0:00
0:00

0:00

Chciałam być nauczycielem silnym, który zaprowadzi porządek w klasie. Byłam ofiarą przemocy, która kiedyś doświadczyła władzy nauczycielskiej i wydawało jej się, że tak ma być: kto ma siłę, ten ma władzę. Dlatego ten schemat powielałam jako nauczycielka

Kiedy widzę błąd, nie mówię: o rety, zrobiłeś błąd, tylko: sprawdź, czy będziesz zrozumiany. Słowa projektują rzeczywistość, dlatego ja bardzo pilnuję, jakiego języka używam wobec dzieci. Bo niby efekt jest ten sam – dziecko się poprawia, ale przekaz zupełnie różny. Poza tym celem nauki języka obcego na koniec podstawówki jest: uczeń porozumiewa się w sposób komunikatywny. A nie – bezbłędny.

Nie zapominam, że ani moja, ani ucznia ocena nie będzie obiektywna i sprawiedliwa, bo to niemożliwe, by ocenić człowieka w skali 1 do 6. Dlatego też specjalnie się nad wystawianiem ocen na świadectwo nie rozczulam. Wolę nasz cenny czas poświęcić na uczenie się języka, na rynku kosztuje to duże pieniądze, a tu jest za darmo.

Dla mnie pasek na świadectwie jest nieważny. Chcę rozmawiać o umiejętnościach, nie o paskach. Jeszcze nie spotkałam dziecka, które powiedziałoby mi, że chce dostać ocenę, bo to pomaga mu się lepiej uczyć.

Z Magdaleną Sierocką, nauczycielką języka angielskiego w szkole podstawowej w Warszawie rozmawia Maria Hawranek.

To kolejna rozmowa z cyklu OKO.press "Jak ratować szkołę", który rozpoczęliśmy 1 września. Pytamy nauczycieli z różnych szkół w Polsce, jak dobrze uczyć, jak radzić sobie ze złym systemem, przeładowanym programem, nauczycielskim automatyzmem, skostniałą szkolną strukturą i ideologią, która ogranicza wolność szkoły.

Przeczytaj także:

Maria Hawranek: „Jak to nie zachwyca Gałkiewicza, jeśli tysiąc razy tłumaczyłem Gałkiewiczowi, że go zachwyca”. Co ten cytat robi na twoim Facebooku?

Magdalena Sierocka: Gdy czytałam Gombrowicza w liceum, wydawał mi się dziwny i śmieszny. Mam wrażenie, że dorosłość polega na tym, że przestaje taki być. Ten cytat dobrze oddaje obraz szkoły, która trenuje nas, by odtwarzać to, czego oczekują od nas inni. W efekcie na wiele lat tracimy kontakt ze sobą. Już się na to nie zgadzam. W mojej pracy staram się, by Gombrowicz przestał być prawdziwy.

Jak przestałaś być Gombrowiczowską nauczycielką?

Długo byłam nauczycielką, która radziła rodzicom, co powinni robić po szkole. Pamiętam, jak mówiłam jednej mamie: „Pani córka nie nadąża, więc będzie miała więcej zadań w domu, a pani powinna jej w nich pomóc”. Spojrzała na mnie i powiedziała: „Ale ja nie wiem, jak te zadania zrobić”. Zamilkłyśmy. Ona patrzyła na mnie, a ja na nią. I teraz co? Zrozumiałam, że więcej zadań nie sprawi, że ta uczennica się nauczy.

Kiedy mój syn poszedł do szkoły, zobaczyłam tę rzeczywistość z drugiej strony. Że dziecko siedzi w szkole osiem godzin, a ja spieszę się do domu, by siąść z nim do lekcji. To co on tam robi?

Poza tym chciałam być mamą dla swojego dziecka, a nie nauczycielką. Zrozumiałam, że jeżeli nauczyciel nie wyrabia się z materiałem, to coś jest nie tak z materiałem, a nie z dzieckiem.

Jak długo i gdzie pracowałaś jako taki zwykły belfer?

10 lat. Najpierw w gimnazjum nr 48, potem w Szkole Podstawowej nr 236 w Warszawie, gdzie uczę od zerówki do ósmej klasy. Do szkoły, która była moim marzeniem, przyszłam jeszcze na studiach. Chciałam być nauczycielem silnym, który zaprowadzi porządek, stanie i będzie przemawiać, takie „teraz ja”. W pewnym sensie byłam ofiarą przemocy, która kiedyś doświadczyła władzy nauczycielskiej i wydawało jej się, że tak właśnie ma być: kto ma siłę, ten ma władzę. Dlatego ten schemat powielałam. Nie wiem tylko, czy to jest do publikacji.

Jest, przecież właśnie dlatego system edukacji jest tak oporny na zmiany, że replikujemy go z automatu, bo brak nam innych doświadczeń. No chyba, że coś nami wstrząśnie. Jak się zmieniałaś?

Stopniowo. Kiedyś nasza dyrektorka Magdalena Księżopolska przyniosła do szkoły „Neurodydaktykę” metodyczki Marzeny Żylińskiej. Z początku postulaty Żylińskiej wydały mi się niemożliwe do realizacji, bo przecież dzieci chcą nam dopiec, a nie z nami współpracować. Czułam też, że jej metody to atak na mnie – czyli co, do tej pory źle pracowałam? Krzywdziłam dzieci przez 10 lat? To kim ja jestem?

Mam w sobie wiele miłości do nauczycieli, którzy czują opór wobec zmian, bo też byłam w tamtym miejscu.

Gdy poszłam na urlop macierzyński z drugim dzieckiem, byłam potwornie zmęczona. Na myśl, że kolejny raz będę ćwiczyła zdanie Present Simple, gdzie trzeba wpisać „do” albo „does”, chciałam uciec z lekcji. Miałam wrażenie, że dzieci są coraz mniej zdolne (śmiech). Że coś jest z nimi nie w porządku. Że rodzice im chyba nie dość czasu poświęcają.

Czyli pomstowałaś: co za młodzież, co za rodzice, co za czasy.

Tak! Bo przecież: lekcja jest, podręcznik jest, oceny są, a efektów brak i wszystko co robię, zmierza donikąd. Na tym urlopie macierzyńskim spotkałam się z rodzicielstwem bliskości i porozumieniem bez przemocy. Z psycholożkami Agnieszką Stein, Gosią Stańczyk oraz mentorką programów edukacyjnych z udziałem koni Martą Sikorską. Dały mi siłę. Choć przyznam, że i na nie z początku kręciłam głową, przecież nie może tak być, że dzieci decydują. To ich podejście mnie zaintrygowało.

Wówczas weszły też do szkoły nowoczesne technologie. Poszłam na szkolenie do nauczyciela informatyki Jacka Ścibora, który wydawał czasopismo „TiK w edukacji”, i tam pierwszy raz zobaczyłam Kahoota!, aplikację, na której można grać. Poczułam, jakie to fajne i zaangażowałam się w tzw. gamifikację lekcji, czyli wprowadzenie gier. Później zgłosiłam się do Wolnej Szkoły Demokratycznej „Przygoda” na Bemowie jako wolontariuszka. To mi otworzyło oczy, jak można się komunikować z dziećmi.

Jak?

Pamiętam sytuację: dorosła czyta książkę dzieciom, które siedzą wokół niej. Nagle jedno z dzieci mówi, że chce porozmawiać o słodyczach w szkole. Ja myślę: pani czyta, dziecko przerwało, no ładnie! A ona przerywa czytanie i pyta: macie ochotę teraz porozmawiać o słodyczach? Oni: o tak, to ważny temat.

A ja myślę: o rety, to można tak zapytać dzieci, co chcą robić?

I zaczynają dyskutować. Dorosła mówi, że nie ma zgody na przynoszenie niezdrowych słodyczy, a dzieci, że chcą jeść słodkie.

Siedmioletni chłopiec proponuje, żeby przynosić tylko takie słodycze, które się przyrządzi w domu.

I wszyscy: o, to ekstra pomysł. I to stało się zasadą szkolną.

Teraz wiem, że takie podejście jest obecne w firmach turkusowych, gdzie każdy może zgłosić pomysł i będzie wysłuchany.

Czyli w szkole demokratycznej zrozumiałaś, że dzieci można traktować równo i poważnie i że to działa?

Tak. Nabrałam też przekonania, że w swoim obszarze odpowiedzialności mogę coś zmienić, i tak zrobiłam po powrocie z urlopu. W szkole demokratycznej spotkałam szczere dzieci, które miały pomysły i potrafiły powiedzieć, co uważają. Pamiętam dziewczynkę, która coś robiła na tablecie. Zapytałam, czy mogę zajrzeć, ale automatycznie od razu zaczęłam zaglądać, bo dziecko przecież musi pokazać, jak dorosły prosi. A ona schowała tablet i powiedziała: nie.

I to było takie mocne "nie", że do tej pory jest we mnie.

Ale co, wkurzyłaś się?

Nie. Zamurowało mnie. Dla niej było naturalne, że może powiedzieć „nie”, również dorosłemu. To nie miało energii: „chcę ci zrobić na złość”. Po prostu: „nie zgadzam się na to”. Odbiłam się od tego. A że inni dorośli w tym miejscu szanowali „nie” dzieci, nie zareagowałam tradycyjnie: jesteś niegrzeczna, nie odmawiaj cioci.

Potem dużo o tym myślałam. Ja kilka lat temu jeszcze nie potrafiłam powiedzieć takiego „nie”, bez emocji i z odwagą.

Dzieci nauczyły cię jak być lepszym nauczycielem?

Oj tak. I dorośli, którzy komunikowali się z nimi z szacunkiem. Podstawą stało się dla mnie porozumienie bez przemocy. Poczytałam, co robią z ludźmi kary i nagrody, zorientowałam się, że oceny właśnie nimi są i postanowiłam, że skoro mogę ich nie oceniać, to nie będę tego robić. Powiedziałam też dyrektorce o Ruchu Budzących Się Szkół, nasza szkoła dołączyła do niego jako jedna z pierwszych. Bez dyrektorki nic bym nie zrobiła.

W tej chwili do Ruchu, który oddolnie zmienia szkołę, należy już koło setki szkół w Polsce, publicznych i prywatnych. Choć nie ma sztywnego programu, jednym z jego postulatów jest odejście od ciągłego oceniania oraz wystawianie oceny „jeszcze nie” zamiast jedynki. Inni nauczyciele chętnie się dołączyli?

Kilku nauczycieli już od lat pracowało według postulatów Ruchu, intuicyjnie. Ale wielu się zdziwiło, tak jak ja zdziwiłam się kilka lat wcześniej. Mnie samej na początku brakowało odwagi, by zupełnie porzucić oceny. Zrobiłam to dopiero, gdy znalazłam sojuszniczkę w nowej polonistce, która dołączyła do naszej szkoły.

Co stosujesz zamiast ocen?

Tak organizuję lekcje, by móc nieustannie przyglądać się moim uczniom w działaniu, to się nazywa: diagnoza w procesie. Czyli nie może być tak, że ja mówię spod tablicy.

To opowiedz jak wygląda lekcja angielskiego przed i po twojej przemianie.

Weźmy Present Continuous, czas teraźniejszy ciągły. Kiedyś prowadziłam tę lekcję mniej więcej tak: 15-minutowy wykład, jak się tworzy ten czas, przepisanie notatki, ćwiczenie z lukami do uzupełnienia – teoretycznie sprawdzające, ale bezsensowne, bo kto w życiu mówi z lukami?

Teraz zaczynam od jakiejś historyjki – czytanki z podręcznika, bo mamy fajne, jakiejś mojej opowieści z pokazywaniem, filmu albo komiksu. Potem wymyślam aktywność, która pozwoli uczniom ćwiczyć tę konstrukcję – małe dzieci lubią dramę, odgrywanie scenek, starsze wolą pisać, używamy więc np. kostek story cubes – rzuca się nimi i trzeba opisać historię, która uwzględni wszystko, co wypadnie, jest też taka aplikacja na telefon. Przy Present Continuous lubię robić kalambury. Najpierw dzieci piszą czynności na karteczkach – I am sitting, I am dancing. Potem jedni pokazują, drudzy zgadują. Moją rolą jest ustalenie reguł zabawy i pilnowanie, by się udała.

No to mamy lekcję, czyli proces. Kiedy i co oceniasz?

Kiedy uczniowie pokazują, słucham jak mówią, zapisuję sobie, kto już umie się komunikować, a kto nie. Wcześniej, kiedy piszą, chodzę po klasie i obserwuję, z czym mają problem, kto gdzie popełnił błąd.

Podchodzisz i poprawiasz?

Kiedy widzę błąd, nie mówię: o rety, zrobiłeś błąd, tylko: sprawdź, czy będziesz zrozumiany. Słowa projektują rzeczywistość, dlatego ja bardzo pilnuję, jakiego języka używam wobec dzieci. Bo niby efekt jest ten sam – dziecko się poprawia, ale przekaz zupełnie różny.

Jeśli dzieci mnie pytają, czy dobrze napisały, najpierw odsyłam je do podręcznika, żeby same sprawdziły albo do jednego z kolegów – stosuję taką zasadę: zapytaj trzech osób, zanim zapytasz mnie.

Poza tym chciałabym zaznaczyć, że celem nauki języka obcego na koniec podstawówki jest: uczeń porozumiewa się w sposób komunikatywny. Nie – bezbłędny.

Zawsze na lekcji usuwasz się w cień?

Nie, po prostu ciężar jest zmieniony.

A notatki do zeszytu?

Strukturę omawiamy sobie dopiero na koniec, wtedy robimy notatki graficzne, lubię sketchnoting.

Sketchnoting?

Myślografia. Czyli jeżeli chcę zrobić notatkę z Present Continuous, zdania twierdzące, to rysuję ludzika i to, co robi oraz „-ing”. Od razu mówię uczniom, że zeszyt należy do nich i mogą sobie zrobić taką notatkę, jak chcą, tylko żeby słowa były te same. Uwielbiają sami tworzyć notatki. Ważne, że są spersonalizowane i nie bezmyślne. I że notatki robimy na końcu lekcji.

Z jakich jeszcze technik i aplikacji korzystasz?

Jak jest za dużo fajerwerków, to potem, kiedy ich nie ma, jest nudno – już nie da się czytać czytanki. Więc odeszłam od fajerwerków, poza tym chcę zostawić dzieciom przestrzeń na współtworzenie lekcji, a nie, że ja wszystko projektuję. Przynoszę podstawowe rzeczy: kolorowe kartki, długopisy, miękka piłka, która wyznacza, kto ma głos. Z aplikacji używam Quizziz i Kahoota!

Każde dziecko ma swój telefon?

Tak, gdzieś od V klasy. Jak ktoś nie ma, łączą się w pary lub grupy, pożyczam swój telefon. Kiedyś miałam tablety, ale one zrobiły się wolniejsze od telefonów. W młodszych klasach pracuję z tablicą interaktywną i aplikacją Wordwall, dzieci bardzo lubią te gry.

Wielu dorosłych boi się odejść od ocen, są przekonani, że dzieci stracą motywację do nauki.

Stracą motywację zewnętrzną, ale mogą wrócić do tej silniejszej, wewnętrznej.

Bardzo widoczny efekt braku ocen jest taki, że dzieci nie boją się popełniać błędów. Tylko w ten sposób, przez „learning by doing”, możemy dojść do mistrzostwa. To jest dla nas jakoś oczywiste wszędzie poza szkołą.

Kiedy nie ma ocen, dzieci chcą działać i to nie tylko te małe, które potrafią się na mnie obrazić i wejść pod ławkę za to, że „pani o mnie zapomniała”. Choć nastolatki są bardziej wstydliwe, również na angielskim, to i starsi uczniowie są u mnie aktywni. Kiedyś chciałam podsumować ćwiczenie, w które musieli włożyć dużo serca, i nagle słyszę jak jeden uczeń, którego pominęłam, gwałtownie podnosi się razem z ławką, oburzony: a ja?! Też chciał pokazać efekt swojej pracy.

Ale takie rzeczy są możliwe tylko wtedy, kiedy ktoś wie, że nie będzie oceniany. Brak ocen daje uczniom moc niewartościującej uwagi.

Pewnie pomaga też przełamać barierę wstydu przed mówieniem w języku obcym.

Tak, moi uczniowie chętnie mówią, bo wiedzą, że nie będę ich poprawiać, nikt nie będzie się z nich śmiał, nie muszą powiedzieć dobrze, bo nie będzie za to piątki, ani trójki. Mówią, bo ja do nich mówię po angielsku od najmłodszych lat, i to jest naturalne. Nie zmuszam ich - jak ktoś nie chce, to nie mówi. Ale projektuję zadania, które zachęcają ich do wypowiedzi.

Ale zanim każdy coś powie w 20-30 osobowej klasie, to już przeleci lekcja.

To ja się pytam: po co jest ta lekcja? Oczywiście jeśli uczeń będzie dukał coś, co wszyscy wiedzą, że zaraz powie, to będzie nudne. Ale jeżeli opowiadamy historię albo debatujemy i każdy może wyrazić swoją opinię, to jest mówienie, którego się aktywnie słucha. O to właśnie chodzi.

Jak tłumaczysz rodzicom, że nie będzie ocen?

Piszę do nich list na początku roku. Wyjaśniam, dlaczego tak pracuję, odsyłam do źródeł, z których czerpię i zapraszam do kontaktu. Nie pytam o zdanie ani o zgodę. Skoro rodzice zapisują dziecko do szkoły, to ufają specjalistom, którzy tam pracują. Później rodzice czytają oceny pisemne. Jeszcze nikt nie przyszedł z pretensjami.

W klasach 1-3 nie ma ocen, od 4. klasy podstawówki wymagana jest tylko jedna, na koniec roku. Jak ją wystawiasz?

W maju pytam dzieci o ich samoocenę. Dostają kartkę z punktami pomocniczymi, na które mogą odpowiedzieć tak lub nie/ tak, zawsze/często, czasem/nigdy i pytania otwarte. Np. rozumiem czytanki z naszego podręcznika, potrafię napisać zrozumiałe zdanie, mam zeszyt i prowadzę w nim notatki. Na końcu jest miejsce na wystawienie sobie oceny. Zanim na nią spojrzę, wystawiam swoją propozycję w głowie. Nie zapominam przy tym, że ani moja, ani ucznia ocena nie będzie obiektywna i sprawiedliwa, bo to niemożliwe, by ocenić człowieka w skali 1 do 6. Dlatego też specjalnie się nad wystawianiem ocen na świadectwo nie rozczulam. Wolę nasz cenny czas poświęcić na uczenie się języka, na rynku kosztuje to duże pieniądze, a tu jest za darmo. Więc patrzę na tę ocenę, jeśli się zgadza, a najczęściej tak jest, to po prostu ją wystawiam.

A jak się nie zgadza?

Jeżeli dochodzę do wniosku, że uczeń ma rację i daję mu wyższą ocenę, to nie ma problemów. Ale bywa, że oceniam niżej. Zdarzają mi się też dopuszczające.

Co się wtedy dzieje?

Proponuję, by uczeń przemyślał, czy ja mam rację, czy jednak on, i za kilka dni porozmawiamy. Jeśli uznaje, że nie mam racji, proszę, by mnie przekonał. I często wtedy okazuje się, że dzieci umieją więcej niż mi się wydawało, bo np. ktoś mówi do siebie w głowie po angielsku albo gra po angielsku w grę. Już nie uzurpuję sobie prawa do tego, że wiem o uczniach wszystko.

Już?

Od momentu, gdy byłam nauczycielką mojego syna w trzeciej klasie. Wtedy zrozumiałam, jak bardzo nie widać dziecka w ławce. Że widać może 30 procent tego, co umie. Z różnych względów – a to się rozproszy, a to się wstydzi, a to inni szybciej podnieśli rękę. A przecież byłam jego mamą, do tego nauczycielką angielskiego, wiedziałam, ile potrafi. Od tamtej pory wiem, że do końca nie wiem.

Ale wciąż nie wiem, jak reaguje uczeń, gdy stawiasz niższą ocenę niż by chciał. Jest afera?

Pytam wtedy, dlaczego chce tej wyższej oceny. I zwykle okazuje się, że dziecko jej nie potrzebuje i się ze mną zgadza, ale zostało wysłane przez wychowawczynię, która je motywuje, by otrzymało pasek. To dla mnie żaden argument. Dla mnie pasek jest nieważny. Chcę rozmawiać o umiejętnościach, nie o paskach.

Albo dziecko wysłali rodzice, którzy chcieliby dostać wyższą ocenę, albo dziecko chce tej oceny, by dostać nagrodę. Jak porozmawiamy i wyjdą takie rzeczy, to oni rozumieją, że nie będę kłamać, żeby dostali telefon komórkowy. Ale takie sytuacje zdarzają się rzadko.

W zeszłym roku zdarzyła mi się dwójka dzieci, która chciała ocen przez cały rok. To były dzieci, które za oceny dostają w domu nagrody.

Jeszcze nie spotkałam dziecka, które powiedziałoby mi, że chce dostać ocenę, bo to pomaga mu się lepiej uczyć.

Wielu dorosłych, a za nimi dzieci, jest przekonanych, że do nauki języka trzeba mieć te słynne zdolności językowe.

Chciałabym z całą mocą powiedzieć, że to nieprawda. Skoro nauczyliśmy się jednego języka, to nauczymy się drugiego. Kwestia tego jak często i intensywnie eksponujemy się na ten język. Jeśli uświadomisz sobie, że jak uczysz się pierwszego języka, to przez dwa, trzy lata codziennie go od wszystkich słyszysz, a do tego przez kilka lat ciągle popełniasz błędy, to możesz odetchnąć i dać sobie czas. No bo jak często masz kontakt z językiem obcym? Podstawówkę kończą dzieci, którą mówią płynnie, i takie, które mówią słabo, tak jak podstawówkę kończą dzieci, które mają biegają szybciej lub wolniej czy dojrzewają w różnym tempie. W żadnym wypadku to nie znaczy, że tak będzie już zawsze.

Ile godzin angielskiego masz w tygodniu?

Dwie godziny z maluchami, trzy ze starszymi.

Rozumiem, że nie zadajesz zadań domowych. Jak zachęcasz uczniów do kontaktu z językiem?

Polecam im kanały na Youtube, np. Lovely English Stories, albo filmy dostosowane językowo do ich etapu. Zamieszczam różne pomoce w aplikacji Padlet gdzie można sobie kliknąć i spotkać się z językiem. Do szkolnej biblioteki zamówiłam uproszczone wydania angielskich książek, choć z nimi jest taki problem, że są trochę nudne. Odczarowałam też gry, bo już dawno temu, kiedy jeszcze stawiałam oceny, zorientowałam się, że ci uczniowie zdają dobrze egzamin, którzy dużo grają po angielsku, a nie ci, co mieli piątkę z czasowników nieregularnych.

Wspomniałaś, że uczniowie chętnie dyskutują na angielskim. W szkole mało jest czasu na to, by mogli mówić o sobie, swoich poglądach i opiniach.

Na moich lekcjach widać jak bardzo dzieci są niewysłuchane. Rok temu z ósmą klasą umówiłam się na lekcję dyskusyjną raz w tygodniu. Nie mogli się jej doczekać. Zaczęliśmy od prostego tematu: kto woli psy, a kto koty, a potem zeszło na poważne. Gdy wybuchła wojna w Ukrainie, to rozmawialiśmy o tym, kto się zgadza, że obywatele rosyjscy powinni ponieść konsekwencje, a kto nie. Na takich lekcjach wreszcie to oni mogą powiedzieć, co sądzą, a nie muszą reprodukować, co powiedzieli inni, jak w tym cytacie z Gombrowicza.

portret kobiety w okularach

Magdalena Sierockaanglistka, uczy w Szkole Podstawowej nr 236 w Warszawie. Należy do Ruchu Budzących się Szkół.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie.

;
Na zdjęciu Maria Hawranek
Maria Hawranek

Reporterka i podróżniczka. Pisze dla „Dużego Formatu”, „Wysokich Obcasów”, „Tygodnika Powszechnego” i „Przekroju”. Współtwórczyni reporterskiego projektu IntoAmericas.com. Autorka książki „Szkoły, do których chce się chodzić, są bliżej niż myślisz”. Razem z Szymonem Opryszkiem wydała książki „Wyhoduj sobie wolność”, „Tańczymy już tylko w Zaduszki”. Mama Gucia, ich trzyletniego syna.

Komentarze