju wyniosła 1,4°C. Dla porównania – październik 2023 roku był jeszcze cieplejszy z anomalią +2,1°C.
Było też sucho. Dodatnią anomalię sumy opadu odnotowano zaledwie w siedmiu stacjach meteorologicznych na terenie kraju. Poza tym padało mniej niż średnio w okresie referencyjnym, a najmniej – w nadmorskiej Ustce, zaledwie 36 proc. normy wieloletniej.
Prezydent Biden przyznaje: przegraliśmy tę bitwę, ale się nie poddajemy. Amerykanie wciąż liczą głosy, dystans między Trumpem a Harris się zmniejszy, głównie przez głosy z Kalifornii
„Rozmawiałem wczoraj z prezydentem-elektem Trumpem i obiecałem mu pokojowe przekazanie władzy. Dla niektórych to czas zwycięstwa, dla niektórych przegranej. Akceptujemy wybór, jakiego dokonali Amerykanie” – powiedział prezydent USA Joe Biden podczas dzisiejszego wystąpienia przed Białym Domem.
Biden chwalił swoją wiceprezydentkę za udaną kampanię wyborczą:
„Wczoraj rozmawiałem też z wiceprezydent Harris, która przeprowadziła inspirującą kampanię i każdy powinien dostrzec to, co ja zauważyłem już dawno i co zawsze w niej bardzo szanowałem. Jej charakter. Włożyła w te kampanię całe swoje serce i wysiłek”.
Biden uznał porażkę Demokratów we wtorkowych wyborach. Ale apelował do partii, by nie poddawała się pod wpływem kiepskiego wyniku Harris.
„Niepowodzenia są nieuniknione, ale poddanie się jest niewybaczalne. Czasem zostajemy znokautowani, ale miarą naszego charakteru jest to, jak szybko się podnosimy. Przegrana nie oznacza, że zostaliśmy pokonani. Przegraliśmy tę bitwę, Ameryka waszych marzeń wzywa posiłki. Tak wygląda historia Ameryki od ponad 240 lat i to się nie zmieni”.
Po wtorkowym głosowaniu w USA wciąż trwa liczenie głosów, ale najważniejszy wynik jest jasny: prezydentem USA w latach 2025-2029 będzie Donald Trump. Może liczyć przynajmniej na 295 głosów elektorskich. Tymczasem do zwycięstwa potrzebne jest ich 270. Większość głosów została już przeliczona, ale na ostateczne, pełne wyniki trzeba jeszcze poczekać. Harris zebrała co najmniej 68 mln głosów, Trump – co najmniej 72,5 mln głosów. W tej chwili to 50,9 proc. głosów dla Trumpa, 47,6 proc. dla Harris. Wyniki nie sumują się do 100 proc., bo wyborcy mogli głosować także na innych kandydatów.
Główny analityk polityczny „New York Timesa”, Nate Cohn przewiduje, że ostateczna liczba oddanych głosów wyniesie około 157,5 mln (w 2020 roku oddano 158 mln głosów, ale w cztery lata liczba osób uprawnionych do głosowania wzrosła, więc frekwencja będzie nieco niższa), a przewaga Trumpa nad Harris w ogólnokrajowym głosowaniu będzie mniejsza i wyniesie 1,6 punktów procentowych. Wynik Harris powinien wzrosnąć, ponieważ ma ona sporą przewagę w najludniejszym stanie — Kalifornii, a tam wciąż brakuje około 40 proc. głosów.
„Financial Times” pisze, że wygrana w wyborach daje mu nie tylko prezydenturę. Wobec Trumpa toczą się dwie federalne sprawy karne. Prowadził je specjalny prokurator Jack Smith, a dotyczyły one próby ingerowania w wybory prezydenckie w 2020 roku oraz niewłaściwego obchodzenia się z tajnymi dokumentami.
Gdy Trump trafi do Białego Domu, otrzyma narzędzia, które pozwolą mu samemu zakończyć te sprawy. Najprawdopodobniej zostaną one jednak umorzone wcześniej. Departament Sprawiedliwości ma wieloletnią tradycję, według której nie prowadzi spraw przeciwko urzędującym prezydentom. Smith ma więc szukać sposobu, jak umorzyć te postępowania jeszcze przed objęciem stanowiska przez Trumpa. Sam prezydent elekt w kampanii obiecywał, że gdy tylko obejmie stanowisko, zwolni Smitha.
Prezes NBP Adam Glapiński nie wyklucza, że w przyszłym roku RPP rozpocznie obniżki stóp procentowych. Przekazał, jakie są warunki, by tak się stało
„W marcu, po kolejnej projekcji inflacji, w Radzie Polityki Pieniężnej może rozpocząć się dyskusja o obniżkach stóp procentowych. Może pojawić się taki wniosek” – powiedział w czwartek 7 listopada na comiesięcznej konferencji prasowej prezes Narodowego Banku Polskiego Adam Glapiński.
Dzień wcześniej Rada Polityki Pieniężnej pod kierownictwem Adama Glapińskiego po raz kolejny zdecydowała, że pozostawia stopy procentowe na niezmienionym poziomie. Od października 2023 roku główna stopa referencyjna wynosi 5,75 proc.
Jako główną przyczynę nieobniżania stóp procentowych prezes Glapiński wymienił wciąż rosnącą inflację.
„Jej wzrost nie jest dla nas niespodzianką, bo wynika przede wszystkim ze wzrostu cen energii” – mówił na konferencji.
Prezes podał dwa warunki, które muszą wystąpić, by Rada rozpoczęła obniżki stóp procentowych. Po pierwsze inflacja musi zacząć spadać. Po drugie prognozy NBP muszą pokazać spadek inflacji do celu w ciągu kilku kwartałów.
Wstępny szacunek GUS mówi, że wskaźnik inflacji w październiku wyniósł 5 proc. To niewielki, ale wciąż wzrost w stosunku do poprzedniego miesiąca (4,9 proc. w październiku). To też siódmy z rzędu wzrost wskaźnika inflacji rok do roku (ceny zestawione z tym samym miesiącem rok wcześniej). W marcu wynosiła ona zaledwie 2 proc. Szczególnie zauważalny wzrost miał miejsce w lipcu. Wówczas rząd częściowo odmroził ceny prądu i gazu, a te wzrosły wówczas o 10 proc. Inflacja wzrosła z 2,6 proc. do 4,2 proc. Skoro wskaźnik porównuje sytuację z tą sprzed roku, odmrożenie cen prądu i gazu będzie miało na niego wpływ aż do lipca przyszłego roku.
Na razie nic nie wskazuje jednak na to, by inflacja miałaby się ponownie wymknąć spod kontroli tak jak w 2022 i 2023 roku. Wskaźnik miesiąc do miesiąca nie jest wysoki. W stosunku do września, ceny w październiku wzrosły o 0,3 proc. Gdyby taka inflacja utrzymywałaby się cały rok, oznaczałoby to wzrost cen o 3,7 proc. w skali roku. Wciąż więcej, niż wynosi cel inflacyjny NBP (2,5 proc.).
Co poza energią wpływa na wzrost cen? Według prezesa Glapińskiego „roczną dynamikę cen podwyższa również wcześniejszy wzrost podatku VAT na żywność i niskie zbiory niektórych krajowych warzyw i owoców”.
Decyzja o ewentualnym obniżeniu wciąż wysokich stóp procentowych może nastąpić w przyszłym roku. Wówczas wiadomo będzie już, jak wygląda dalsze ewentualne mrożenie cen energii. A NBP będzie już dysponował nowszą prognozą inflacyjną na kolejne miesiące. Wówczas prezes spodziewa się wniosków o obniżenie stóp na posiedzeniach RPP. Na razie, jak podkreśla, wszyscy członkowie poza jedną osobą głosują tak samo – za utrzymaniem obecnego poziomu.
Premier Izraela zwolnił ministra obrony Joawa Galanta. Od miesięcy byli w konflikcie. Galant uważa, że armii nie powinno być już w Gazie, bo zagraża to zakładnikom
Netanjahu oświadczył, że stracił zaufanie do Galanta, a między premierem a ministrem obrony wystąpiły zbyt duże różnice co do sposobu prowadzenia operacji militarnych w Gazie.
Galanta na stanowisku zastąpi dotychczasowy minister spraw zagranicznych Izrael Kac.
„Będziemy pracować wspólnie, by nasz system bezpieczeństwa osiągnął zwycięstwo oraz osiągnął cele tej wojny: powrót wszystkich zakładników jako najważniejsza misja, zniszczenie Hamasu w Gazie, pokonanie Hezbollahu w Libanie i powstrzymanie irańskiej agresji oraz powrót mieszkańców północy i południa naszego kraju do ich domów” – napisał Kac w komunikacie mediach społecznościowych.
W Polsce Kac jest najbardziej pamiętany z eskalacji konfliktu dyplomatycznego między Polską a Izraelem w 2019 roku. Był wówczas ministrem spraw zagranicznych. Chętnie mówił wówczas ostro o polskim antysemityzmie i cytował słowa byłego premiera Icchaka Szamira o tym, że „Polacy wyssali antysemityzm z mlekiem matki”.
Będzie to siódme ministerstwo, któremu szefować będzie Kac, większość z nich w rządach Benjamina Netanjahu. Kac, w przeciwieństwie do Galanta nie ma w swojej biografii kariery w armii.
Netanjahu i Galant od dawna byli w otwartym konflikcie na temat sposobu prowadzenia wojny. Tuż po decyzji Netanjahu pod jego rezydencją zebrało się około tysiąc protestujących przeciwko jego decyzji. Skandowali między innymi „zasługujemy na lepszych liderów”. 54- letni Samuel Miller powiedział brytyjskiemu „Guardianowi”: „My, protestujący, uważamy, że Galant jest jedyną normalną osobą w rządzie”.
Galant pełnił funkcję od grudnia 2022 roku. Był jedynym członkiem rządu, który otwarcie sprzeciwiał się forsowanej przez Netanjahu kontrowersyjnej reformie wymiaru sprawiedliwości. Galant i Netanjahu byli więc już w konflikcie, gdy rozpoczęła się inwazja na Gazę.
W październiku Galant wysłał list do Netanjahu i członków rządu. Pisał w nim, że wojna jest prowadzona bez kompasu, a jej cele muszą zostać uaktualnione. Jednym z głównych problemów Galanta było to, że jego zdaniem premier porzucił zakładników. Już po odejściu ze stanowiska Galant powiedział ich rodzinom, że Izrael nie ma już potrzeby pozostawać w Strefie Gazy, a tamtejsza obecność żołnierzy zagraża żyjącym wciąż zakładnikom.
Galant nie był jednak ani przeciwnikiem inwazji w Gazie, ani krytykiem tego, jak traktowani są żyjący w Gazie Palestyńczycy. Na samym początku wojny zarządził pełną blokadę Gazy i przekonywał, że „walczymy z ludzkimi zwierzętami”.