Paiwast opowiada o polskim strażniku, który tamtego dnia, gdy upadła, kłamał, że zabierze ich do toalety, ale wywiózł na granicę. Nie miała już sił. Dlatego wystąpiła w propagandowym filmie Łukaszenki. Staruszka pasąca owce pyta: "Skąd w twoim kraju tyle nienawiści do Kurdów?"
Czy kiedykolwiek znikną obrazy z tamtego lasu? Sine niemowlę. Szron o poranku. Buty tonące w bagnie. Słowa wykrzyczane w obcych językach, których nauczyła się mimo woli. „Push back”, „suka”, „spierdalać”, rzucane ciemną nocą jak złe zaklęcia.
Dźwięk metalowej rurki białoruskiego pogranicznika. Szczekanie psów. Palące pragnienie, żar ognia. Swąd poparzonego ciała, który trzy miesiące później wciąż wybudza ją ze snu, choć rana już się zabliźniła.
I lepki smutek, który wciąż trzyma ją za kark. Paiwast skrywa go za grubą warstwą pudru, gdy siedzi na kanapie w domu rodziców na obrzeżach As-Sulajmanijja w autonomicznym Regionie Kurdystanu. Głowę trzyma ukrytą w ramionach, widać tylko równy przedziałek w kruczoczarnych włosach spiętych w kucyk.
Przez dziurawą ulicę pod ich domem toczą się starocie, taki mercedes-benz na przykład, rocznik 1976 z dwoma tablicami rejestracyjnymi: jedną z Olsztyna, i przybitą do niej tablicą iracką. Zniknęły już przeszklone wieżowce z centrum i rozkrzyczane neony, które sprzedają prestiż z błędami w języku angielskim, „exlusive apartment”, „modern bilding”.
Nie ma też „lounge barów”, w których mężczyźni dyskutują w oparach sziszy, a kelnerzy odprowadzają ich mustangi na parking. Tutaj wyraźnie widać, że As-Sulajmanijja to wieś, która przebrała się za miasto.
Na początku tysiąclecia, po inwazji Stanów Zjednoczonych, kiedy środkowa i południowa część Iraku pogrążyła się w chaosie, region Kurdystanu przeżywał boom gospodarczy. Bogate złoża ropy, polityczna stabilność i względne bezpieczeństwo przyciągnęły zagranicznych inwestorów. As-Sulajmanijja zaczęła zajmować okoliczne wzgórza, dziś mieszka tu ponad 1,8 mln ludzi, trzykrotnie więcej niż siedem lat temu.
W tym samym czasie 633 tys. Kurdów wyemigrowało do Europy. Tylko w 2021 roku 53 tysiące ludzi wyjechało z Iraku (ponad 70 proc. stanowili Kurdowie), wśród nich był Ramiar, mąż Paiwast.
Przyleciałem do Kurdystanu odnaleźć bohaterów mojego reportażu. Chciałem zrozumieć, jak trafili do polsko-białoruskiego lasu, dlaczego uciekli z autonomii, która na Bliskim Wschodzie uchodzi za oazę stabilności. I co poszło nie tak w budowie drugiego Dubaju.
Z Paiwast i Ramiarem poznaliśmy się w październiku na Białorusi. Wracali właśnie do Mińska po pobycie dziewczyny w szpitalu w Świsłoczy. Ja jechałem w drugą stronę, w kierunku Cichawoli.
Kilka dni wcześniej szli w dużej grupie, dzieci, starcy i kilka kobiet w ciąży, razem ponad 50 zdesperowanych ludzi. Złapali ich w lesie koło Brzeziny, a potem wyrzucili do strefy śmierci między Polska a Białorusią. Po dwóch nieprzespanych nocach spróbowali jeszcze raz. Tym razem maszerowali w siódemkę, ze znajomymi. Noc plątała ścieżki, Paiwast upadła, ból nogi był okropny. Znajomi poszli dalej i kilka dni później byli już w Niemczech.
A Ramiar zaczął wydzwaniać na polskie pogotowie. „Kłamiesz, jesteś na Białorusi”, słyszał od dyspozytorów. Jeden z nich po prostu odłożył słuchawkę, gdy chłopak błagał o pomoc.
- W końcu powiedzieli mi, żebym poszedł do najbliższej wioski. Zostawić płaczącą Paiwast samą w lesie? Ruszyłem. Na miejscu zamiast karetki czekały dwa wozy Straży Granicznej. Polacy potraktowali mnie jak terrorystę. W końcu zgodzili się pójść po Paiwast. Płakała z bólu i wycieńczenia. A potem ruszyliśmy z powrotem do polskiej wioski, niosłem żonę na plecach. Mówili mi, że idę za wolno, że ona powinna iść sama. Przyjechała karetka. Chcieli nas rozdzielić, ją do polskiego szpitala, mnie na Białoruś. Nie zgodziliśmy się. Karetka odjechała pusta – opowiadał mi Ramiar jesienią.
A teraz, kilka miesięcy później, siedzę z jego żoną i trójką przyjaciół w domu jego teściów w As-Sulajmanijja. Mężczyźni co chwili poprawiają Paiwast, tłumaczą jej, co może, a czego nie może mówić. Jako kobieta. To irytujące, ale są naszymi tłumaczami.
A więc tak: rok po ślubie para młoda uznała, że uciekają z Kurdystanu. Wszystko dlatego, że Ramiar jako fotograf naraził się partii, gdy opublikował zdjęcia z antyrządowych protestów. Kilka razy trafił do aresztu. Bali się z żoną o życie, dlatego sprzedali auto i meble, pożyczyli dziesięć tysięcy dolarów, opłacili przemytnika i ruszyli na Białoruś.
Koledzy Ramiara kiwają głowami. Wtrącają, jaką kwotę dali kumplowi. Żartują, że to kredyt bez procentów. Finansowe kulisy wyprawy znają lepiej niż Paiwast. Na dodatek dzwonią do Ramiara, ten spaceruje po korytarzu ośrodka tymczasowego dla migrantów w Niemczech, poprawia długą brodę, wita się ze mną i z kumplami. Macha do żony.
Telefon do niego przerwał opowieść Paiwast o polskim strażniku, który tamtego dnia, gdy upadła, kłamał, że zabierze ich do toalety. A potem wywiózł na granicę. Wtedy spotkali Białorusinów, Ramiar ubłagał ich, by wezwali karetkę.
- Wzięli mnie do szpitala w Świsłoczy dzięki filmowi, który nagraliśmy. Białorusini kazali nam opowiedzieć do kamery, że polscy strażnicy to całe zło, a Białorusini uratowali nam życie i dali opiekę medyczną za darmo. Film przejęli pogranicznicy, nie wiem, co się z nim stało – opowiada Paiwast.
Jakaś niewidzialna ręka wyłącza elektryczność na trzy minuty w całej dzielnicy. Kiedy wraca światło, tusz spływa po twarzy dziewczyny. Ze łzami w oczach opowiada jeszcze o agresywnych pogranicznikach, głodzie, powrocie, depresji, strachu przed wychodzeniem z domu.
Uderza mnie jej ślepa wiara w media społecznościowe. Przez dwie godziny rozmowy nie wypuszcza z dłoni z różowymi paznokciami telefonu w czerwonym etui. Klika i klika. Pokazuje konto na Instagramie, to właśnie w tym medium zobaczyła we wrześniu, że da się przejść do Europy przez las.
TikTok i ściana Facebooka pełne były relacji tych, którym się powiodło. Już na Białorusi, podczas relacji na żywo jednego z kurdyjskich „dziennikarzy” usłyszała, że Polska otworzy granicę.
Na początku grudnia Meta opublikowała raport, że usunęła prawie siedemdziesiąt kont na Facebooku, dziesięć grup i osiem kont na Instagramie, niektóre powiązane z białoruskimi KGB, które rozpalały kryzys migracyjny. Profil dziennikarza, na którego powoływała się Paiwast przeoczono: 270 tysięcy followersów usłyszało od niego w listopadzie, że Polska otwiera granicę. Po białoruskiej stronie w obozie w Bruzgach zapanowała wówczas radość.
Paiwast wierzy, że przed śmiercią w lesie uratował ją inny film, który nagrała, a białoruskie służby opublikowały na Facebooku.
- Wróciliśmy do Mińska, odpoczęliśmy, a potem zdecydowaliśmy, że Ramiar spróbuje przedrzeć się jeszcze raz sam, a ja wrócę do Iraku. Chodziło o jego bezpieczeństwo. Udało się, złożył wniosek o azyl w Niemczech – ciągnie Paiwast. – A ja? Poczułam, że może też mi się uda. Bardzo chciałam spotkać się z mężem. Ale złapali mnie Białorusini, tkwiłam uwięziona w pasie śmierci. Co noc przychodzili i prowadzili nas do ogrodzenia, w którym wycinali dziury. Odpuścili po kilku dniach, gdy spadł pierwszy śnieg.
Nie miała sił. Dlatego znów wystąpiła w propagandowym filmie. Opowiada w nim, że uraz nogi był spowodowany agresją polskich pograniczników. Skłamała. Dzięki nagraniu Białorusini wypuścili ją ze strefy śmierci, wróciła do Mińska, a potem do Iraku jednym z dziesięciu lotów, którymi deportowano migrantów z granicy polsko-białoruskiej.
Na pierwszym selfie już po powrocie do Iraku dziewczyna ma nieobecne oczy. Zupełnie takie jak teraz, dwa i pół miesiąca później. I wciąż budzi się z krzykiem, gdy parzy ją ogień.
- O czym myślisz podczas takiej bezsennej nocy? – dopytuję.
- Modlę się, by Niemcy przyznali azyl mojemu mężowi. A jeśli się uda, znajdę sposób, by do niego dołączyć. Czy przez Białoruś? Chyba wolałabym łódką.
- Wrócili zrujnowani finansowo i psychicznie. To głównie młodzi ludzi, którzy wiedzę o świecie czerpią z mediów społecznościowych, dlatego tak łatwo było nimi manipulować - Ari Jalal kręci się na obrotowym fotelu za wielkim biurkiem.
Jest prezesem fundacji Lutka (Summit Foundation for Refugee and Displaced Affairs). Przyjął mnie w swoim ciemnym gabinecie, dziewczyna z biura komunikacji zrobiła nam zdjęcie, na krótki czas ściągnął ciemne okulary i pokazał spuchnięte z powodu alergii oczy. A teraz delektuje się dymem papierosa i ogólnikami o łamaniu swobód obywatelskich, sytuacji społeczno-ekonomicznej i pandemii koronawirusa. Kiedy jednak pytam o konkrety, milczy, a nasz tłumacz chrząka pojednawczo.
W organizacji Lutka pomagają migrantom, którzy nielegalnie przekroczyli granice Unii Europejskiej. Niektórzy potrzebują dokumentów, żeby dowieść, że są Irakijczykami. Wtedy organizacja zbiera wszelkie dowody, nawet wysyła próbki DNA do ambasad. Pomaga też rodzinom w odnalezieniu zaginionych.
W ciągu ostatnich siedmiu lat przepadło niemal trzystu migrantów z Iraku, głównie przeprawiających się trasą przez Morze Śródziemne.
- Jest coś, czego nie rozumiem. Wielu uchodźców z Syrii czy Afganistanu marzy, by przedostać się do Kurdystanu – prowokuję.
Według różnych raportów organizacji pozarządowych na terenie autonomii przebywa obecnie pół miliona uchodźców (głównie z Syrii) oraz wewnętrznych migrantów z południa i centrum Iraku. Gdyby Kurdystan był niepodległym państwem, to biorąc pod uwagę populację ok. 6 mln obywateli, znajdowałby się w czołówce krajów, które przyjęły najwięcej uchodźców per capita. Niekwestionowanym liderem jest Liban, w którym na każdy tysiąc obywateli przypada ponad dwustu uchodźców.
- Nikt nie zmienia kraju z prostych powodów, to trudne decyzje. Każda historia jest inna, ale większość migrantów skarżyła się na wysokie bezrobocie, niskie płace, kiepskie usługi publiczne oraz powszechną korupcję – odpowiada Jalal.
Tłumaczy, że co piąty pracownik w Autonomicznym Regionie Kurdystanu zatrudniony jest w sektorze publicznym. Wielu pracowników ucierpiało, bo przez kilka miesięcy ubiegłego roku budżetówka nie wypłacała pensji. Rząd obniżył też płace (nawet o jedną piątą) z powodu zapaści finansowej spowodowanej pandemią i spadkami cen ropy na światowych rynkach.
Sytuacji nie poprawiały przeciągające się negocjacje z rządem federalnym w Bagdadzie na temat przydziałów budżetowych. Na ulice irackich miast wychodzili nauczyciele, urzędnicy, studenci, a w dniu, w którym rozmawiamy, trwa włoski strajk służb porządkowych - As-Sulajmanijja tonie w śmieciach.
Zdaniem Jalala duży wpływ na migrację przez Białoruś miała też eskalacja działań wojennych w pobliżu północnej granicy z Turcją. Góry leżące na granicy turecko-irackiej są wykorzystywane jako bazy przez grupę rebeliantów Partii Pracujących Kurdystanu (PKK), która od 1984 r. walczy o kurdyjską autonomię w Turcji i została uznana przez USA, Wielką Brytanię i UE za organizację terrorystyczną.
Kiedy się żegnamy Jalal wyciąga telefon. Zanim zdążę dopytać, o co mu chodzi, pokazuje fanpage strony organizacji na Facebooku. W komentarzach roi się od przekleństw po polsku: „Wyp…. do domu”, „Mają smartfony, a pogody nie mogli sprawdzić”, „No proszę, dzieci w pierwszym szeregu”.
- Tysiąc pięćset komentarzy pod naszą stroną. Nie nadążaliśmy usuwać, nigdy nie mieliśmy tyle roboty z moderowaniem naszych mediów społecznościowych – Jalal kręci głową. – Nie rozumiem skąd ta agresja ze strony Polaków?
Po raz pierwszy przepraszam za rodaków. Potem zrobię to jeszcze siedem razy.
A. czeka na mnie pod dawną fabryką tytoniu przerobioną na ośrodek kultury w centrum As-Sulajmanijja. Stoi między dwoma plakatami promującymi wystawy. Po prawej ma napis „Dreams of dreams”, „Marzenia marzeń”, po lewej „Agony”, Agonia.
- To jakbym stał między Polską i Białorusią – żartuje. Humor mu dopisuje, choć próba ucieczki z kraju kosztowała go 6,5 tys. dolarów i dziewięć kilogramów. Widzimy się pierwszy raz, ale od października wymieniliśmy setki wiadomości.
A. donosił mi o kolejnych próbach przejścia przez granicę, wywózkach przez polskich strażników, a w grudniu o sytuacji w obozie tymczasowym w Bruzgach. Ale teraz nie jest chętny na wspominki z granicznego lasu. Znajduje się, jak podkreśla, na początku zapominania.
Wiem o nim niewiele. Tyle, że jest synem rzeźnika. Że wykupił wycieczkę na Białoruś, bo chciał się uczyć, by nie zostać rzeźnikiem. Kiedy pytam, gdzie nauczył się języka angielskiego, wzrusza ramionami i odpowiada, że z gier w sieci.
Opowiadam mu o wizycie w siedzibie organizacji Lutka i komentarzach Polaków na temat ubioru migrantów. Wtedy zabiera mnie na bazar, który rozłożył się wokół Wielkiego Meczetu. To targowisko próżności, podrabiane metki i loga znanych projektantów biją po oczach: Hugo Boss, Dior, Nike i Adidas. Pachnie tanimi tekstyliami i cierpką herbatą, którą sprzedają z wózków handlarze.
- Jak to było? „FUCKING MIGRANT? Spodnie Hugo Boss, koszulka Gucci, buty Adidasa”. Wybieraj! – uśmiecha się A.
Potrzebuję dziesięciu minut, by skompletować strój. Cena? 30 dolarów. Gdybym chciał dołożyć jeszcze „markową” kurtkę zimową, to 50-60 dolarów powinno wystarczyć, by ubrać się jak migranci ze zdjęć, pod którymi roiło się od nienawistnych komentarzy.
- Czemu wyjeżdżacie? – dopytuję, gdy siadamy z A. na plastikowych zydelkach przy wózku z herbatą.
- Żyjemy w podróbce demokracji. Nasza wolność też jest podrabiana.
Kiedy miał cztery lata, Stany Zjednoczone i sojusznicy (w tym Polska) dokonali inwazji na Irak. Potem potrzebowały narracji, która uzasadniałaby ich dalszą obecność w tym kraju. Lokalni przywódcy kurdyjscy, wywodzący się z dwóch wpływowych klanów Barzani i Talabani wykorzystali międzynarodowe wsparcie i rosnące ceny ropy naftowej.
Tak powstał „drugi Irak” – bardziej stabilny, pozbawiony rządów skrajnych muzułmanów, oparty na idei „dubaizacji Kurdystanu”, którą promowała Demokratyczna Partia Kurdystanu (KDP) kierowana przez Masouda Barzaniego. Gospodarka rosła, ale najbardziej bogaciła się dwugłowa władza.
Dziś oba klany mieszkają w zamkniętych enklawach: Barzani w rejonie turystycznym, gdzie dawny dyktator Saddam Husajn miał pałac Sari Rash, Talabani w położonej na wzgórzu wiosce Dabashan nieopodal As-Sulejmanijji. Mają własne partyjne policje, media, uniwersytety, biznesy, a przede wszystkim złoża ropy.
- Społeczeństwo dzieli się dziś na ludzi związanych z partiami i całą resztę, czyli masy, które mają do wyboru: próbę przetrwania tutaj albo ucieczkę – przekonuje A. – To przez kleptokratów migracja stała się obsesją mojego pokolenia. Młodzi uciekają, bo nie chcą w tym uczestniczyć. Wiemy, jak wygląda życie w innych krajach.
Obsesja to dobre słowo. W Kurdystanie poznaję wyłącznie osoby, które już próbowały albo zamierzają spróbować.
Mój tłumacz Mohamed uciekł z Kurdystanu jako szesnastolatek. Wypłynął łódką z Turcji, przez cztery lata był rzucany z obozu do obozu w Niemczech. Kiedy depresja nie pozwalała mu wstawać z łóżka, postanowił wrócić. Dziś studiuje literaturę angielską.
Wieczorem pijemy po kryjomu piwo w parku. Dosiada się przyjaciel Mohameda i gra na gitarze flamenco. Później rozmawiamy o jego miłości do muzyki Zbigniewa Preisnera i filmów Krzysztofa Kieślowskiego. Za kilka tygodni też wyruszy w stronę Wielkiej Brytanii, gdzie czeka na niego dziewczyna.
Chłopcy śmieją się, że migracja płynie w ich krwi. Każdy ma w rodzinie kogoś na emigracji.
Kurdowie byli rozproszeni po czterech krajach Bliskiego Wschodu (Syrii, Iranie, Iraku i Turcji) od upadku Imperium Osmańskiego i nie mieli możliwości ustanowienia własnego państwa narodowego. Tylko w ostatnim półwieczu odnotowano kilka fal migracyjnych: w drugiej połowie lat 70. po wojnie iracko-kurdyjskiej i upadku ruchu niepodległościowego, na początku lat 90., gdy uciekali przed ludobójczą kampanią Saddama Husajna i kilka lat później, gdy iracki dyktator oskarżył Kurdów o zbyt zażyłe relacje z rządem Stanów Zjednoczonych.
To co wydarzyło się w ubiegłym roku na pograniczu Polski i Białorusi, uznawane jest tu za kolejną falę kurdyjskiej migracji.
- Demokracja? Wolność słowa? Swobody obywatelskie? Nie, po prostu chciałem lepszego życia. Normalnego. A tam otarłem się o śmierć. Uciekłem przed nią, ale widziałem takich, którym się nie udało – Jihad pokazuje zdjęcie zwłok owiniętych w śpiwór, które zrobił w lesie po stronie białoruskiej.
Dwadzieścia razy przekraczał białorusko-polską granicę. Za każdym razem to samo. Bieg, krzyki, komenda, stój, szarpanie, błaganie, trzask powerbanków, wojskowa ciężarówka. Pas śmierci.
Jihad chwyta za nożyczki i ciacha nerwowo powietrze. Ma 28 lat i dwa metry wzrostu. Pracuje w salonie fryzjerskim na obrzeżach As-Sulejmanijja. Dookoła krajobraz księżycowy: kamienie i gruz, z których wystają niewielkie nieotynkowane domy. Błotna breja robi za ulicę, na której dzieciaki grają sflaczałą piłką.
- I znów białoruscy pogranicznicy. Przychodzili nocą, wrzeszczeli, kazali pakować manatki, maszerowaliśmy tak pół godziny, czasem godzinę, potem wycinali dziury w płocie i krzyczeli Europa, Europa. Raz byliśmy już pod Warszawą, gdy policja zatrzymała kuriera. Kierowca vana był Albańczykiem, widziałem, że go skuli i zabrali. Nie mogli się nadziwić, że było nas kilkunastu w aucie. Błagaliśmy o wodę. Nie dali ani łyka. I znów wywieźli.
Ciach, ciach, ciach – Jihad znów tnie nożyczkami.
- Raz byliśmy w lesie pięć dni. Ponad trzydzieści osób, ośmioro dzieci. Przetrwaliśmy pięć dni bez pożywienia i wody! Najpierw jadłem trawę i liście, potem nie miałem siły już po nie sięgnąć. Wiesz, co się wtedy dzieje z człowiekiem? Usypiasz. Czas się roztapia. Jeszcze widzisz ludzi, którzy idą w twoim kierunku, ale nie wiesz, czy to sen, czy to już śmierć. To byli aktywiści z Grupy Granica. Dali jeść i pić, nie miałem siły nic połknąć. Ledwie zjadłem zupę, zaraz potem wszystko zwymiotowałem. Potem przekazali nam jeszcze ciepłe buty i skarpety, jeden oddał swoją kurtkę koledze. Poszli. Znów las i mrok. Ale właśnie wtedy uwierzyłem, że przeżyję.
Szybko udaje mi się ustalić nazwisko aktywisty, który pomagał. Wysyłam mu zdjęcie z Jihadem. Przerwa na uśmiech. A potem Kurd odkłada nożyczki, na ząbkach grzebienia wygrywa melodię grozy. - Znów spróbowaliśmy i znów Polacy wywieźli nas na mróz. Dostaliśmy się do białoruskiego Grodna, gdy usłyszeliśmy, że w stronę granicy idzie wielki marsz Kurdów. I tak dostaliśmy się pod samo ogrodzenie. Kazano nam rzucać kamieniami. Ale nie miałem na to siły. Zamykałem oczy i nos, by nie czuć gazu pieprzowego. To któregoś z tych dni zebrałem się w sobie, by porwać pistolet białoruskiemu oficerowi. Złapali mnie i pobili. Za to, że chciałem się zabić.
Białorusini dali mu wybór: powrót do kraju albo kolejna próba przejścia przez las. 6 grudniu wsiadł do jednego z deportacyjnych samolotów.
- Jeśli dziś z czegoś się cieszę, to z tego, że nie wróciłem w czarnym worku.
To już góry, czterdzieści minut drogi za Halabdżą w stronę Iranu. Zatrzymuję się przy osadzie namiotów z niebieskich plandek. Przed jednym z nich kuca Mehtap w podartych męskich szarawarach, rocznik 1946, ugniata ciasto na chleb.
Nie ma tu prądu i zasięgu, ale są woda i trawa. A Mehtap od lat ucieka ze swoim stadem owiec przed suszą. Poniżej płynie rzeka Sirwan, która stanowi naturalną granicę między Irakiem i Iranem, wystają z niej ruiny mostu wysadzonego przez wojska Saddama Husajna podczas wojny iracko-irańskiej.
Rozmawiamy z pomocą tłumacza o kryzysie klimatycznym, nagłych ekstremach pogodowych, choćby takich jak atak śniegu sprzed dwóch tygodni, który zabrał ponad sto sztuk z jej stada. Owcze truchła leżą nad rzeką. I o suszy, która zdaniem Mehtap jest gorsza niż wojna.
W końcu staruszka dopytuje, skąd jestem. - Z Polski? – nie dowierza. – Skąd w twoim kraju tyle nienawiści do Kurdów?
Wtedy przepraszam po raz ósmy.
*Materiał powstał przy wsparciu nagrody z konkursu realizowanego przez Centrum Edukacji Obywatelskiej, która finansowana jest ze środków Unii Europejskiej.
Szymon Opryszek - niezależny reporter, wspólnie z Marią Hawranek wydał książki "Tańczymy już tylko w Zaduszki" (2016) oraz "Wyhoduj sobie wolność" (2018). Specjalizuje się w Ameryce Łacińskiej. Obecnie pracuje nad książką na temat kryzysu wodnego. Autor reporterskiego cyklu "Moja zbrodnia to mój paszport" nominowanego do nagrody Grand Press i nagrodzonego Piórem Nadziei Amnesty International.
Szymon Opryszek - niezależny reporter, wspólnie z Marią Hawranek wydał książki "Tańczymy już tylko w Zaduszki" (2016) oraz "Wyhoduj sobie wolność" (2018). Specjalizuje się w Ameryce Łacińskiej. Obecnie pracuje nad książką na temat kryzysu wodnego. Autor reporterskiego cyklu "Moja zbrodnia to mój paszport" nominowanego do nagrody Grand Press i nagrodzonego Piórem Nadziei Amnesty International.
Komentarze