Od 12 lutego rząd planuje kolejne poluzowanie. Tymczasem nie wiemy w jakim stopniu w Polsce rozprzestrzeniają się nowe, bardziej niebezpieczne warianty wirusa. Niedawne słowa ministra zdrowia, że „wchodzimy w okres, w którym pandemia znajduje się pod kontrolą" mogą się okazać nietrafne
Na piątkowej (5 lutego) konferencji prasowej premier Mateusz Morawiecki ogłosił otwarcie od 12 lutego:
Możliwe będzie również uprawianie amatorskich sportów grupowych na świeżym powietrzu.
Na razie ograniczenia będą zniesione tylko na dwa tygodnie. Jak mówił Morawiecki, „widać, jak agresywnie zachowuje się wirus i że musimy postępować bardzo ostrożnie, nie możemy sobie pozwolić na zbytnie luzowanie".
Rzeczywiście, jesteśmy obecnie w momencie, w którym scenariusz marcowej trzeciej fali jest bardzo prawdopodobny, mimo że na poziomie statystyk na razie niewiele na to wskazuje. Dlatego dziwią słowa ministra Niedzielskiego z 3 lutego:
Można powiedzieć, że powoli i chyba można to coraz odważniej wypowiadać, wchodzimy w taki okres, gdzie pandemia w Polsce znajduje się pod kontrolą, bo ta liczba zachorowań waha się ostatnimi czasy w przedziale pięciu tysięcy z kawałkiem średnio tygodniowo
Na pierwszy rzut oka, słowa ministra mogą wydawać się prawdą. Można zaobserwować stabilny spadek hospitalizacji:
Spada też liczba osób wymagających podłączenia do respiratora:
Liczba nowych wykrytych zakażeń utrzymuje się zaś na poziomie, o jakim mówił Niedzielski – 5 tys. „z kawałkiem".
Ostrożność rządu w luzowaniu ograniczeń jest zrozumiała – naukowcy wykryli wśród setek innych trzy mutacje wirusa SARS-CoV-2, które mogą pokrzyżować nasze plany wyjścia z pandemii.
Znany jako B.1..1.7 albo wariant Kent, bo po raz pierwszy został rozpoznany we wrześniu 2020 roku właśnie w tym angielskim hrabstwie, według najnowszych badań Public Health England może być 30 do 50 proc. bardziej zaraźliwy. Doniesienia o tym, że również 30 proc. bardziej śmiertelny są na razie niesprawdzone.
Odkryty w październiku 2020 roku, może wpływać na mniejszą skuteczność szczepionek, zawiera bowiem mutację E484K białka szczytowego koronawirusa, na którą mogą nie działać przeciwciała wytworzone w czasie choroby lub po zaszczepieniu będącymi obecnie w użyciu szczepionkami.
Pojawił się w lipcu i również zawiera mutację E484K.
W trzeciej fazie testów klinicznych szczepionka firm Johnson&Johnson wykazała zmniejszoną skuteczność w Ameryce Łacińskiej i w RPA, co może mieć związek z tymi mutacjami.
W przypadku preparatu Novavax zostało to zbadane: 95,6 proc. skuteczności w stosunku do pierwotnego wirusa SARS-CoV-2. w III fazie testów i 85,6 proc. w przypadku wariantu brytyjskiego oraz 60 proc. w przypadku wariantu południowoafrykańskiego w II fazie testów (na mniejszej ilości osób).
Na tle innych krajów bardzo spokojnie polskie władze podchodzą do nowych wariantów koronawirusa. Tymczasem w Wielkiej Brytanii, która miała bardzo ciężki covidowy styczeń, z lawinowym wzrostem zakażeń i zagrożeniem zapaści służby zdrowia, podejście władz jest diametralnie inne.
Po wykryciu wariantu południowoafrykańskiego zaczęło się prawdziwe polowanie na jego nosicieli. W miejscach, gdzie się pojawił, rozpoczęto przesiewowe badania 80 tys. osób, a minister zdrowia Matt Hanckock wezwał, żeby osoby, które mieszkają na obszarze „podejrzanych" kodów pocztowych wychodziły z domu tylko, kiedy to absolutnie konieczne.
Z kolei w Australii, która stara się trzymać epidemię na najniższym możliwym poziomie, wielki niepokój wzbudziły zakażenia w hotelach, gdzie kwarantannę odbywają osoby powracające z zagranicy.
Australijskie władze głowią się, jak w Perth mógł zarazić się strażnik, który nie miał bezpośredniego kontaktu z niewychodzącą z pokoju osobą, a w Melbourne podróżniczka odbywająca kwarantannę w pokoju naprzeciwko zakażonej rodziny.
Tragiczna sytuacja w Portugalii, gdzie kilka dni temu w całym kraju było tylko siedem wolnych łóżek na intensywnej terapii, jest również wiązana z pojawieniem się tam brytyjskiego wariantu wirusa, choć kolejnymi „podejrzanymi" są Boże Narodzenie, Nowy Rok i związane z nimi rodzinne i przyjacielskie spotkania. Wszystkie oczy zwrócone są zaś na Danię, która sekwencjonuje genom koronawirusa w największym odsetku wśród krajów europejskich – badana jest połowa wszystkich próbek, które trafiają do tamtejszych laboratoriów. Jak pisze „Science", według duńskich badaczy brytyjski wariant rozprzestrzenia się 1,55 raza szybciej niż poprzednie. Duńczycy są więc świadomi, że prowadzą wyścig z czasem – im dłużej duża część populacji nie będzie zaszczepiona, tym większe szanse na kolejną falę epidemii.
W Polsce tymczasem sekwencjonowanie genomu koronawirusa wciąż jest przeprowadzane fragmentarycznie. Ministerstwo Zdrowia ogłosiło, że badania, które pozwolą określić jak w Polsce rozprzestrzeniają się nowe warianty wirusa, przeprowadzi zespół pod kierownictwem prof. Krzysztofa Pyrcia, wirusologa z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Na razie jednak – jak mówi OKO.press uczony – trwają rozmowy z prawnikami i badanie jeszcze się nie rozpoczęło.
„Prowadzimy jednak równoległe analizy, które pozwolą w jakiejś mierze powiedzieć, co się dzieje" – mówi OKO.press prof. Pyrć.
„Zaangażowane są w to również inne ośrodki, m.in. takie badania są prowadzone w Gdańsku. Analizujemy próbki z przeprowadzonych w styczniu badań przesiewowych nauczycieli. To na razie wstępne wyniki, znaleźliśmy wariant brytyjski, natomiast południowoafrykańskiego czy brazylijskiego na razie nie".
Prof. Pyrć nie jest jednak wcale pewien, czy wzrost zakażeń w Wielkiej Brytanii i w Portugalii był spowodowany w większym stopniu nowym, bardziej zaraźliwym wariantem, czy też rozluźnieniem epidemicznych rygorów.
Nie mamy jeszcze na ten temat wystarczających danych. Rada specjalisty jest jednak taka: „Nie jesteśmy w stanie powstrzymać napływu wirusa, musielibyśmy całkowicie zamknąć granice. Jedyne rozwiązanie: przyhamować, rozluźniać restrykcje w bardzo zrównoważony sposób.
Trzeba też pamiętać, że puszczając wszystko na żywioł przyśpieszamy ewolucję wirusa: im więcej osób się zarazi, tym większe szanse na nowe warianty. A ozdrowieńcy w tej sytuacji będą na wpół odporni, jak po niskiej dawce szczepionki, albo po przerwaniu w połowie kuracji antybiotykowej. I będą się znów zarażali.
Pod tym względem więc epidemia w Polsce zupełnie nie jest pod kontrolą – nie wiemy, czy i na ile rozprzestrzeniają się u nas nowe warianty.
A tempo dystrybucji szczepionki w I kwartale jest powolne – do tej pory obie dawki dostało zaledwie 400 tys. osób, czyli niewiele ponad procent populacji. Większość specjalistów przewiduje, że odporność zbiorowiskową możemy uzyskać, dopiero gdy zaszczepi się 70 proc. mieszkańców naszego kraju.
Dobra wiadomość jest taka, że w tym wyścigu z czasem biorą udział również producenci szczepionek, pracując nad preparatami, które będą skuteczne również w przypadku nowych wariantów.
Nie mamy też kontroli, a przynajmniej jasności co do tego, co się dzieje na epidemicznych wykresach. Do tej pory wydawało się, że choć statystyki dotyczące nowych zakażeń mogą być z wielu powodów mylące, mamy do dyspozycji „twarde" dane – liczbę osób hospitalizowanych, pod respiratorami i zmarłych.
Tymczasem covidowe zgony, które również powinny spadać, choć z opóźnieniem w stosunku do wykrytych zakażeń, spadają nieproporcjonalnie powoli, a nawet w tym tygodniu zaczęły rosnąć.
Utrzymujący się wysoki odsetek śmierci, nieproporcjonalny do wykrywanych zakażeń i powodujący wzrost wskaźnika CFR (Case Fatality Ratio – stosunek zgonów do wykrytych przypadków) można próbować wyjaśnić tym, że w rzeczywistości podczas jesiennej fali zakażeń liczba osób zmarłych na COVID-19 była o wiele większa i wiele z nich nie zostało zarejestrowanych jako takie.
Dlatego w rzeczywistości spadek liczby zgonów mógł od listopada być większy, niż wynika z wykresu zarejestrowanych zgonów. To, że mieliśmy dużo zgonów covidowych niezarejestrowanych, wiemy również dlatego, że listopadowa fala przyniosła bardzo dużo śmierci ponad średnią.
Dlaczego jednak w ostatnich dniach rosną zgony, skoro nowe przypadki nie rosły? Jak napisał na Twitterze Norbert Maliszewski, szef rządowego Centrum Analiz Strategicznych, nie wie tego również rząd. Z danych można na razie tylko wywnioskować, że za ten wzrost odpowiada przede wszystkim Warszawa:
źródło: COVID-19 w Polsce/Michał Rogalski
Minister Niedzielski mówił w Polskim Radiu, że wzrost zgonów zaobserwowano także w północnych województwach: warmińsko-mazurskim czy kujawsko-pomorskim, gdzie fala pandemii trafiła najpóźniej, i w tym „można widzieć pewną logikę".
Jednak od szczytu w listopadzie nie rosną tam znacząco hospitalizacje, które byłyby pierwszą wskazówką, że coś niedobrego się dzieje.
Nie można też wykluczyć, że wiele osób z objawami COVID nie zgłasza się do lekarza, nie przeprowadza testu i trafia do szpitala, dopiero kiedy ich stan jest poważny. Tutaj jednak dysponujemy tylko dowodami anegdotycznymi, a poza tym to zjawisko również byłoby widoczne we wzroście liczby hospitalizacji – bo gdzieś te osoby musiałyby mieć zrobione testy.
Rozwiązanie tej zagadki może być też być banalnie proste, choć groteskowe: chodzi o raportowanie „zagubionych" zgonów z wcześniejszych tygodni – bo przypadki zagubienia czy pomylenia danych już się zdarzały.
W Australii pojedyncze przypadki zakażeń w hotelach, o które podejrzewa się bardziej transmisyjny wariant wirusa, były omawiane na konferencjach prasowych i trafiły na pierwsze strony gazet.
Trudno sobie wyobrazić taką sytuację w Polsce, tym bardziej że najbardziej bezpośredni sposób kontroli epidemii, czyli system wywiadu epidemiologicznego, kwarantann i izolacji załamał się u nas podczas jesiennej fali zakażeń.
Na wiosnę sanepid czeka uzbrojony w nowe narzędzie – SEPIS, czyli System Ewidencji Państwowej Inspekcji Sanitarnej. Po latach zaniedbań i niedofinansowania wreszcie zostały zautomatyzowane procesy, które do tej pory wymagały kartek formatu A4 i Excela.
Kwarantanny są nadawane automatycznie osobom, które dostaną od lekarzy pierwszego kontaktu skierowanie na test PCR (osoby z wynikiem dodatnim trafiają na izolację, a z negatywnym są „uwalniane") oraz zamieszkującym pod jednym dachem z osobą zakażoną.
To pomoże w przerywaniu łańcucha zakażeń, ale pozostaje problem testowania. Od 1 września skierowanie na test PCR można uzyskać od lekarza pierwszego kontaktu w przypadku objawów, zrezygnowano natomiast z testowania osób, które były w kontakcie z osobą zakażoną i przebywają w kwarantannie. Nie wiemy więc, czy te osoby nie zakaziły kogoś dalej – bo zakażenie koronawirusem można przejść również bezobjawowo.
Podsumowując: dobrze, że rząd bardzo ostrożnie znosi ograniczenia (choć bardzo jesteśmy nimi zmęczeni, a sytuacja branży gastronomicznej, turystycznej czy fitness jest nie do pozazdroszczenia). O kontroli nad epidemią nie ma jednak mowy.
Miłada Jędrysik – dziennikarka, publicystka. Przez prawie 20 lat związana z „Gazetą Wyborczą". Była korespondentką podczas konfliktu na Bałkanach (Bośnia, Serbia i Kosowo) i w Iraku. Publikowała też m.in. w „Tygodniku Powszechnym", kwartalniku „Książki. Magazyn do Czytania". Była szefową bazy wiedzy w serwisie Culture.pl. Od listopada 2018 roku do marca 2020 roku pełniła funkcję redaktorki naczelnej kwartalnika „Przekrój".
Miłada Jędrysik – dziennikarka, publicystka. Przez prawie 20 lat związana z „Gazetą Wyborczą". Była korespondentką podczas konfliktu na Bałkanach (Bośnia, Serbia i Kosowo) i w Iraku. Publikowała też m.in. w „Tygodniku Powszechnym", kwartalniku „Książki. Magazyn do Czytania". Była szefową bazy wiedzy w serwisie Culture.pl. Od listopada 2018 roku do marca 2020 roku pełniła funkcję redaktorki naczelnej kwartalnika „Przekrój".
Komentarze