0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Agnieszka RodowiczFot. Agnieszka Rodow...

Boisko obok stadionu Legii Warszawa. Grają biali kontra pomarańczowi, siedmiu na siedmiu. Zanim sędzia odgwiżdże początek meczu, rzuci uwagę pod adresem chłopaka z krótkimi dredami.: „Ciekawe, czy on coś rozumie po polsku?”.

Gwizdek. Trener krzyczy: „Szeroko Max, wycofaj się, Max teraz!”, a chłopak z dredami biega z jednego końca boiska na drugi, jakby frunął. Strzela gola i zaraz broni własnej bramki. Po zwycięskiej akcji przybija piątki z ekipą białych. Wygrywają biali 7:4. Pomarańczowi są wściekli.

– O co im chodzi? – pytam zawodnika białych z długą blond grzywką.

– Za długo siedzieli przy komputerach i trudno im przyjąć porażkę – wzrusza ramionami.

Trener ma do Maxa jedną uwagę: kiedy atakuje, powinien mieć większe oko na kryjącego go rywala.

Zasadniczo, nie tak pięknie

Max wysyła mi adres spotkania. Okazuje się, że to blok na moim osiedlu z lat 50. Jest na liście urbanistycznych zabytków Warszawy. Socrealistyczne, solidne budynki stoją wokół dużego placu z fontanną. Kiedyś były tu nawet dwa kina, Mewa i Albatros. Wciąż mieszkają tu emerytowani pracownicy pobliskiej fabryki samochodów „Żerań FSO”. Podziemne korytarze prowadzą do schronów przeciwatomowych pod budynkami. Wejścia zamurowano, ale zostały masywne drzwi.

Stoję na ulicy, wypatrując czarnego chłopaka. Widzę, jak skacze przez tory tramwajowe.

Zaprasza do kawalerki na parterze. W pokoju łóżko, biurko, stół, dwa krzesła, szafa, wszystko białe. Max proponuje wodę z kranu. Nie ma czajnika. Dopiero się urządza.

Ma miłą, jeszcze dziecinną twarz. Mówi, że pochodzi z Gwinei. Jest ich kilka. Ta Maxa to Republika Gwinei zwana też od nazwy stolicy Gwineą Konakry. Leży na zachodzie Afryki, nad Atlantykiem. W XV w. dotarli tu Portugalczycy, na początku XIX w. zaczęli się osiedlać Francuzi. W 1891 r. utworzono Gwineę Francuską. Kraj uzyskał niepodległość w 1958 roku. Max urodził się prawie pół wieku później. Gdy miał 5 lat, prezydentem kraju został Alpha Condé.

Kiedy pytam, jak wyglądało jego życie w Konakry, zaczyna się zacinać i co chwilę dodaje „zasadniczo”.

– Zasadniczo nie było takie piękne – mówi po francusku.

– Wiadomo stolica, dużo ludzi, wielu złodziei, bezdomnych, pijanych, którzy kradli, napadali. Zdarzały się gwałty. Pamiętam bijatyki na ulicy, raz na targu ktoś ukradł mi z kieszeni pieniądze.

Mimo bogatych złóż surowców Republika Gwinei jest jednym z najuboższych państw świata. Ale rodzina Maxa miała duży dom z ochroniarzem i kierowcą, który woził Maxa i jego starszą siostrę do prywatnej, katolickiej szkoły. Jednej z najlepszych w Konakry. Rodzice byli lekarzami, dobrze zarabiali. Mama miała aptekę, a ojciec pracował w szpitalu. W Gwinei szpitale są tylko prywatne. Tak opowiada Max.

Pisze rozprawki, dyktanda i streszczenia po francusku, bo to nadal język wykładowy w wielu gwinejskich szkołach. Po lekcjach ma korepetycje z matematyki, bo sobie z nią nie radzi. Najbardziej lubi WF. Chce zostać piłkarzem.

Zaczyna grać, gdy ma 7 lat. Rodzice uczniów z jego klasy składają się na piłkę i trenera. Potem Max dostaje się do klubu. Treningi są cztery razy w tygodniu.

– Zasadniczo nie takie jak w Europie. Wbija się cztery słupki zamiast bramek, kopie się piłkę przez 1,5 godziny i tyle – wyjaśnia Max.

Lubi grać w koszulce z jedenastką jak jego idol Neymar. Gra na lewym skrzydle, chociaż strzela dobrze z lewej i prawej nogi, nie lubi tylko strzelać z główki. – Za to dużo gram głową – tłumaczy. – Na boisku wciąż myślę, analizuję, planuję.

Tego, co wydarzy się w jego życiu, nie mógł zaplanować.

Max, polecisz do Europy

Ojciec Maxa przyjaźni się z prezydentem. Poznali się na studiach. Po 10 latach rządów Alpha Condé zmienia konstytucję, by ubiegać się o trzecią kadencję. W 2020 r. opozycja oskarża go o sfałszowanie wyborów. 5 września 2021 r. zostaje obalony w zamachu stanu. Osoby związane z Condé dostają pogróżki, ludzie włamują się do ich domów, plądrują je, biją właścicieli.

– Nam też grożono śmiercią – szepcze Max.

Któregoś dnia ochroniarz nie daje rady powstrzymać gromady ludzi. Gdy wdzierają się do domu, ojciec Maxa jest w pracy.

– Usłyszałem krzyki mamy i siostry z salonu. Malutki brat zaczął płakać, złapałem go na ręce i wyskoczyłem przez okno. Pokaleczyłem się.

Biegł przed siebie, gdy opadł z sił, ukrył brata w wysokiej trawie i schował się przy torach kolejowych. Czekał noc i dzień. Gdy znowu zrobiło się ciemno, wrócił po brata.

– Nie było go. Pomyślałem, że gdyby ktoś go zabił, znalazłabym ciało – wspomina Max. – Czułem się winny, ale miałem nadzieję, że ktoś go odszukał.

Boi się wrócić do domu, idzie do sąsiadów. Cieszą się, że żyje, o rodzicach Maxa nic nie wiedzą. Zakazują mu wychodzić na zewnątrz, zresztą szkoły są zamknięte. Sąsiad sprowadza fotografa, który robi chłopakowi zdjęcia. Po kilku tygodniach wręcza Maxowi paszport, kilka ubrań, walizeczkę na kółkach i oświadcza: „Polecisz do Europy”.

– Nie wiedziałem, co to znaczy – przyznaje Max. – Słyszałem o Francji, bo tam piłka jest na wysokim poziomie. I o Niemczech, gdzie grał Lewandowski.

– Słyszałeś o nim wtedy?

– Wszyscy w Afryce go znają, wielki piłkarz.

Słucham Maxa i składam jego historię. Mówi, że sąsiad zawiózł go na lotnisko, a tam czekali na niego rodzice z bratem i siostrą.

Ale chwilę później do hali odlotów wpada tłum i rzuca się na ludzi, którzy chcą wyjechać z kraju. Max znowu gubi rodzinę. Odnajduje go przyjaciel ojca i prowadzi do samolotu. Daje telefon. Już na pokładzie Max czyta sms-a od sąsiada: „Lecisz do Mińska, tam ktoś będzie na ciebie czekał”.

– Nigdy wcześniej nie miałem komórki, nie zabrałem więc zdjęć rodziny, domu, znajomych. Nic. Miałem 15 lat i byłem kompletnie zagubiony. Ktoś w samolocie mi powiedział, że lecimy do Białorusi. Pierwszy raz usłyszałem o takim kraju.

W Stambule sąsiad dzwoni do Maxa i instruuje go, jak przesiąść się do kolejnego samolotu.

Historia wydaje mi się nieprawdopodobna. Próbuję zweryfikować fakty. Jeśli chodzi o zamach stanu, wszystko się zgadza. Ale szkoły katolickiej, o której wspominał Max, nie znajduję w internecie. Klubu piłkarskiego też nie. To jeszcze nic nie znaczy. Podróżowałam trochę po Afryce. Wiem, że wiele tamtejszych instytucji, nawet jeśli zakłada stronę, czy profil na facebooku, często ich nie używa.

Przeczytaj także:

Jezus z Ali Express

Z mojej kuchni widzę okna pokoju Maxa. Są zasłonięte białymi roletami.

Niedawno odebrał klucze, na kawalerkę czekał rok.

W drzwiach mijam piękną dziewczynę z kolczykiem w nosie. Ma długie ciemne włosy, brązowe, podmalowane oczy. Lajla pochodzi z Tadżykistanu. Chwilę rozmawia z Maxem po polsku. Tylko tak się porozumiewają. Kiedy też zaczynam po polsku, Max protestuje: – Nie! Nie mam z kim gadać po francusku, chcę skorzystać z okazji – tłumaczy.

Dzwoni telefon Maxa.

– Ciocia Kasia pytała, jak się czuję – wyjaśnia mi chłopak.

– No i jak?

– Wolny, ale też trochę niepewny, jak to będzie dbać samemu o siebie – mówi Max. Ma szarą bluzę, którą kupił na Ali Express. Z przodu głowa Jezusa w koronie cierniowej, z tyłu werset z listu do Koryntian.

– Dziękuję za to, co Bóg już dla mnie zrobił, za to, co zrobi. Choć i tak wszystko jest zaplanowane, wszystko dzieje się dzięki Bogu i się to akceptuje – mówi chłopak.

W Gwinei był ministrantem. W Warszawie poszedł dwa razy na mszę do katolików, nic nie zrozumiał, więc modli się sam.

Na lodówce zdjęcia: kobieta, mężczyzna i Max w goglach. Stoją na zaśnieżonym wzgórzu. Na innych fotkach są razem w Białymstoku, Gdańsku.

– To Renata i jej mąż. Kiedy byłem w polskim domu dziecka, przynosili zawsze prezenty na moje urodziny. Zabierali czasami na weekendy, na wakacje. Już do nich nie dzwonię. Radzę sobie sam. A ciocia Kasia nie pracuje już w domu dziecka.

Max pokazuje mi w telefonie zdjęcie młodej kobiety, pochylającej się nad niemowlęciem. Wysyła jej serduszko w komentarzu.

Jestem czarny i dumny

Max jest w III klasie liceum w klasie międzynarodowej. Chce skończyć szkołę, ale nie planuje zdawać matury. Nie wybiera się też na studia. Nadal marzy o karierze piłkarza. Uważa, że ma szansę.

– Zasadniczo powodzenie zależy w 90% od ciężkiej pracy i w 1% od szczęścia – mówi rozważnie. – Czas pokaże. Jeśli z piłką nie wyjdzie, zostanę trenerem osobistym.

Całe poprzednie lato Max kopał. Ale też grabił, pielił, nosił ciężary. Miał już 19 lat i wiedział, że musi wyprowadzić się z domu dziecka. Potrzebował pieniędzy. Pracę załatwiła mu Matilde. Jest Francuzką, ale mówi po polsku. Poznali się przez wolontariuszkę. Matilde uczy go polskiego i pomaga w różnych sprawach. Znalazła mu zajęcie w biurze architektury krajobrazu swoich znajomych. Max zasuwał przy urządzaniu ogrodów i zakładaniu trawników.

– Wstawałem o 4 rano. Pierwszy raz w życiu pracowałem i to od razu po 10 godzin, ale zarobiłem koło 4000 zł. Kupiłem telefon, ubrania, buty, opłaciłem czynsz i prąd za pierwszy miesiąc.

Czasami, gdy z kolegami z pracy szedł do sklepu, dawali mu banana, a ktoś z boku to filmował.

Kiedyś jechał tramwajem z Lajlą. Podszedł koleś i pyta: „Jak taka piękna dziewczyna, może być z takim czarnuchem?”. Max uśmiechnął się i tyle.

Raz, gdy strzelił gola, Polak z przeciwnej drużyny krzyknął: „Wracaj, skąd przyjechałeś, nie jesteś u siebie”.

– Miał rację. Z uśmiechem odpowiedziałem mu: „Nie martw się, wrócę”.

Na innym meczu za każdym razem, gdy przejmował piłkę, kibice wydawali z siebie małpie okrzyki. W końcu zapytał, czemu to robicie? Przybiegli koledzy, „Max, daj spokój”, więc machnął ręką i grał dalej.

– Zasadniczo trudno mnie zdenerwować – uśmiecha się. – Ktoś mi mówi: „Jesteś czarny”. Wiem, jestem z tego dumny, więc nie reaguję. Wiem też, że nie jestem małpą, więc też się nie denerwuję, gdy ktoś mnie tak nazywa.

Ale na boisku, jestem zupełnie inny. Zasadniczo robię wszystko, by moja ekipa wygrała. Nawet krzyczę na kolegów. A raz bardzo się wkurzyłem, ale to nie miało nic wspólnego z piłką.

Był wtedy z klasą na wyjeździe szkolnym na Podlasiu. Poszli w kilka osób na stację benzynową. Siedzieli na krawężniku, czekali na opiekunkę, która była w toalecie. Nagle pojawili się terytorialsi. Stanęli naokoło z bronią i kazali pokazać dokumenty. Uczepili się karty pobytu Maxa. Wygląda jak dowód osobisty. Ma zdjęcie, pesel i hologram. Twierdzili, że każdy może sobie taką zrobić. Wróciła opiekunka, wyjaśniała, co i jak. Nie pomogło. Żołnierze wezwali policję. Policjanci gdzieś dzwonili, by potwierdzić dokument Maxa. Potem do jego wychowawcy. Gapie robili im zdjęcia, Max i koledzy się skarżyli, funkcjonariusze mieli to gdzieś.

– Zatrzymali nas, bo mam inny kolor skóry. Trzymali ze dwie godziny – opowiada Max. – A przecież byłem tu już legalnie. Mówiłem nawet trochę po polsku. Przypomniał mi się las. Czasami mi się jeszcze śni.

Przejdziesz albo umrzesz

Koniec września 2021 r., Max ląduje na mińskim lotnisku. Kobieta mówiąca po rosyjsku prowadzi go do auta. Kierowca kupuje chłopcu trochę ciepłych ubrań i wiezie do mieszkania. Po kilku dniach Max słyszy: „Weź jedzenie i chodź”. Sąsiad z Gwinei przestał już dzwonić i pisać. Chłopak nie wie, co się dzieje. Kierowca wiezie go do miasteczka pod granicą. Wręcza Maxowi latarkę, drze jego paszport i mówi: „Idź prosto”. Max wchodzi w ciemny las.

– Było zimno, padał deszcz. Nie wiem czemu, ale nie bałem się. Doszedłem do płotu, wdrapałem się, trochę pokaleczyłem i przeszedłem na drugą stronę. Przestraszyłem się, kiedy usłyszałem psy. Biegli do mnie żołnierze.

To Białorusini. Krzyczą, każą klękać, przewracają Maxa i kopią w brzuch.

W budynku z małymi oknami jest tłok. Jakiś Kameruńczyk i dwie Kongijki tłumaczą Maxowi po francusku, gdzie się znalazł i że będą przekraczać granicę Polski.

– Byli tam już od jakiegoś czasu, Polacy łapali ich wiele razy i przepychali z powrotem. Dziwili się, że jestem sam i mam tylko telefon. Oni mieli też pieniądze i plan. Chcieli jechać do rodzin we Francji, w Niemczech. Ja nikogo w Europie nie znałem.

Siedzą przytuleni do siebie, chce im się pić, ale Białorusini dają tylko słoną wodę. Nad ranem wywożą ciężarówką pod polską granicę i przecinają koncertinę. Maxa, Kongijki i Kameruńczyka szybko łapią polscy żołnierze.

– Bałem się, że wsadzą nas do więzienia – wspomina Max. – A oni zadzwonili po strażników i wywalili nas na Białoruś. Nocą Białorusini znowu zawieźli nas pod granicę. Kazali się położyć na ziemi i czekać. Sprawdzali przez noktowizory, czy jest pusto. Przecięli druty i kazali iść. Tam znowu zatrzymali nas Polacy. Chodziliśmy tak w tę i z powrotem.

Za każdym razem Polacy każą im klękać lub siadać na ziemi, odbierają telefony i wyrywają karty sim, komórki zwracają albo nie. Na szczęście Kameruńczyk i Kongijki mają po kilka aparatów i kart.

Białorusini z kolei powtarzają:

albo wejdziecie do Polski, albo umrzecie.

Żołnierz się uśmiecha i wywala za drut

Max ma rany na piętach. Woda wlewa się do butów, leje się na głowę, a oni śpią na ziemi. Je jabłka z dzikich jabłoni, wodę pije z rozlewisk. Boli go brzuch. Chudnie, opada z sił. Jest zimno. Jednego dnia Polacy zabierają grupę Maxa do jakiegoś obozu i dają ciepłe jedzenie. Kiedy skuwają im ręce na plecach trytytkami, koledzy tłumaczą pogranicznikom, że Max to jeszcze dziecko. Ci nie słuchają, wywalają za płot.

– Zaświtała mi wtedy myśl, że umrę – Max milknie. Wcześniej wyrzucał z siebie słowa jak maszyna do pisania, bez cienia emocji.

Ile razy przechodził granicę? Nie potrafi policzyć. Wie, że siedział w lesie prawie miesiąc. Pamięta, jak podszedł do polskich żołnierzy stojących za drutami i słabym angielskim, płacząc, zapytał: „Dlaczego Białorusini każą nam przechodzić, a wy nas wyrzucacie?” Był mokry, cały w błocie.

Żołnierz rzucił mu kawałek kiełbasy.

Raz weszli kilka kilometrów w głąb Polski, ale nie wytrzymali zimna i zmęczenia. Wyszli na drogę, machają na auta. Jedno się zatrzymuje. Są szczęśliwi, chcą wsiadać, ale kierowca karze im wejść na pakę i się położyć. Rusza powoli. Pewnie dzwoni do SG, bo po chwili przyjeżdża patrol. Jeden z funkcjonariuszy na widok Maxa się uśmiecha. – Łapał mnie ze cztery razy. Już się znaliśmy – chichocze chłopak. – Uśmiechnął się, po czym wywalił za druty.

Innym razem idą przez Polskę już kilka dni. Nocą, unikają wiosek. A jednak ktoś ich widzi i dzwoni po straż. Na Podlasiu obowiązuje jeszcze „strefa”. Nikt poza służbami i mieszkańcami, nie może wchodzić na przygraniczny teren. Pomoc humanitarna jest ograniczona. Zresztą Max nic o niej nie wie. Ma już tylko jeden but, prawie nie czuje nóg.

Płacisz — wsiadasz

Szesnaste urodziny Max obchodzi w lesie. Pierwszy raz w życiu widzi spadającą gwiazdę. W głowie ma tylko jedną myśl, „wydostać się”.

Znowu przedarli się do Polski. Ktoś z grupy wzywa przemytnicze auto. Kierowca jest czarny, mówi: „Płacisz — wsiadasz”.

– Nie miałem nic – wspomina Max. – Błagałem na kolanach, weźcie mnie, zadzwonię do sąsiada, przeleje wam, ile chcecie. Płakałem. Kierowca na to: „Nie”. Afrykańczyk, a mnie porzucił – chłopak kręci głową. – Wolał wieźć pusty fotel. A mój przyjaciel, Kameruńczyk, z którym spędziłem trzy tygodnie w lesie, też mnie zostawił.

Max nie wie, co robić. Wychodzi z lasu i kładzie się na szosie. Jakieś auto zatrzymuje się z piskiem. Kierowca gdzieś dzwoni. Straż graniczna wywozi Maxa na Białoruś.

– Chciałem usiąść pod drzewem i czekać na śmierć. Nie jeść przez miesiąc, chodzić tyle, to bardzo męczące, mówię pani – przekonuje mnie, jakbym w to wątpiła.

Boże, wywieź mnie z lasu

Dołącza do małżeństwa Kongijczyków. Max ma poranione całe stopy, idzie o kijach. Po kilku dniach marszu spotykają w lesie dwie kobiety. Są pewni, że wezwą straż, ale one dają im jedzenie i ubrania. Ta, która opatruje Maxa, proponuje wezwać SG. Obiecuje, że tym razem strażnicy ich nie wywalą, ale migranci błagają, by tego nie robiła.

Kobieta dzwoni do kogoś w Warszawie i wieczorem przyjeżdża camperem młoda dziewczyna. Uchodźcy chowają się w samochodzie do kartonów, a kobieta przykrywa je kocem. „Jeśli auto się zatrzyma, bądźcie cicho” – ostrzega. Całą drogę Max modli się, by Bóg pozwolił mu wyjechać z lasu.

W Warszawie kobieta zawozi ich do kawalerki z jednym łóżkiem. Mogą tu odpocząć i ruszyć dalej albo poprosić o ochronę międzynarodową.

– Kongijczycy któregoś dnia wyszli i nie wrócili. Zdecydowałem, że zostanę w Polsce – wspomina Max.

Aktywiści znaleźli Maxowi rodzinę, która zgodziła się go przyjąć, bo chłopak nie chciał być sam.

A w garnku same marchewki

– Renata i jej mąż dali mi telefon i komputer, oglądałem filmy – opowiada Max. Grałem z ich córkami w boks na wideo albo wszyscy graliśmy w monopol. Jedliśmy wspólnie, tylko że oni są wege, a ja nie lubię pierogów, nie jadam pizzy i warzyw. Raz powiedzieli, że będzie zupa. Ucieszyłem się, bo u nas w zupie jest pełno mięsa. Zdejmuję pokrywkę, a w garnku same marchewki. Ale kilka razy przygotowali rybę, tylko dla mnie.

Przez pierwsze tygodnie kiepsko śpi, ma koszmary. Schyla się, żeby napić się wody, a wtedy z bagna coś się wynurza i wciąga go. Dużo myśli o swojej rodzinie, ale kiedy ta polska pyta go, jak się czuje, odpowiada, „Wszystko dobrze”.

Trzy razy w tygodniu wolontariusze uczą go polskiego. Francuska szkoła jest bardzo droga, więc Renata z mężem znajdują polskie liceum, w którym uczą się obcokrajowcy. Max nie ma jeszcze żadnych dokumentów, ale szkoła decyduje się go przyjąć. Najpierw do klasy przygotowawczej, gdzie intensywnie uczy się polskiego.

– Jest trudny, ale nauczyciele byli bardzo cierpliwi. No i w szkole było fajnie. W klasie ludzie z różnych krajów, na tym samym poziomie polskiego co ja, czyli żadnym. Zaprzyjaźniliśmy się.

W pierwszej klasie liceum wszystkie przedmioty są już po polsku, ale program nieco przystosowany dla osób niepolskojęzycznych.

Rodzina, u której mieszka, zapisuje go do jednej z warszawskich ekip piłkarskich. Chłopak trenuje i gra mecze towarzyskie. Nie jest w najlepszej formie, bo chociaż rany się zagoiły, bolą go stopy.

Odciski palców i dom dziecka

Max w obecności adwokatki składa wniosek o ochronę międzynarodową w Polsce. Robią mu zdjęcia. Na każdym spotkaniu funkcjonariuszki zadają mu nieco inne pytania, by sprawdzić, czy nie kręci. Po kluczowym przesłuchaniu biorą odciski palców i wydają pierwszy dokument, potwierdzający, że ma prawo przebywać w Polsce.

– Zasadniczo dopiero wtedy poczułem się bezpieczniej. Już mnie nie odstawią do granicy – Max oddycha z ulgą, mimo, że od tamtego czasu minęły trzy lata.

Adwokatka sugeruje, by Max zamieszkał w placówce opiekuńczej. Może szybciej dostanie papiery. Chłopak trafia do domu dziecka na warszawskiej Pradze.

Jest ich czternaścioro. On jedyny obcokrajowiec i czarny. Przydzielają mu pokój z dwoma chłopakami. Pierwszego dnia Max zagląda niechcący do nie swojej szafki. Jej właściciel łapie go za bluzę i grozi. Potem zostaną kumplami. Najpierw tłumaczą sobie wszystko przez telefon. Odrabiają razem lekcje, grają, jedzą. Max zaczyna mówić po polsku.

– Jedzenie było z mięsem. Wszyscy mnie tam dobrze traktowali, a najlepiej ciocia Kasia – podkreśla Max.

Kiedy wychodzi na spacer, szuka boiska i zaraz ma nowych kumpli. Potem dzwonią, że planują mecz. Po szkole Max trenuje z ekipą piłki nożnej, jeździ na zgrupowania. Koledzy uczą go przeklinać po polsku.

Po roku od złożenia wniosku o ochronę dostaje list, z którego nic nie rozumie. Wolontariuszka tłumaczy: – Dostałeś kartę pobytu w Polsce.

Myślę, że rodzice żyją

Jak tylko zamieszkał z rodziną Renaty, zaczął szukać kontaktu ze swoją. Znalazł konta ojca i siostry na FB. Pisał do nich, nie odpowiadali.

– Nie wiem, czemu. Zmienili konta, porzucili? – Max lawiruje, żeby nie myśleć o najgorszym. Zna nazwisko sąsiada, ale nie ma jego telefonu.

Gdy składał wniosek o ochronę, Straż Graniczna proponowała, że poszuka jego rodziców przez PCK. Zgodził się. Na razie nie ma żadnej wiadomości. Znalazł za to na facebooku konto trenera piłki z Konakry.

– Wysyłałem mu tony wiadomości. W końcu odpowiedział, że nic nie wie. A potem przestał się odzywać.

– Szukałeś rodziny przez kościół, w którym byłeś ministrantem?

– Kiedy piszesz imię ten kościół w internecie, szukasz, nie ma – Max przechodzi na polski.

– A przez twoją szkołę?

– Pisałem na facebooku, nikt nie odpowiadał.

– To może do nich zadzwonimy?

– Możesz wpisać Mission Kalima, znajdziesz kilka zdjęć, ale numeru telefon nie ma.

Sprawdzam. Na facebooku Mission Kalima nie ma żadnych danych do kontaktu. Strony internetowej nie ma wcale. Znajduję organizację, która zrzesza francuskojęzyczne szkoły chrześcijańskie. Jest tam francuski adres email i niemiecki numer telefonu księdza odpowiedzialnego za Mission Kalima. Piszę, nie odpowiada. Dzwonię kilka razy, nie odbiera. Dostaję się na zamkniętą grupę MK i piszę, że szukam rodziców chłopaka, który w wieku 15 lat wyjechał z Konakry po zamachu stanu. Żadnej odpowiedzi.

– Dopuszczasz myśl, że twoja rodzina nie żyje?

Max zamyśla się na dłużej.

– Myślę, że żyją, ale przeprowadzili się do innego miasta.

– To czemu cię nie szukają przez sąsiada?

– Sąsiad nie wie, gdzie jestem.

Podoba mi się równouprawnienie

Spotykamy się znowu u Maxa. Mieszkanie socjalne przyznano mu jako „absolwentowi” domu dziecka. Za 10 tys. zł z pomocy społecznej na urządzenie kawalerki kupił meble, odmalował na biało ściany, przykleił kolorowe ledy. Czajnika dalej nie ma, ale w kuchni przybył mikser.

– Zasadniczo nie mogę z tych pieniędzy kupić telewizora ani playstation – narzeka.

Co miesiąc dostaje 1200 zł świadczenia dla wychowanków domu dziecka, którzy dalej się uczą. Za mieszkanie płaci 482 zł. Do tego opłaty za prąd, internet, telefon. Zostaje mu 600 zł. Zachodzę w głowę, jak daje radę, bo póki co nie ma stałej pracy.

– Chodzę do społecznego liceum dzięki stypendium, które szkoła ufundowała.

Odkładam zawsze 200 zł, kupuję ryż i mięso. Zresztą, kiedy mieszkasz sam, nie masz apetytu – twierdzi Max. Robi koktajle z owoców, mleka i L-karnityny. Mówi, że to wspiera pracę mięśni, serca i wydolność organizmu.

– Za siłownię płaci mi kolega. Czasem znajomi z Gwinei zaproszą mnie do siebie. Czasami Lajla przyniesie coś do jedzenia i jakoś mi starcza.

Z Lajlą poznali się w szkole. Są razem od trzech lat. Niemal tyle, co Max w Polsce.

– Miłość od pierwszego wejrzenia? – pytam, a on wybucha śmiechem.

– Zasadniczo to Lajla mnie zaczepiła. Przez translator spytała, czy mam dziewczynę i czy możemy się spotykać. Przyjechała tu jako niemowlak, mówi po polsku bez akcentu. Najpierw ją okłamałem, że przyjechałem z rodzicami. Dopytywała, czy może mnie odwiedzić. Nie chciałem mówić, że jestem w domu dziecka. Kiedy wszystko jej powiedziałem, to ona: „Od początku się domyślałam”.

Raz Max zaprosi Lajlę na coś do jedzenia, raz ona jego.

– To moje największe odkrycie w Polsce. Że kobiety i mężczyźni są tu równi. W Gwinei to facet pracuje, zarabia i o wszystkim decyduje. Kobieta musi się podporządkować. Tu się szanują, dzielą obowiązkami. To mi się podoba. I że poligamia jest zakazana. U nas mężczyzna może mieć kilka kobiet, ma wiele dzieci. Często nie ma pieniędzy, by je utrzymać i kończą na ulicy jako złodzieje.

Lajla wspiera marzenie Maxa o karierze piłkarza, kibicuje mu na meczach, ale rodzicom jeszcze go nie przedstawiła.

– Bo jesteś katolikiem, a ona muzułmanką?

– Nie, to im nie przeszkadza. Nam też nie. Lajla im o mnie powiedziała, pokazała zdjęcie. Kiedy zabrakło mi na mieszkanie, jej mama pożyczyła mi 150 zł.

– Co powiesz, kiedy spyta, jak się tu znalazłeś?

– Pewnie prawdę.

– A co mówisz, jak inni cię o to pytają?

– Rzadko ktoś pyta. Mówię po francusku, więc myślą, że jestem Francuzem. O wszystkim wiedzą moi dwaj najlepsi przyjaciele ze szkoły, Afgańczycy.

Gram w Zorzy pod Warszawą

Jedziemy tramwajem, Max bez biletu.

– Dom dziecka kupował mi miesięczny, teraz mało używam komunikacji miejskiej – tłumaczy.

– A kontrolerzy?

– Raz mnie złapali, ale puścili. Kiedy rano jadę do szkoły pociągiem, jest tłok, z powrotem też. Zasadniczo, jak cię złapią w pociągu, to każą kupić bilet, nie wlepiają mandatu – twierdzi chłopak.

Mówi, że kiedyś wszędzie się spóźniał jak typowy Afrykańczyk. Kiedy przyszedł na egzamin 1,5 godziny po czasie, nauczycielka była w szoku.

– Teraz jestem zwykle punktualnie.

Gdy Max dostał kartę pobytu, znalazł klub piłkarski na wyższym poziomie.

– Zasadniczo to profesjonaliści, tyle że trener wysyłał do gry gorszych ode mnie, a ja siedziałem na ławce – opowiada. Trenował pięć razy w tygodniu, po kilka godzin. Budził się zmęczony i spóźniał do szkoły.

– Czasami trener dawał mi zagrać w ostatnich minutach. Czekałem cierpliwie.

Ale zanim nadeszły mecze ligowe, zaczęły go boleć biodra. Odpoczywał tydzień, dwa i wracał na boisko. Ból też.

– Chyba treningi były zbyt intensywne – stwierdza.

Lekarka klubowa zrobiła Maxowi masaż, zleciła ćwiczenia. Nie pomagało. W NFZ na wizytę trzeba by czekać dwa miesiące, więc Matilde zapłaciła za fizjoterapeutę. Ból ustąpił, ale Max rozczarowany trenerem szuka innej ekipy.

Jego znajomy przeniósł się do klubu Zorza, na wieś, 125 km od Warszawy. Max też pojechał. Zobaczyli, że jest dobry, przyjęli do zespołu. Ale to tak daleko, że gra z Zorzą tylko mecze.

Za każdy wygrany dostaje 200 zł.

Max wysyła mi zdjęcie. Z jego ręki wystają druty. Ktoś go podciął na ostatnim meczu sezonu, poleciał na ziemię i trzasnęły trzy palce.

Święta i Nowy Rok spędził w klinice, potem dwa tygodnie jeździł za Warszawę na rehabilitację.

Whatsapp od Maxa: „Mieszkamy w hotelu, zwiedzamy miasto, chodzimy do muzeów, na koncerty”.

Matilde z mężem zaprosili go do Krakowa. Mógł zabrać kogoś znajomego, zaprosił Lajlę.

– Co ci się najbardziej podoba?

– Zasadniczo… – Max ociąga się z odpowiedzią. – Nie lubię chodzić pieszo, a Matilde bardzo. Najlepszy był koncert. Nie muzyka, bo nie lubię jazzu, ale restauracja. Jadłem schabowego z ziemniakami.

Historia Polski mnie motywuje

Spotykamy się na przejściu dla pieszych. Max idzie zrobić badania lekarskie. Potrzebne są do pracy w sklepie i fast foodzie. Jest w grubej kurtce, czapce, nausznikach i kapturze. Niby wiosna, ale wciąż zimno.

– Pierwsza zima była straszna, zakładałem wiele ubrań na raz. A drugie co najtrudniejsze, to matematyka. Po francusku była trudna, po polsku to szaleństwo. – Max się śmieje i przechodzi na polski. – Mam dobre stopnie, ale nie z matematyka. W zeszłym roku nie miałem zaliczone, to poprawkę robiłem. Historia nie była trudne, bo pani była miła. Na przykład było takie, że kiedy robisz test i nie zaliczyłeś, to możesz robić jeszcze raz, ale nie te same pytania.

– Było coś o historii Gwinei, czy innych krajów afrykańskich?

– Chyba nie. W większości gadaliśmy o druga wojna i historia Polski.

– Coś cię zaciekawiło?

– Że Polska po wojnie była kompletnie zniszczona,

ale szybko podniosła się z ruin. To bardzo motywujące.

– A to, że mieszkasz sam, nie jest trudne?

– Nie – Max protestuje. – W domu dziecka za duże reguły były. Na przykład nie możesz spacerować więcej niż cztery godziny. Lubię być sam, a ze znajomymi z klasy idziemy po lekcjach coś zjeść. Gram przez internet z Kongijczykiem, Kameruńczykiem, Francuzami. Z innymi kolegami też zadzwonię i gadamy.

Na imprezy Max nie chodzi. Woli posłuchać muzyki. Lubi francuski rap. Zakłada słuchawki i idzie do przychodni.

Nie mam za złe żołnierzom

Miesiąc później otwiera mi drzwi ubrany w tiszert, tęczowe szorty i klapki. Przeprasza za pranie wiszące w pokoju i zapach z kuchni. Rura od zlewu cieknie, podstawił miskę.

W pokoju przybył telewizor. Kupił go za 400 zł na OLX. Tam też szuka pracy. W sklepach i fast foodach. Myślał, by zostać dostawcą jedzenia, ale zima go zniechęciła. Pracował chwilę w knajpie, robił bigos, jego ulubione danie, o ile jest z mięsem. Obiecali, że zaczną płacić po miesiącu pracy za darmo. Zrezygnował. Idzie na rozmowy do Żabki i McDonalda.

– A jak w szkole?

– Dobrze. Lubię polski – Max pokazuje mi zeszyt z odmianą czasowników. – A tu chodzi o to, by poprosić znajomego o pomoc. Albo zrobić zakupy – pokazuje zdania zapisane drobnym pismem. – To robię z Matilde. Zadaje mi strasznie dużo zadań, ostatnio osiemnaście. Robiłem je do 6 rano – narzeka.

Palce Maxa się zrosły. Znalazł ekipę w Warszawie i trenuje. Musi wrócić do formy sprzed kontuzji.

Jego telefon wciąż wibruje.

– Dziś jest ważny mecz, dostaję info o składach drużyn i kto strzelił bramkę – wyjaśnia. Nad łóżkiem ma plakaty ze znanymi piłkarzami. Jeden to Lamine Yamal, Hiszpan marokańsko-gwinejskiego pochodzenia.

– Ma 17 lat, a gra już w Barcelonie – mówi z podziwem Max.

Na przeciwległej ścianie, duża mapa Polski. Max zaznacza miejsca, w których był. Punktu, w którym przekroczył granicę Polski, nie zaznaczył. Nie wie, gdzie to było.

– A co czujesz do tych, którzy wyrzucali cię za płot?

– Nie mam im za złe. To nie była ich decyzja. Żołnierze nie wiedzą, od czego uciekają osoby, które próbują przejść granicę. A nie można jej pewnie otworzyć dla wszystkich.

– Ale byłeś dzieckiem.

– Takie mieli rozkazy. A dziś już bez problemu chodzę do lasu.

– A czego ci najbardziej brakuje?

– Mojego życia. Tego, że wszyscy mnie rozumieli, a ja ich. Szukam moich przyjaciół przez internet i nie znajduję. Na pewno pojadę do Gwinei odnaleźć rodzinę. Tylko nie wiem kiedy. I czy zostanę tam, czy wrócę.

– Jesteś w Polsce szczęśliwy?

– Zadowolony. Szczęśliwy czasami. Na przykład, kiedy strzelę gola. Max pokazuje wiadomość, którą dostał po pierwszym meczu w drużynie białych, do których zaprosił go kolega z domu dziecka: „Dziękujemy. Właśnie kogoś takiego potrzebowaliśmy”.

Max wysyła im serduszko.

Imiona bohaterów i bohaterek zostały zmienione, znane są redakcji.

;
Na zdjęciu Agnieszka Rodowicz
Agnieszka Rodowicz

Reporterka, fotografka, studiowała filologię portugalską. Nominowana do Nagrody Newsweeka im. Teresy Torańskiej za reportaż o uchodźcach i migrantach w pandemii (2020), zdobyła też wyróżnienia Prix de la Photographie Paris 2016 i 2009. Jej reportaż "Bo jeśli umrę, nikt się tym nie przejmie. Dzień Dziecka na granicy" opublikowany w OKO.press został właśnie nominowany do European Press Prize 2025.

Komentarze