0:000:00

0:00

Prawa autorskie: AFPAFP

Dominika Sitnicka, OKO.press: W niedzielę Olaf Scholz ogłosił, że Niemcy stworzą specjalny fundusz obronny w wysokości 100 mld euro. Oraz że ich wydatki na siły zbrojne osiągną ponad 2 proc. PKB.

Mówi się, że to przewrót w polityce Niemiec, ale właściwie dlaczego?

Piotr Buras, dyrektor warszawskiego biura Europejskiej Rady Spraw Zagranicznych (ECFR): Przemówienie Scholza było bez mała historyczne – nie tylko jego konkretne zapowiedzi. To sygnał najostrzejszego od dekad zwrotu w niemieckiej polityce zagranicznej i bezpieczeństwa. I cezura oznaczająca pożegnanie się z przesłankami i postawami, które kształtowały politykę powojennych Niemiec.

Jedną z takich postaw, zwłaszcza po zjednoczeniu, kiedy Niemcom - i nie tylko im - wydawało się, że świat stał się spokojny, a globalizacja zapewni pokój, była niechęć do ponoszenia wydatków wojskowych i dystans do wszystkiego, co trąci militaryzmem.

Powodów było co niemiara: amerykański parasol bezpieczeństwa, wyuczona po 1945 nieufność Niemców do samych siebie, wygodnictwo, faktyczne poczucie bezpieczeństwa, wiara we współzależność jako gwarancję bezpieczeństwa itd. Niemcy nie czuli się zagrożeni i woleli cieszyć się tzw. dywidendą pokojową, niż inwestować w niepopularne wojsko. W ostatnich latach zwiększyły nakłady na obronę, ale natowski cel 2 proc. PKB rocznie uważały za niezbyt sensowny.

Dlatego te decyzje to gigantyczna zmiana. Ale jeszcze ważniejszy jest przekaz polityczny: że dzień agresji Rosji przeciwko Ukrainie to cezura w dziejach Europy, po której nic nie będzie jak dawniej.

Berlin ogłosił, że jest gotów wyciągnąć z tego wnioski. I są one bardzo daleko idące.

Jeden z nich dotyczy zasad eksportu broni. W sobotę Niemcy poinformowały, że wyślą 1000 pocisków przeciwpancernych i 500 granatników, by pomóc Ukrainie. Ale dlaczego czekały z tą decyzją aż trzy dni? O co chodzi w regulacji dotyczącej niewysyłania broni w strefy objęte konfliktem?

Mam wrażenie, że w zasadzie we wszystkich ważnych sprawach Niemcy są dwa kroki do tyłu za wydarzeniami. W ostatniej możliwej chwili zdecydowali się na zawieszenie Nord Streamu. Gdyby zdecydowali się na zniesienie ograniczeń na eksport broni dla Ukrainy kilka dni temu, to zyskaliby ogromne uznanie. A tak, to spotkała ich zmasowana krytyka i niedowierzanie.

Można odnieść wrażenie, że dopiero pod tą presją zmienili zdanie. Istnieje niemiecka ustawa, która reguluje tę kwestię. Przepisy mówią, że nie można wysyłać broni do regionu objętego konfliktem zbrojnym, poza sytuacjami - i to jest kluczowe - gdzie ta broń ma służyć do samoobrony.

Przeczytaj także:

To chyba tutaj nie było żadnych wątpliwości.

Oczywiście. Niemiecka wstrzemięźliwość w wysyłaniu broni do Ukrainy nie była związana wyłącznie z ograniczeniami prawnymi.

Zgodnie z Kartą Narodów Zjednoczonych, państwa mają prawo do samoobrony i w takiej sytuacji jest Ukraina.

Nawet ta stosunkowo restrykcyjna niemiecka ustawa pozwala na wysyłanie broni w takie regiony, jeżeli chodzi o sytuację samoobrony. Więc można było tę broń wysłać. Trzeba też powiedzieć, że Niemcy ten przepis wcześniej sami naruszali.

Przed 2014 realizowali wielomilionowe kontrakty na dostarczanie Rosji oprogramowania wojskowego.

Tak. To prawda. Poza tym w ubiegłym roku największym odbiorcą broni produkowanej w Niemczech był Egipt, a Egipt jest zaangażowany wojskowo w konflikt w Jemenie.

Tło tej ustawy jest takie, że Niemcy doświadczone II wojną, ze względu na swoją historię, zawsze uważały, że wszelkie próby ograniczenia czy udaremnienia konfliktów zbrojnych są absolutnym priorytetem. W związku z tym nie chciały się mieszać w konflikty zbrojne, wspierając jedną ze stron.

Chcieli raczej negocjować, być mediatorem.

To jest rola, w której Niemcy zawsze bardzo lubiły się widzieć. Często ją skutecznie odgrywały. Ale ta rola z biegiem czasu stała się w zasadzie wymówką przed różnymi trudnymi wyborami, trudnymi politycznymi decyzjami. Kwestia pomocy wojskowej dla Ukrainy jest tego przykładem.

Dodatkowo kwestia eksportu broni w Niemczech jest trochę obłudna. Z jednej strony istnieją te ograniczenia, doktryna, by nie mieszać się w konflikty zbrojne, a jednocześnie Niemcy są jednym z największych producentów broni.

Do rangi symbolu urosła sprawa hełmów. Czy to też jest broń, skoro Niemcy miały problem z dostarczeniem pięciu tysięcy hełmów?

Zwłoka z dostarczeniem hełmów wynikała według Berlina z tego, że przez długi czas nie określono miejsca, gdzie mają zostać Ukraińcom dowiezione. Ale Niemcy pomagali w inny sposób - dostarczając wyposażenie medyczne, doposażając szpitale wojskowe i przede wszystkim - pieniądze.

Ale to fakt, że w obecnej sytuacji ten opór przed wysyłaniem broni defensywnej był całkowicie absurdalny, szkodliwy i niezrozumiały.

Skąd to się bierze? Do tradycyjnej wstrzemięźliwości wynikającej ze wskazanych wcześniej powodów dochodziła równie tradycyjna obawa przed „prowokowaniem” Rosji. Oraz wiara w jakieś rozwiązanie dyplomatyczne, w którym Berlin byłby pośrednikiem.

Kanclerz Olaf Scholz do ostatniego momentu żywił nadzieję, że rozmowy w formacie normandzkim na temat wdrożenia tzw. porozumienia mińskiego w sprawie statusu Donbasu coś przyniosą.

Niemcy nie chciały wspierać wojskowo Ukrainy, żeby pokazać, że stawiają na rozwiązanie dyplomatyczne.

Tylko inwazja nastąpiła w czwartek nad ranem, a oni tak ważną decyzję podjęli dopiero w sobotę. I można odnieść wrażenie, że zrobili to z troski o PR, uginając się pod krytyką. Wielu polityków mówiło o hańbie Niemiec.

Niemcy ustąpiły pod presją. Tak jak w kwestii Nord Stream 2 ustąpiły w dużej mierze pod presją amerykańską. W sprawie broni była to też presja wewnętrzna. W Niemczech już od dłuższego czasu i w trakcie tego kryzysu - toczy się bardzo żywa dyskusja, w której środowiska eksperckie, akademickie, ale również polityczne krytykowały politykę wobec Rosji i nieadekwatne dogmaty polityki bezpieczeństwa.

Również media wzywały rząd do tego, żeby zmienił stanowisko w sprawie dostaw broni. Elity polityczne były pod bardzo silnym naciskiem, nie tylko zagranicznej opinii publicznej, ale również wewnętrznej.

To, co się dzieje w tej chwili w niemieckiej polityce zagranicznej i bezpieczeństwa, ale też polityce energetycznej, to jest przełom bez precedensu. To jest nawet głębsze, niż to, co działo się w przypadku udziału niemieckich żołnierzy w wojnie w Kosowie.

Przełom przełomem, ale czy nie jest tak, że większość krajów UE widzi w Niemczech już tylko hamulcowego? Niemcy nie tylko nie chciały się mieszać w konflikt, ale też stopowały działania innych krajów. Tak było ze SWIFT-em, tak było z bronią, którą chcieli dostarczać Holendrzy. Wiele krajów straciło zaufanie do Niemiec.

To prawda. Niemcy cały czas są dwa kroki z tyłu i to rujnuje również efekt polityczny tego przełomu, który się dokonuje.

To dotyczy również Nord Stream 2. Gdyby wcześniej zdecydowali się na wstrzymanie certyfikacji, to byliby bohaterami. A teraz wszyscy mówią "no tak, zrobili to, bo nie mogli inaczej". Tak samo, lub nawet gorzej, wygląda kwestia dostawy broni. To stanowisko było kompletnie nie do obrony. Oczywistym było przecież, że dostawa broni to jedyna wymierna i od razu skuteczna rzecz, którą Europa może zrobić, by pomóc Ukraińcom się bronić. Oni przecież bronią nie tylko siebie, ale tak naprawdę nas.

Co do SWIFT-u, to sytuacja jest trochę bardziej skomplikowana. Obawy niemieckie, i nie tylko niemieckie, przed całkowitym i natychmiastowym odłączeniem wszystkich banków rosyjskich od tego komunikatora pozwalającego na dokonywanie transakcji, są bardziej uzasadnione niż w przypadku eksportu broni. Nie do końca wiemy, jakie byłyby konsekwencje takiego kroku. I to nie tylko dla Niemiec, ale dla całej Europy i gospodarki światowej. Mogłyby oznaczać odcięcie od dostaw gazu i ropy z nieprzewidywalnymi skutkami ekonomicznymi i społecznymi.

Wszystko wskazuje, że z własnej winy Europa jest tak zależna od importu surowców z Rosji, że nie jesteśmy w stanie szybko zapełnić luki, która by powstała. W dodatku taki krok nie zmieniłby raczej szybko kalkulacji Rosji, ani krótkofalowo bardzo by Rosji nie zabolał. Dlatego nawet uchwalone w końcu - przy zgodzie Niemiec - odcięcie części banków rosyjskich od SWIFT-u nie obejmuje transakcji dotyczących handlu energią.

Kluczowe znowu jednak jest to opóźnienie decyzji. Jak to możliwe, że ani Niemcy, ani cała Unia Europejska nie są przygotowane na tak skalibrowane odcięcie, by ograniczyć skutki uboczne dla UE?

Dlaczego nie byliśmy przygotowani na taki scenariusz i trzeba było wypracowywać takie rozwiązanie pod presją chwili?

Dodajmy jeszcze, że w konkluzjach szczytu UE z czerwca 2021 roku jest zobowiązanie Komisji Europejskiej i Europejskiej Służby Działań Zewnętrznych do przygotowania scenariusza takich sankcji wobec Rosji. Miesiącami nie zrobiono nic w tej sprawie.

Niemcy mają interesy z Rosjanami i w ich imię są w stanie poświęcić losy jakiegoś tam kraju na obrzeżach Europy.

To jest dużo bardziej skomplikowane. W Niemczech panuje głęboka niezdolność do strategicznego działania w obliczu konfliktu. Oni się bardzo boją konfrontacji, sporu. To jest w DNA tej republiki powojennej. Rola pośrednika to ulubiona niemiecka rola, bo pozwala nie dokonywać trudnych wyborów.

Oczywiście, że twarde interesy ekonomiczne odgrywają dużą rolę. I to nie tylko w Niemczech, również Włosi i Francuzi przywiązują w dyplomacji ogromne znaczenie do interesu ekonomicznego. Ale w Niemczech dochodzi kluczowy element, dotyczący zwłaszcza relacji z Rosją, że współzależność ekonomiczna jest gwarancją bezpieczeństwa.

I to przekonanie panowało przez dekady. Aż do czwartku.

I ono nie było zaburzone nawet przez Gruzję i przez Krym?

Myślę, że było poddawane erozji, z czasem słabło. Ale nadal było głęboko zakorzenione w niemieckiej tradycji polityki zagranicznej. Chodziło o to, że mając z Rosją powiązania ekonomiczne mogą na nią oddziaływać. Na tym polega też działanie globalizacji jako metody na pokój światowy.

Ale nagle się okazało, że te powiązania mają odwrotny kierunek i stają się bronią.

Mówimy o współzależności, ale w kwestii energetycznej to wyglądało bardziej na zależność. Wszyscy przecierają oczy ze zdumienia, jak Niemcy, ten praktyczny i racjonalny naród, może wyłączać elektrownie atomowe, żeby sprowadzać gaz z Rosji.

W Niemczech było zawsze przekonanie, poniekąd uzasadnione, że to jest jednak współzależność: my sprowadzamy gaz z Rosji, ale wiemy, że Rosja jest zależna od eksportu tych surowców, czyli między innymi od nas. Jeżeli przestaniemy kupować te surowce, to Rosja będzie miała gigantyczny problem.

Niemcy nie zrozumiały Rosji

Tylko że okazało się, że priorytety putinowskiej Rosji są trochę inne niż nasze. I to my nie będziemy mieć gazu w kuchence czy w fabryce, gdyby doszło do zerwania dostaw. A to krótkofalowo bardziej bolesne niż straty finansowe.

Ale główny problem, jak widzimy teraz, nie polega na tym, że Rosja zakręci kurek. Tylko na tym, że Europa nie może użyć swojej najsilniejszej broni, jaką są pełne sankcje finansowe. Bo krótkofalowo nie jesteśmy w stanie obejść się bez rosyjskiego gazu i ropy. Niemcy były zawsze przekonane, że to jest właśnie gwarancja bezpieczeństwa, że to będzie dawało stabilność. Czuły się dobrze w tym świecie globalizacji. Teraz przeżyli szok.

Cała debata niemiecka w ciągu ostatnich dziesięciu, czy piętnastu lat jest o tym, jak się dostosować do nowej rzeczywistości. Ale bardzo trudno im to przychodzi. Przez to są wciąż pół kroku za wydarzeniami, nawet gdy robią coś bardzo ważnego i przełomowego, jak dzisiaj.

Minister gospodarki Robert Habeck powiedział niedawno, że niezależność energetyczna jest czynnikiem geopolitycznym. To jest dla nas w Polsce oczywistością, ale dla Niemiec to przewrót w myśleniu. Jego wyrazem są też słowa ministra finansów Christiana Lindnera, że energia odnawialna to energia wolności.

Jest szansa, że wstrzymają wyłączanie kolejnych elektrowni atomowych?

Po tygodniu, którym tyle się zmieniło, nie można już niczego wykluczyć. Ale wątpię. Niemniej już teraz Niemcy zapowiadają, że będą dążyć do uniezależnienia się od Rosji w wymiarze energetycznym. To jest początek bardzo poważnego procesu. Jeżeli Niemcy są w stanie w ciągu trzech dni pod presją, późno, ale jednak „zatopić” Nord Stream 2, czy przełamać się w sprawie SWIFT-u i wysłać broń na Ukrainę, to naprawdę wszystko jest możliwe.

Ale te zmiany rozumieją może sami Niemcy. Inne kraje UE zapamiętają tych kilka dni niemieckiego oporu. Czy nie jest tak, że Niemcy straciły mandat na przykład do upominania się o kwestie praworządności?

Ten mandat Niemcy wciąż mają, bo przecież w dalszym ciągu to demokratyczny rząd. Ale politycznie stracili bardzo dużo przez te ostatnie dni. I to problem, ponieważ głos rządu niemieckiego jest w dyskusji o praworządności bardzo ważny.

Wszyscy wiemy, co rząd PiS robi w kwestii demokracji i rządów prawa. Ale w sprawie wojny zajmuje właściwe stanowisko, mówi właściwym językiem. W sobotę premier był w Berlinie i wyrzucał Scholzowi, że to śmieszne, że Niemcy wysyłają tylko hełmy. Godzinę później Scholz obwieścił, że wysyłają broń. Nie mówię, że to efekt zabiegów premiera Morawieckiego, ale politycznie tak to wygląda.

Niemcy mogli być w tym kryzysie liderem. Robiliśmy w European Council on Foreign Relations duże badanie opinii publicznej pod koniec rządów Merkel. Ono pokazywało, że mimo Nord Streamu, Niemcy wzbudzają zaufanie jako kraj stabilny, zasobny, posiadający masę zalet. To ogromny kapitał, z którego mogli korzystać, ale nie zrobili tego z braku odwagi.

I to jest paradoks. To, co wydarzyło się w Niemczech, jest niezwykle znaczące, ale wydarzyło się o parę godzin za późno.

Udostępnij:

Dominika Sitnicka

Absolwentka Prawa i Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego. Publikowała m.in. w Dwutygodniku, Res Publice Nowej i Magazynie Kulturalnym. Pisze o praworządności, polityce i mediach.

Komentarze