0:000:00

0:00

“Tuż za Odrą plemiona Słowian, naszych pobratymców ówczesnych, zostały zmiażdżone przez germański walec. Wieleci, Obodrzyce, Redarowie, Chutyzi, Głomacze, tyle plemion słowiańskich, o których dzisiaj mało kto pamięta. A jeszcze przecież w tamtych czasach, na północno-zachodnich rubieżach połabszczyzny, Wagrowie, na północ od dzisiejszej Lubeki, aż po dzisiejszą Kolonię i wyspę Fehmarn, mieli swoje dziedziny. To pokazuje, jak los mógł się potoczyć”.

Przytoczony cytat nie jest, wbrew pozorom, fragmentem kroniki Jana Długosza czy któregoś z rusińskich latopisów. To wypowiedź Mateusza Morawieckiego, w założeniu mająca odnosić się do relacji polsko-niemieckich.

Polski premier nie tylko dorzucił się tym do pocztu swoich “elokwentnych” wypowiedzi, utrwalanych za pośrednictwem jednej z moich ulubionych stron na FB, czyli “Wiersze Mateusza Morawieckiego pisane w Excelu”. Jest to, oczywiście, odwołanie się do tradycji o długim rodowodzie, jeśli chodzi o język polskiej polityki. Przypominanie o słowiańskości wschodnich terenów obecnej RFN, a przede wszystkim Ziem Odzyskanych to ulubiony wątek PRL-owskiej propagandy, która musiała znaleźć dobrą odpowiedź na pytanie, dlaczego właściwie je „odzyskaliśmy”.

Kulminacyjnym punktem tej „wczesnośredniowiecznej” polityki historycznej był rok 1966 - rocznica chrztu Polski, dla Kościoła prymasa Wyszyńskiego okazja do pokazania, że polskość nieodłącznie łączy się z katolicyzmem. Komuniści odpowiedzieli hucznymi kontrobchodami tysiąclecia polskiej państwowości. Historyczną defiladę Tysiąclecia w Warszawie 22 lipca otwierali woje Bolesława Chrobrego - ci od słupów na Odrze.

Piastowie byli do celów komunistycznej propagandy idealni: zwróceni ku Zachodowi, jednak odrębni; chłopskiego pochodzenia, no i wreszcie – sprzeciwiający się Kościołowi katolickiemu.

Bolesław Śmiały, który nie wahał się konfliktu z biskupem krakowskim zakończyć skazaniem na śmierć tego ostatniego, był wymarzonym prezentem dla propagandystów.

Epoka, którą w Europie nazywamy średniowieczem, okres początków państwowości nie tylko nad Wisłą, jest świetną okazją do budowania politycznego kapitału również i dziś. I nie zawsze chodzi tu o kapitał „imperialny”, bazujący na dumie z przeszłej wielkości, ale z sugestią: teraz też jesteśmy wielcy.

Przeczytaj także:

Ertuğrul, walki narodowe i sny populistycznej prawicy

W Turcji szczyt popularności przeżywa produkcja „Odrodzenie: Ertuğrul”, opowiadająca o półlegendarnym wojowniku z XIII wieku, który miał położyć podwaliny pod Imperium Osmańskie (na zdjęciu na fotosie z filmu); w Maroku trwa spór o kuwejcki serial „Fath al Andalus”. W pierwszym wypadku chodzi o powrót do imperialistycznych korzeni, sygnowany przez rządzącą w Turcji AKP, w drugim – o rywalizację ideologiczną krajów północnej Afryki i Bliskiego Wschodu.

Odrodzenie: Ertuğrul” jest często, zwłaszcza w Turcji, nazywany bliskowschodnią odpowiedzią na „Grę o tron”. I – w pewnym sensie – nie bez powodu: też są tutaj sceny walki i pałacowe spiski (nie ma za to smoków). To na pierwszy rzut oka przyjemny serial w stylu historical fiction, który zachwycił widzów na całym świecie. Jeżeli odczytamy go jednak w tureckim kontekście, produkcja ta ma również swój wymiar polityczny: część tureckiego społeczeństwa, skrajnie spolaryzowanego, przyjęło serial jako swoistą kontynuację równie politycznego „Wspaniałego stulecia”. I jeśli w tej emitowanej również w polskiej telewizji superprodukcji wyborców AKP zachwycało przywiązanie do konserwatywnych wartości dawnej Turcji, to Ertuğrul jest już opowieścią o powstaniu Imperium przez duże „I”. Tym samym Partia Sprawiedliwości i Rozwoju może dalej budować swój elektorat, podpierając się własną wizją tureckiej historii.

Josh Carney, badacz z Uniwersytetu Amerykańskiego w Bejrucie, działania partii Erdoğana związane z tą produkcją nazywa przewrotnie „nekropolityką”. Jak słusznie zauważa, w tym wypadku nie chodzi tylko o soft power, do czego również – zwłaszcza wobec krajów ościennych – są używane tureckie seriale, lecz o budowanie społecznej legitymizacji władzy reżimu AKP. W wypadku „Ertuğrula” dochodziło nawet do takich absurdów, jak odegranie muzyki z filmu przez prezydencką orkiestrę podczas uroczystości państwowych w Ankarze. Jednocześnie, co warto zaznaczyć, serial ten jest wciąż zakazany jako nośnik tureckiej propagandy w takich krajach jak Egipt czy Arabia Saudyjska.

Turecka produkcja może być więc uznana za sukces nie tylko komercyjny: rzeczywiście doprowadziła do pewnej zmiany w polityce, polegającej na jeszcze silniejszym ugruntowaniu społecznej legitymizacji władzy Tayyipa Erdoğana.

Dobrze podsumowuje pojawiające się w Turcji stwierdzenie „Ertuğrul to Erdoğan”.

Inną, również podpartą nacjonalizmem, próbą budowy historycznej tożsamości jest kuwejcka produkcja „Fath al Andalus”. Jej główny bohater to Tarik ibn Zijad, czyli berberski wódz, który w VIII wieku podbił większość Półwyspu Iberyjskiego. Popularny na Bliskim Wschodzie serial okazał się być jednak iskrą zapalną w Maroku. Berberski aktywista, Rachid Bouhaddouz, zaskarżył go do sądu, ponieważ miał “negować berberskie korzenie Tarika, a co za tym idzie, marokańskie korzenie Ceuty” (dziś hiszpańskiej enklawy na terytorium Maroka) i przemycać wątki dyskryminujące ludność berberską, przede wszystkim poprzez sugerowanie wyższości Arabów z Półwyspu Arabskiego nad tymi wywodzącymi się z północnej Afryki.

Sprawa serialu o wojownikach z ósmego wieku dotarła nawet do marokańskiego parlamentu, gdzie za zdjęciem z ekranów “Fath al Andalus” optował między innymi Moulay Mehdi Al Fatmi, poseł socjalistycznej partii USFP. W Maroku była to rzeczywiście kwestia paląca, bo, po pierwsze, motywowana chęcią zachowania odrębności własnej polityki historycznej i, po drugie, podkreślaniem berbersko-arabskiej przeszłości należących do Hiszpanii marokańskich miast: Ceuty i Mellili.

Ertuğrul, twórca tureckiej potęgi, miał się przyczynić do dalszej legitymizacji rządów populistycznego ATK. Tarik ibn Zijad miał posłużyć jako narzędzie do budowania kulturowej hegemonii jednych krajów arabskich nad innymi. W drugim wypadku twórcom wyszło to gorzej niż zamierzali, ale z drugiej strony udało im się wywołać żarliwe dyskusje tożsamościowe w krajach Maghrebu. Co ciekawe, politycznego wpływu nie miał zajmujący się podobną tematyką „Cyd Waleczny” o hiszpańskim bohaterze rekonkwisty Półwyspu Iberyjskiego, produkcji Amazon Prime, pomyślany chyba raczej jako produkcja quasi-fantasy.

Wikingowie”, czyli integracja europejska w wersji hard?

Norwegia, X wiek naszej ery. Jarl Kåre, fanatyczny chrześcijanin o szaleńczym spojrzeniu, nienawidzi Freydis Eriksdotter nie tylko dlatego, że ta zabiła jednego z jego wojowników. Freydis uosabia w jego oczach wszystko to, co, poprzez nawrócenie Królestwa Norwegii na jedyną prawdziwą wiarę. Walczy z mieczem i w pełnej zbroi, ramię w ramię z mężczyznami. Oddaje cześć dawnym bogom, przyjaźni się z pogańską jarlą o czarnym kolorze skóry. Pragnie Skandynawii otwartej, gdzie wyznawcy tak chrześcijaństwa, jak i dawnych wierzeń mogą żyć ze sobą w zgodzie.

Oczywiście historia rywalizacji Freydis i Kårego jest w stu procentach fikcyjna, mimo że sama Freydis rzeczywiście istniała, tak jak miała miejsce krwawa wojna domowa w Norwegii między zwolennikami dawnej i nowej wiary. Jednak to właśnie konflikt tych dwóch postaci najlepiej odzwierciedla ideowe przesłanie sagi „Wikingowie”.

Nie są to już dwumetrowi blondyni, którzy inspirują neonazistów, lecz obrońcy ideałów otwartości czy równości płci.

Freydis wciela w życie założenia feminizmu, podczas gdy Kåre nie jest kimś w rodzaju świętego Wojciecha; to raczej człowiek, który przed swoimi życiowymi traumami ucieka właśnie w wiarę. Ich pojedynek w ostatnim odcinku “Wikingowie: Valhalla”, jest przez to także starciem między religijnym fanatyzmem a lewicującą otwartością, między prawicowym populizmem i demokratyczno-liberalną wizją świata.

Również cykl „Wikingowie: Valhalla”, będący sequelem hitu „Wikingowie”, przedstawia europejską historię na nowo, odczytując ją w inny sposób i odnajdując w niej emancypacyjne wątki. I tu trudno byłoby się z wikingami identyfikować fanom skrajnej prawicy, rodzimowierstwa, czy członkom grup rekonstrukcyjnych. Filmowi bohaterowie okazują się być grupą inkluzywną, jeśli nie w ogóle emancypacyjną.

Powstają kolejne seriale, wliczając w to parodie pokroju Netflixowego „Norsemen” czy produkowanego początkowo przez BBC „Upadku królestwa”. Powstają gry wideo, jak chociażby ostatnie „Assassin's Creed”, gdzie możemy wcielić się w asasyna-wikinga. I te produkcje odkrywają inny wymiar historii: próbują pokazać, że również kobiety miały w średniowiecznej Skandynawii dużo do powiedzenia, że ta „barbarzyńskość” to nasza właściwa tożsamość, bardziej pasująca do współczesności niż przestarzałe i pachnące naftaliną chrześcijaństwo. Filmy, które podtrzymują patriarchalną, związaną z białym nacjonalizmem wizję świata wikingów, stają się reliktem, który właśnie przez to nie umyka uwadze mediom (w tym duchu pisał Steve Rose dla „Guardiana” o filmie „The Northman”).

W tym sensie jest takie odczytanie historii również nową podstawą europejskiej integracji – w tym wypadku poprzez poszukiwanie alternatywy do „cywilizacji łacińskiej”. W nurt zachwytu nad wikingami można równie dobrze wpisać niemiecką produkcję „Barbarzyńcy”, zgodnie z którą bunty germańskich plemion przeciwko Imperium Rzymskiemu miały być spowodowane ksenofobią i nietolerancją tych drugich.

“Byłbym jednak trochę bardziej sceptyczny, jeśli chodzi o emancypacyjny czy proeuropejski charakter tych produkcji”, mówi mi dr hab. Tomasz Z. Majkowski, kulturoznawca i badacz gier z Uniwersytetu Jagiellońskiego. “Widziałbym tu chyba raczej pewien redukcyjny model emancypacji - przykładowo, kobiety są w produkcjach tego rodzaju równe mężczyznom tylko wtedy, kiedy walczą i myślą jak oni. Jest to więc praktyka oparta na wyobraźni konserwatywnej i do niej przede wszystkim się może odwoływać, proponując nowy model Europy. Zwłaszcza, że jest to wzorzec Europy imperialnej, czyli takiej, w której rozwój wiąże się z podbojem innych krain, w której walczy się i zabija”.

“Mamy zatem do czynienia z dość nieoczywistą propozycją polityczną”, dodaje Majkowski. “Produkcje o wikingach odwołują się do wartości konserwatywnych, ale w jakimś sensie sugerują równouprawnienie, co może dać potencjał potencjał do budowy ideologii, wychodzącej poza odruchowe podziały ideologiczne. Łączy ją przy tym pewna wizja polityczności: że oto sednem polityki są starcia bohaterskich wodzów i wielkich przywódczyń, ich romanse i pałacowe intrygi. Natomiast pieniądz i perspektywa ekonomiczna znajdują się na bardzo odległym planie. A to pozwala nam zapomnieć o tym, że żyjemy w świecie kapitalizmu, którego wewnętrzna logika, oparta o kategorię zysku, wyklucza idealistyczne myślenie o wojnie jako próbie cnoty i męstwa - jaką jest w dawnych romansach - i w ogóle odbiera sprawczość jednostkom.”

Co po „Koronie królów” w świecie niepewnej tożsamości?

To z pewnością zasadne wątpliwości, wskazują one jednak na istotny aspekt tych koncepcji, czyli ich pochodzenie. Podczas gdy produkcje takie jak “Odrodzenie: Ertuğrul” czy “Fath al Andalus”, podobnie jak te rodem z PRL wspierają finansujące je reżimy polityczne, filmy o wikingach zdają się wyrastać raczej z kolektywnych potrzeb, na których korzysta po prostu rynek. W tym sensie można mówić o emancypacyjnej funkcji, jaką spełnia w tym wypadku. Na co zwraca jednak uwagę Tomasz Z. Majkowski, nie jest to emancypacja, którą dostajemy za nic.

To, oczywiście w dużej mierze subiektywny przegląd tendencji społeczno-politycznych, które wykorzystują dawno już rozłożone trupy wielkich wodzów wczesnego średniowiecza. Warto jeszcze wspomnieć o powrocie do kultu Świętego Stefana, pierwszego króla Węgier, do którego uwielbia odnosić się Viktor Orbán, widzący w Stefanie symbol katolickich i imperialnych korzeni współczesnych Węgier. Na tradycję wczesnego średniowiecza powołują się również obydwie strony konfliktu rosyjsko-ukraińskiego. Najlepiej oddawał to chyba mem, który w pierwszych dniach wojny wrzuciła ukraińska ambasada w Kijowie. Przedstawia on porównanie Kijowa i Moskwy w X wieku, gdzie, oczywiście, to Kijów jest miastem znacznie lepiej rozwiniętym (Moskwy po prostu... nie ma).

W czasach wojny raczej nikt nie ma czasu, aby kręcić seriale, jednak w samym języku, dyskursie, odwołania do historii Rusi są częste. Wiąże się to przede wszystkim z faktem, że putinowska propaganda próbuje propagować idee „ruskiego miru” i to Putina przedstawiać jako spadkobiercę wielkiej Rusi. Nie jest to oczywiście prawda, a Ukraińcy słusznie podnoszą, że jeśli ktoś może nazywać się spadkobiercą Rusi Kijowskiej (jednego z najpotężniejszych tworów państwowych swoich czasów, jeśli chodzi o Europę), to są to właśnie oni.

W czasach, kiedy coraz częściej do władzy dochodzą środowiska, które przynajmniej oficjalnie buntują się przeciwko globalizacji, odwołania się do czasów, w których przynajmniej w ich wyobrażeniu jej nie było, będą coraz częstsze.

Pytanie, kiedy i czy te tendencje wrócą również do Polski. Bo, paradoksalnie, u nas możemy obserwować odmienny zwrot. W “Wikingach”, „Fath al-Andaluz", czy tureckim „Ertuğrulu" mowa o budowie państwa przy pomocy nowej monoteistycznej wiary. Nasza “Korona Królów”, zwraca uwagę na średniowiecze późniejsze, takie, gdzie chrześcijaństwo już kompletnie zatriumfowało – jest normą i podstawą budowy zdrowego, mocnego państwa. Wizja pięknego, głęboko wierzącego króla, który modli się zamiast myśleć o pieniądzach, wydaje się piękną metaforą władzy. Metaforą, która będzie jeszcze w produkcjach TVP na pewno wracać. Temat rycerzy jest w końcu znacznie przyjemniejszy od pędzącej inflacji.

;

Udostępnij:

Krzysztof Katkowski

publicysta, socjolog, student Kolegium MISH UW i barcelońskiego UPF. Współpracuje z OKO.press, Kulturą Liberalną i Dziennikiem Gazeta Prawna. Jego teksty ukazywały się też między innymi w Gazecie Wyborczej, Jacobinie, Guardianie, Brecha, El Salto czy CTXT.es. Współpracownik Centrum Studiów Figuracyjnych UW.

Komentarze