Wyobraźmy sobie, że po 12 latach rządów PiS na czele rządu staje premier Ziobro, nominowany przez Szymona Hołownię z poparciem Adriana Zandberga. Coś takiego dzieje się właśnie w Izraelu
Zjednoczona opozycja pokonała politycznego giganta i populistę? Benjamin Netanjahu jest najdłużej utrzymującym się na stanowisku premiera Izraela politykiem. Był premierem między 1996 a 1999 rokiem, a dziś sprawuje to stanowisko nieprzerwanie od 2009 roku. To dłużej nawet niż najważniejsza postać izraelskiej historii XX wieku, założyciel państwa i wieloletni premier – Dawid ben Gurion, który sprawował urząd w pierwszych latach jego istnienia.
Netanjahu wciąż jest premierem, ale wszystko wskazuje na to, że ta era w izraelskiej polityce się kończy – trzynastym premierem po 1948 roku najpewniej zostanie Naftali Benet.
Jeśli tak będzie, stanie on na czele najdziwniejszej koalicji w historii tego kraju. Jak doszło do tego, że przez lata niezniszczalny Netanjahu zbliża się do końca swoich rządów?
Zacznijmy od wyborczego maratonu, który zbliża się do końca. 23 marca 2021 w Izraelu miały miejsce czwarte wybory parlamentarne w ciągu dwóch lat.
W Knesecie zasiada 120 deputowanych, więc do większości potrzeba 61 miejsc. Izraelska scena polityczna jest bardzo różnorodna, co odzwierciedla różnorodność społeczeństwa. Swoje partie mają ortodoksyjni Żydzi, Arabowie, a spora część Żydów pochodzących z krajów byłego Związku Radzieckiego głosuje na "rosyjską" partię Israel Beiteinu (Izrael Nasz Dom) Avigdora Libermana. Ten, chociaż jest w Izraelu od ponad 40 lat, gdzie przyjechał w wieku 20 lat, pielęgnuje swój rosyjski akcent, żeby nie alienować swoich wyborców.
Głosy po linii religijnej i etnicznej zmniejszają pulę miejsc w Knesecie dla partii, które swoich wyborców łowią szerzej. A przez to zwycięska partia nie ma szans na samodzielne rządy. We wszystkich czterech wyborach w ostatnich dwóch latach, partia Netanjahu – Likud – zdobywała najwięcej głosów. Dawało jej to kolejno:
Za każdym razem zdecydowanie zbyt mało, by mieć pewność, że uda się rząd stworzyć. Już w przypadku kwietniowych wyborów z 2019 roku mieliśmy do czynienia z referendum za lub przeciwko Netanjahu. Ich wynik nie dawał możliwości stabilnego rządu, więc odbywały się kolejne. Powtarzał się nierozstrzygający wynik, a każde kolejne wybory coraz mocniej przypominały plebiscyt – chcemy Bibiego czy zmiany?
Mniejsze partie deklarowały, czy po wyborach preferują koalicję z Netanjahu czy z jego aktualnie największym rywalem. Za każdym razem wynik był bliski remisu, ale to staremu lisowi Netanjahu udawało się przedstawić lepszy plan na rządy prezydentowi Riwlinowi. Po wyborach z 2020 roku udało mu się przeciągnąć na swoją stronę Bennego Ganca (szefa sztabu izraelskiej armii w latach 2011-2015), który był liderem centroprawicowej koalicji Kahol Lawan (niebiesko-białych) i trzeci raz startował z hasłem odsunięcia Netanjahu od władzy.
Po trzecich wyborach Ganc zmienił zdanie, uznał, że w trudnych czasach pandemii należy przejść na stronę stabilności. Wszedł do rządu, objął stanowisko ministra obrony, zrywając tym samym koalicję wyborczą z byłym prezenterem telewizyjnym Jairem Lapidem, szefem partii Jesz Atid (Jest Przyszłość). Otrzymał też obietnicę, że w drugiej części kadencji zostanie premierem. Ale do drugiej części kadencji nie doszło – koalicja była krucha i nie udało jej się przegłosować ustawy budżetowej. Nie było wyjścia innego niż rozpisanie kolejnych wyborów.
Netanjahu miał łatwiej. Po pierwsze – był zwycięzcą wyborów i otrzymywał mandat utworzenia rządu jako pierwszy. Po drugie – wyniki kolejnych wyborów wskazują jasno, że w Izraelu dominuje prawica. Trzy dekady od powstania państwa, gdy lewica niepodzielnie rządziła krajem i budowała nowe państwo, nastąpił prawicowy odwrót, do rządów doszła rewizjonistyczna prawica pod przywództwem urodzonego w Polsce Menachema Begina. Dzisiejsza partia Netanjahu to kontynuatorka dzieła Begina.
Spójrzmy na wyniki ostatnich wyborów. Gdyby do silnie prawicowych partii dołączyć partie religijne oraz centrowe bloki Ganca i Lapida, łącznie daje to 97 miejsc na 120. Bez partii religijnych mamy 75. Partie religijne i prawica mają z kolei łącznie 72 miejsca. Gdyby wyłączyć religijnych i centrum, mamy 60. To dalekie od ideału, ale wystarczy wówczas przekonać jedną z trzech partii religijnych (dwie ortodoksyjne i jedna rasistowsko-nacjonalistyczna), i większość gotowa. Pozostają jeszcze dwie partie lewicowe – istniejąca od początku Partia Pracy z siedmioma miejscami i będący bardziej na lewo Merec. A także dwie koalicje arabskie, które tym razem nie poszły do wyborów wspólnie.
Skąd więc taki problem dla lidera największej prawicowej partii, by stworzyć rząd? Przyczynę najłatwiej znaleźć w stylu jego 12-letnich rządów. Liderzy pięciu nielewicowych, niearabskich partii, które zdobyły miejsca w Knesecie, współtworzyli rządy z Netanjahu. W końcu jednak z nich wypadali, skonfliktowani z liderem. O Benim Gancu już mówiliśmy. Poza tym:
Razem dysponują 45 miejscami w Knesecie. I są Netanjahu niechętni. Dwanaście lat ostrego rozgrywania sojuszników w końcu się zemściło. Po tym jak Netanjahu nie był w stanie utworzyć koalicji, prezydent Riwlin powierzył mandat drugiemu w kolejności Lapidowi, którego Jesz Atid ma w Knesecie 17 miejsc. A ten wykonał gest, na który nie zdecydowałby się każdy polityk. Aby zachęcić do dołączenia do koalicji Bennetta, sam zrezygnował ze stanowiska i zaproponował, by to Bennett został premierem. I to właśnie on jest na najlepszej drodze, by zostać trzynastym premierem Izraela.
Kim jest prawdopodobny przyszły premier Izraela? Ledwie dwa lata temu poniósł wyborcze upokorzenie i ze swoją nową partią Nowa Prawica nie zdołał przekroczyć progu wyborczego. Brakowało zaledwie 1400 głosów (0,03 pkt proc.). Wrócił do Knesetu kilka miesięcy później, trafił do koalicji z Netanjahu i od razu został ministrem obrony. W kolejnej koalicji po wyborach z 2020 nie było już dla niego miejsca. Teraz to on będzie odpowiedzialny za akt politycznego ojcobóstwa, chociaż chętnych do tego było przez ostatnią dekadę wielu.
W wielu sprawach jest na prawo od Netanjahu. Obecny premier był ambiwalentny w poparciu dla izraelskich osadników na arabskim Zachodnim Brzegu. Bennett był dyrektorem Rady Jesza – największej instytucji zrzeszającej osadników i reprezentującej ich interesy. A osadnictwo to – poza chęcią powrotu na opisane w Biblii ziemie - sposób na kolonizację Zachodniego Brzegu i uniemożliwienie utworzenia tam jakiejkolwiek formy arabskiej państwowości w przyszłości. Arabów Bennett nazywał śmiertelnym zagrożeniem dla Izraela.
Przykładów jawnie antyarabskich i rasistowskich wypowiedzi Bennetta jest więcej. W 2010 roku, debatując z arabskim posłem Ahmadem Tibim powiedział, że gdy Arabowie wciąż wspinali się na drzewa, istniało już żydowskie państwo. Chwalił się też, że zabił wielu Arabów i nie widzi w tym żadnego problemu. Przez lata promował plan aneksowania Zachodniego Brzegu. Ale opisujący go dla „HaArec” autor świetnej biografii Benjamina Netanjahu Anszel Pfeffer argumentuje, że za tymi ostrymi wypowiedziami kryje się znacznie bardziej zniuansowana postać. Według Pfeffera Bennett jest dużo bardziej pragmatyczny, a jego religijność jest daleka od fanatycznej. Pfeffer pisze:
"Bennett nie jest po prostu pierwszym z trzeciej generacji premierów Izraela, on jest Izraelem 3.0: żydowskim nacjonalistą, który nie jest nazbyt dogmatyczny. Religijny, ale niezbyt pobożny. Człowiek armii, który woli komfort cywilnego życia miejskiego; technologiczny przedsiębiorca, który nie chce zarabiać kolejnych milionów. Poplecznik Wielkiego Izraela, ale nie osadnik. I wcale nie musi być politykiem do końca życia, choć to właśnie w polityce spędził na razie więcej czasu”.
Jedno Bennett już udowodnił: ortodoksyjny, religijny osadnik nigdy nie zasiadłby w jednej koalicji z Arabami. To ważna dla historii Izraela chwila: jeśli Bennett przejdzie głosowanie nad wotum zaufania, po raz pierwszy w historii w koalicji rządzącej znajdzie się arabska partia, a konkretnie czwórka posłów islamskiej koalicji Ra'am.
Bo nie będą to pierwsi Arabowie w koalicji. Najnowsza historia zna nawet arabskiego ministra. W 2007 roku w rządzie Ehuda Olmerta ministrem nauki, kultury i sportu został poseł Partii Pracy Radżem Madżadele.
Wpływ Raam na realną politykę premiera Bennetta może być jednak ograniczony. Arabowie mogą zagrozić zerwaniem koalicji, ale ona od samego początku będzie wyjątkowo krucha. Arabowie nie wchodziliby jednak do rządu za darmo. W ramach umowy koalicyjnej obiecano im
Nawet jeśli rząd upadnie szybko, zostanie z nami to historyczne zdjęcie religijnego Żyda, religijnego muzułmanina i świeckiego Żyda, którzy w ostatniej chwili podpisują umowę koalicyjną:
"Ta sytuacja ma ogromne znaczenie. To legitymizacja arabskiej mniejszości" - komentuje dla OKO.press profesor Daniel Bar-Tal, uznany w świecie naukowy autorytet w dziedzinie psychologii społecznej i politycznej - "Wchodzi ona do rządu i pokazuje słuszne postulaty, które mają poprawić sytuację mniejszości. To osiągnięcie można przypisać Netanjahu, który jako pierwszy podjął negocjacje z Raam i pokazał, że jest to ruch akceptowalny politycznie. Wówczas negocjacje zablokowała rasistowska partia z prawicowego bloku. Ale legitymizacja się dokonała. Teraz Likud próbuje zbić zarzuty, że wprowadził Raam do głównego nurtu polityki, ale negocjacje były publiczne, więc nie można temu łatwo zaprzeczyć. A trzeba pamiętać, że Raam jest partią religijną i konserwatywną".
Włączenie ich do koalicji budzi spodziewaną ostrą reakcję ze strony skrajnej prawicy. Czołowi syjonistyczni rabini nawołują, by za wszelką cenę udaremnić powstanie rządu Bennetta, w skład którego wejdą Arabowie. Przyszłego premiera zdrajcą nazywają ludzie, którzy jeszcze niedawno byli jego bazą polityczną. Przez groźby, Bennett i deputowani z jego partii otrzymali ochronę ze strony Szin Bet, izraelskiej służby specjalnej odpowiedzialnej za bezpieczeństwo wewnętrzne.
Nowy rząd będzie miał tylko 61 posłów do wsparcia swoich inicjatyw. Sprzeciw ze strony jednej osoby może blokować każdą inicjatywę. A jest to koalicja wyjątkowo egzotyczna. Na czele rządu stanie promotor żydowskich osadników Bennet, szefem największej partii jest były prezenter telewizyjny (który przynajmniej w tych negocjacjach koalicyjnych okazał się bardzo sprawnym politykiem), obok nich będzie czterech polityków muzułmańskich, trzynastu lewicowych posłów, w tym szóstka z socjaldemokratycznej partii Merec, która wspiera zapomniane dziś rozwiązanie dwóch państw – arabskiego i żydowskiego. Tę koalicję łączy w zasadzie jeden cel: odsunąć Netanjahu od władzy. Brzmi znajomo?
Czy przypadek tej dziwacznej koalicji może być dla polskiej opozycji lekcją, jak odsunąć PiS od władzy? To kuszące spojrzenie – mamy w końcu koalicję od prawicy do lewicy, która po latach niepowodzeń odsuwa w końcu znienawidzonego, prawicowego wroga od władzy. Ale takie rozwiązanie będzie bardzo trudno przenieść na polski grunt, różnic jest znacznie więcej.
Po pierwsze, nie był to wymarzony przez część zwolenników opozycji wspólny front wyborczy. Każda z partii do wyborów szła osobno. Po drugie, Likud Netanjahu w każdej dotychczasowej koalicji miał zaledwie około połowy posłów. PiS jest mocniejszym przeciwnikiem – dwa razy zdobył samodzielną większość. I chociaż też ma wiecznie niezadowolone przystawki, to partia Gowina samodzielnie najpewniej nie wejdzie do Sejmu. Byli członkowie koalicji Netanjahu zdobyli tymczasem ponad jedną trzecią miejsc w Knesecie.
Podobne, egzotyczne koalicje były też możliwe po poprzednich wyborach, ale dopiero po czwartych wyborach z rzędu niezadowolenie z Netanjahu było tak duże, że wszystkie te partie poszły w końcu na współpracę. A przecież wciąż potrzeba poczekać na głosowanie. Wystarczy, że jeden poseł lub posłanka zmieni zdanie, by konstrukcja runęła.
Netanjahu w żadnej konfiguracji nie ma obecnie większości, ale porażka Bennetta w głosowaniu będzie najpewniej oznaczała kolejne wybory.
Wciąż urzędujący premier, jak często w ostatnich latach, sięgnął do tego samego podręcznika, z którego korzystał Donald Trump. Wymierzone w niego porozumienie nazwał „największym wyborczym oszustwem w historii Izraela”. I chociaż nie chodzi mu o to, że doszło do fałszerstw, a o to, że Bennett wspiera koalicję opozycji i w ten sposób „kradnie prawicowe głosy”, to skojarzenie jest oczywiste. A sam premier Netanjahu ma prawo czuć się niepewnie - nie dość, że za chwile najpewniej straci tekę premiera, to jeszcze ciążą na nim poważne zarzuty korupcyjne. Jeden z nich to propozycja wprowadzenia prawa, które zaszkodziłoby głównemu konkurentowi gazety "Yedioth Ahronoth" - "Israel HaYom", gdyby ta pierwsza pisała o Netanjahu mniej krytycznie. Trwa proces, w kwietniu rozpoczęły się przesłuchania świadków.
Prof. Bar-Tal: "Netanjahu łamie wszystkie zasady i przekracza wszystkie czerwone linie, żeby podburzać ludzi przeciwko nowemu rządowi, próbuje go delegitymizować. To bardzo niebezpieczne i nawet izraelski kontrwywiad wydaje oficjalne ostrzeżenia. Zaatakował też media – poszedł dalej niż Trump".
W polskich warunkach bliskim odpowiednikiem nowej izraelskiej koalicji byłaby koalicja Razem, SLD, PO, Hołowni, PSL, Porozumienia, Solidarnej Polski i Konfederacji. A premierem zostałby Ziobro po nominacji od Szymona Hołowni.
Nawet najwięksi zwolennicy projektu „Zjednoczona Opozycja” mieliby problem z wyobrażeniem sobie takiego układu politycznego, a tym bardziej czterech lat jego rządów. Równie trudno wyobrazić jest sobie dłuższe funkcjonowanie premiera Bennetta. Jego urzędowanie będzie wartym obserwowania przykładem, jak radzi sobie koalicja zrzeszająca całe spektrum sceny politycznej. Chyba że nie dotrwa do swojego pierwszego głosowania, bo Netanjahu z pewnością nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.
Prof. Bar-Tal: "Ten ruch przede wszystkim uwalnia nas od autorytarnego lidera i być może ułatwi balans pomiędzy rozwijającym się autorytaryzmem a demokracją. Ale nowy premier ma bardziej nacjonalistyczne poglądy od Netanjahu, jest też silniej przeciwko pokojowi z Arabami. To bardzo dziwna koalicja i będzie potrzebowała pomocy Boga, by przetrwać".
Dziennikarz OKO.press. Autor książki "Ja łebków nie dawałem. Procesy przed Żydowskim Sądem Społecznym" (Czarne, 2022). W OKO.press pisze o gospodarce i polityce społecznej.
Dziennikarz OKO.press. Autor książki "Ja łebków nie dawałem. Procesy przed Żydowskim Sądem Społecznym" (Czarne, 2022). W OKO.press pisze o gospodarce i polityce społecznej.
Komentarze