Żyjemy w swoich bańkach, coraz rzadziej wychodzimy do miejsc, gdzie ze sobą egzystują zupełnie różne grupy. Na rave’ach nie tylko tańczymy obok siebie, ale też wchodzimy w interakcje. Promowanie takich platform może służyć scalaniu społeczeństwa – mówią autorzy filmu „Rave”
Jakub Wojtaszczyk rozmawia z autorami dokumentalnego filmu „Rave” o polskiej kulturze techno: Łukaszem Rondudą i Dawidem Nickelem. Film można obejrzeć na festiwalu filmowym Millenium Docs Against Gravity.
Jakub Wojtaszczyk, OKO.press: Wasze metryki sugerują, że mieliście inne progi wejścia do świata techno. Jak do niego trafiliście?
Dawid Nickel*: Mój szwagier słuchał manieczkowych kawałków [Ekwador Manieczki – jeden z najsłynniejszych klubów techno w Polsce, powstał w 1998 roku – red.]. Zabrał mnie na dyskotekę Kaskada w Kędzierzynie Koźlu, z którego pochodzę. Techno szybko stało się moją ulubioną muzyką. Kiedy dowiedział się o tym ksiądz, powiedział, że to muzyka gejów i szatana. Tak zrobił mój coming out przed kumplami z gimnazjum. Poczułem jeszcze większe osamotnienie, bo wtedy moi rówieśnicy raczej woleli hip hop…
Lata później, już na studiach w szkole filmowej w Katowicach, stwierdzono, że słuchałem – mówiąc językiem naszego filmu – „wiejskiego techno”, czyli gorszego, bo granego na prowincjonalnych imprezach. W dużych miastach preferowano bardziej „wyrafinowaną” muzykę elektroniczną.
Łukasz Ronduda*: Zaczynałem podobnie, od słuchania „wiejskiego techno” w klubie Pałacyk pod rodzinnym Ostrowcem Świętokrzyskim. Później, na początku lat 2000, kiedy już studiowałem historię sztuki w Łodzi, zachłysnąłem się techno-artystycznym światem.
Pamiętam, że wstydziłem się, iż kiedyś słuchałem „gorszej” odmiany muzyki. Teraz ocierałem się o prekursorską grupę twórców, którzy techno imprezy łączyli ze sztuką, happeningami, działaniami ludycznymi. Chodziłem na Parady Równości, poznałem – pojawiającego się w „Rave” – Marcelo Zamenhoffa, grupę CUKT.
Natomiast był to też czas schyłku, kiedy te osoby wchodziły w fazę rozczarowania tym, że obietnica uleczenia rozbitej po 1989 roku wspólnoty, jaką niosła ze sobą muzyka techno, nigdy się nie ziści. Schyłek wiary w utopię.
Zatrzymajmy się na początkach techno w Polsce, które przyszło do nas, jak zauważa w „Rave” dziennikarka i DJ-ka Dominika Sitnicka, wraz z liberalną demokracją. Czy imprezy ucieleśniały największe nadzieje transformacji ustrojowej?
Ł.R.: Wraz z kapitalizmem pojawiła się olbrzymia nadzieja i zachwyt kulturą konsumpcyjną. Mieliśmy modernizować się w kierunku cywilizowanych, zachodnich społeczeństw demokratycznych. Celem było dołączenie do wielkiej europejskiej rodziny. Natomiast miało to się wydarzyć „za ileś lat”, kiedy to „dogonimy” Zachód. Karmiono nas obietnicami lepszego jutra.
Techno, które również zaimportowano przez nowo otwarte granice, dawało wrażenie przyspieszenia. Na imprezie byliśmy już w nowoczesnej przyszłości, połączeni europejskimi wartościami…
Jak Sitnicka mówi w dokumencie, muzyka techno była zdehumanizowana, ale w pozytywnym znaczeniu. Była też równoznaczna z „pójściem do przodu” jako społeczeństwo.
Ł.R.: Dokładnie tak. Nie bez znaczenia była berlińska Loveparade z 1998 roku, która odbywała się pod hasłem „One World One Future”, „Jeden świat, jedna przyszłość”. Była to zarejestrowana manifestacja polityczna, postulująca zjednoczenie Europy. Wierzono, również w Polsce, że uda się zbudować społeczeństwo oparte o wartości zawarte w credo kultury rave, czyli PLUR, a więc Peace, Love, Unity, Respect [Pokój, Miłość, Wspólnota i Szacunek – red.].
W filmie opowiadamy, że były to dokładnie te wartości, których kapitalizm chciał się wyprzeć. Bo przecież część społeczeństwa, zwłaszcza w mniejszych ośrodkach, nie załapała się na korzyści płynące z przemian ustrojowych. Pokazujemy, jak muzyka techno, we wspomnianej „wiejskiej”, „gorszej” odmianie, rozwijała się właśnie na tych, często popegeerowskich, terenach.
D.N.: Warto zaznaczyć, że w „Rave” nie przedstawiamy wszystkich imprez techno, które miały miejsce w naszym kraju. Wybraliśmy najciekawsze dla nas zjawiska z różnych okresów. Wspomniany Marcelo Zamenhoff jest twarzą lat 90. To, czym według niego było techno, najlepiej obrazuje archiwalny materiał, na którym organizuje imprezę w opuszczonym lunaparku w Łodzi. Na twarzy Marcelo widać zachwyt i poczucie wolności.
Podchodzi do imprez antysystemowo, prawda?
D.N.: Tak, ironicznie mówi: „Wszyscy kochamy muzykę techno i nasz kraj, który jest wspaniałym i bogatym krajem”. Co nie ma odzwierciedlenia w rzeczywistości, ani wtedy, w czasie kryzysu lat 90., ani dziś, kiedy szaleje inflacja. Antysystemowość jest generalnie cechą muzyki. Znajdziesz ją w punku, rocku czy hip-hopie…
Ł.R.: …z tą różnicą, że w techno nie ma buntowniczych tekstów, które przecież są kluczowe w wymienionych gatunkach muzycznych. Techno oparte jest o wspominany PLUR. Tworzy pewną wspólnotę, podporządkowaną tym wartościom. Nie potrzebuje antysystemowych haseł wypisanych na sztandarze. Operuje przyjemnością czerpaną z bycia razem.
Myślę, że miało to wymiar kontrkulturowy, zwłaszcza w okresie lat 90., kiedy społeczeństwo de facto się rozpadało, bo instytucje, z Kościołem i państwem na czele, które dotychczas organizowały nam życie, przestawały mieć takie znaczenie. Kapitalizm promował indywidualizm. Spychał też na jednostkę całą odpowiedzialność za niepowodzenia. Rave’y budowały kulturę nowych wspólnot. Bardzo dobrze widać to na wsiach, w miejscowościach typu Manieczki, gdzie ludzie budowali dyskoteki, by być razem.
Gdy myślę o imprezach techno w małych miejscowościach lat 90., w głowie mam naspeedowanych dresiarzy w białych rękawiczkach, z gwizdkami, którzy są gotowi do zaczepki. To stereotyp?
D.N.: Pamiętam, gdy 12 lat temu przeprowadziłem się do Warszawy, szedłem bulwarami wiślanymi i obok BarKi, gdzie grano „wysublimowane” techno, pojawiło się miejsce, z którego dudniła muzyka znana mi z młodości. Okazało się, że to Wixapol [kolektyw, który organizuje imprezy techno – red.]. Moi znajomi powiedzieli, że tam nie idziemy, bo – no właśnie – spotkamy naspeedowanych dresiarzy w białych rękawiczkach, którzy tańczą do „wieśniackiej” muzyki.
W imprezach Wixapolu zacząłem uczestniczyć jakiś czas później. Wtedy zrozumiałem, że podział na lepsze i gorsze techno wynika z operowania wyobrażeniami, co na takich „manieczkowych” imprezach się dzieje. Przecież naspeedowanego dresiarza też spotkasz na miejskim techno. Tylko nie będzie miał białych rękawiczek, bo uważa je za obciach. Kręcąc „Rave” pojechaliśmy z Łukaszem do Ekwadoru Manieczki. To najzwyklejsza impreza na świecie.
Wielokrotnie padło tu określenie „wiejskie” techno. Możecie je scharakteryzować?
D.N.: Określenie moich znajomych nawiązuje do tzw. „polskiej pompy”, czyli dźwięków, które przypominają rytmiczne uderzenia w rurę.
Ł.R.: Techno wernakularne. Nowy, rodzimy gatunek muzyki.
A techno „wysublimowane”?
D.N.: Moi znajomi pewnie powiedzieliby, że dostrzegają w nim aspekt artystyczny. Takie techno wpisuje się w zachodnie trendy tej muzyki. Jest minimalistyczne, mroczne lub bardziej housowe.
Techno buduje wspólnotę zarówno w małych, jak i wielkich ośrodkach. Ale co z artystowską „odmianą” muzyki? Czy jej intelektualizm nie wyklucza się z egalitarnymi postulatami?
Ł.R.: W psychologii mówi się o narcyzmie małych różnic, który sprawia, że nawet sprawy mało ważne nabierają niezwykle istotnego znaczenia. Wśród bawiących się do techno panuje podobna zasada – zarówno ci z miasta, jak i ze wsi chcą się odróżnić jedni od drugich. Nie za bardzo jednak mogą, bo słuchają bardzo podobnej muzyki. Dlatego poszukują najmniejszych odrębności, jak właśnie gwizdek czy białe rękawiczki. Dla jednych będą to atrybuty nie do zaakceptowania, co przekreśla szansę na porozumienie.
Podział był też czymś charakterystycznym dla lat 90. Tresowano nas do bycia zachodnioeuropejskim społeczeństwem.
Na terenach biednych, popegeerowskich miał mieszkać homo sovieticus, który nie załapał się na korzyści z nowego ustroju. To właśnie on na imprezach tańczył w tych swoich białych rękawiczkach…
Tymczasem, co pokazujemy w filmie, tym zwaśnionym środowiskom, również artystycznym, tak naprawdę chodziło o to samo, czyli o wspólnotowość. Na przykład grupa CUKT stworzyła Wiktorię Cukt, czyli zmyśloną, wirtualną kandydatkę na prezydentkę Polski, której jednym z postulatów wyborczych było dbanie właśnie o wspólnotę.
Na osi czasu techno w Polsce pojawia się też „kult cargo”. Co to za zjawisko?
D.N.: W „Rave” Dominika Sitnicka przytacza anegdotę o tym, że po wejściu do Unii Europejskiej, polskie kluby techno wzorowały się na tych berlińskich. Chciały być wysublimowane, elitarne. Nie patrzyły na lokalną scenę muzyczną, tylko właśnie na zachodnią. Na imprezy trzeba było ubierać się na czarno i odpowiednio długo stać w kolejce do klubu. Przy wejściu bramkarz decydował, czy możesz wejść, czy nie. Oczywiście „kult cargo” łączy się z aspiracjami.
Ł.R.: Co ciekawe, w dzisiejszym najmłodszym pokoleniu zauważamy zupełnie odwrotną tendencję – zwrócenie się ku lokalności. Czas transformacji był bardzo dziki. Powstawały niepowtarzalne formy muzyczne, hybrydy. Rave’y organizowano przecież m.in. w Galerii Krzysztofory.
Do momentu wejścia do Unii w 2004 roku, dążyliśmy do zachodniej unifikacji, nie tylko pod względem muzyki, ale globalnie. Wszystko wyglądało tak samo, od klubów po centra handlowe. Specyfika polskiego techno się wytracała. Z kolei w okolicach 2015 roku nasiliła się tendencja odwrotna, młode pokolenie zaczęło szukać niepowtarzalności, czegoś, co będzie ich wyróżniać i co będzie autentyczne. Znajduje to w lokalnych odmianach techno, w „polskiej pompie”.
Pamiętam, że moje pokolenie czuło potransformacyjny wstyd. Mieliśmy się za niedoskonałych, nieeuropejskich, nienowoczesnych.
W filmie z kamerą podążamy za młodymi bohaterami, Marysią i Januszem, którzy takich odczuć są pozbawieni. Na przykład Marysia, która jest DJ-ką, łączy muzykę z Manieczek z operą i nie czuje, że jest to coś niewłaściwego. Tworzoną przez nią muzykę wyróżnia polska specyfika techno. Ten brak onieśmielenia w najmłodszej generacji urzekł mnie.
Myślicie, że ta popularność techno z prowincji wśród młodych wynika ze zwrotu ludowego w polskiej kulturze?
Ł.R.: Zdecydowanie trafia ona w szerszą dyskusję na temat naszego pochodzenia i awansu klasowego; bazuje na ciekawości poszukiwania korzeni i emocjach związanych z drogą, którą, jako społeczeństwo, przeszliśmy ze wsi do miast. W „Rave” opowiadamy też specyficzną historię wsi Manieczki, która niegdyś należała do Józefa Wybickiego, autora „Mazurka Dąbrowskiego”, masona i kościuszkowca. Napisał operę o wyzwoleniu swoich chłopów. Marzył też, by sztuka muzyczna była tworzona przez lud. Zatem Ekwador Manieczki staje się tego marzenia manifestacją.
Reprezentantem wiksiarza jest Kuba z twojego, Dawidzie, „Ostatniego Komersu”; w czapce z daszkiem, białych skarpetach, krótkich spodenkach, z gołą, umięśnioną klatą i łysą głową tańczy hakken. Z kolei zarówno Tomek z „Komersu”, jak i Janusz z „Rave’u” golą się na łyso. Subkultura?
D.N.: Znalazłeś wspólne elementy, które specjalnie umieściliśmy w naszym dokumencie. Zresztą Łukasz odezwał się do mnie po tym, jak zobaczył „Komersa”…
Ł.R.: Było to po wystawie „140 uderzeń na minutę”, którą w 2017 roku współkuratorowałem w warszawskim MSN-ie razem z Zofią Krawiec i Szymonem Maliborskim. Prezentowała związki pomiędzy kulturą rave a sztuką współczesną w Polsce w latach 90. Język filmowy Dawida oddawał intensywność techno, miał w sobie jakąś prawdę o tej muzyce.
D.N.: Wracając do twojego pytania: pamiętam, że kiedy w dzieciństwie jeździłem na dyskoteki, wśród chłopaków popularne było golenie się na krótko. Natomiast taka też była moda we wczesnych latach 2000. Dziś, uczestnicząc w rave’ach, nie mam wrażenia, by istniał specjalny kod, którym trzeba się posługiwać, by stać się częścią tej kultury. Jest otwarta na każdą osobę.
Ł.R.: W naszym dokumencie Dominika Sitnicka mówi o post-soviet chic, czyli modzie, która czerpie z blokowisk krajów byłego ZSRR. Wizerunek łysego, seksownego dresika w ortalionie na ruinach komunizmu stał się globalnym produktem. Pokazujemy ambiwalencję tego fenomenu. Na imprezach osoby z blokowisk czy wsi, dla których jest to po prostu styl ubioru, spotykają się z ludźmi z miasta, noszącymi się podobnie, lecz przez modowe przefiltrowanie. W filmie pytamy o autentyczność naszej tożsamości.
Czy zatem imprezy techno to płaszczyzna, na której różne grupy mogą dziś budować wspólnotowość?
D.N.: Tak! Kiedy trafiłem na imprezy Wixapolu, najbardziej zafascynowało mnie to, że bawią się tam zarówno dresiarze z Targówka, jak i osoby queerowe. Panuje totalna wolność! To platforma dla wszystkich. Dlatego zdecydowaliśmy się, że imprezy tego kolektywu będą reprezentowały w filmie współczesne podejście do sceny techno w Polsce.
Ale czy te imprezy to nie jedynie zawieszenie broni?
Ł.R.: Imprezy, jak te organizowane przez Wixapol, oferują miejsce spotkań naszemu bardzo podzielonemu społeczeństwu. Żyjemy w swoich bańkach, coraz rzadziej wychodzimy do miejsc, gdzie ze sobą egzystują zupełnie różne grupy. Na rave’ach nie tylko tańczymy obok siebie, ale też wchodzimy w interakcje. Promowanie takich platform może służyć scalaniu społeczeństwa. Jak zauważyłeś,
imprezy techno nadal mają misję budowania wspólnoty, tylko na innych warunkach, o czym szerzej mówimy filmie.
D.N.: Mam też wrażenie, że pokolenie „Z” zawiesza broń też poza imprezą. Nie twierdzę, że w Polsce nie ma homofobii, ale młodsze osoby outują się i robią to coraz wcześniej, co sprawia, że orientacja przestaje mieć większe znaczenie.
Janusz i Marysia mówią o wybranej techno rodzinie. Brzmi jak określenie żywcem wzięte z queerowego słownika. Czy są to bliskie koncepty?
D.N.: Totalnie! Kiedy odrzuca cię biologiczna rodzina, szukasz swojej wspólnoty. Osoby LGBTQ+ często łączą się właśnie w queerowe rodziny. Janusz i Marysia mają wokół siebie wspaniałe mamy, które niegdyś same uczęszczały na imprezy techno. Brak w ich otoczeniu ojców. Nie są to zatem, w rozumieniu konserwatywnym, pełnoprawne rodziny. Nasi bohaterowie mówią też o rozczarowaniu takim klasycznym, patriarchalnym modelem. Nazywają się odrzutkami, dlatego łączą się we wspólnotę rave’ową.
*Dawid Nickel – absolwent Szkoły Filmowej Krzysztofa Kieślowskiego w Katowicach i Szkoły Wajdy w Warszawie. W swojej autorskiej twórczości koncentruje się na opowiadaniu historii bohaterów postrzeganych stereotypowo ze względu na orientację seksualną lub pozycję społeczną. Jego debiut fabularny „Ostatni Komers” zdobył główną nagrodę Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w kategorii mikrobudżet. Rok 2023 to rok premier jego najnowszych produkcji: „Filipka”, krótkiego filmu dokumentalnego o jego queerowym przyjacielu oraz serialu dla HBO Max #BRING BACK ALICE.
*Łukasz Ronduda – reżyser, scenarzysta, kurator. Reżyser i scenarzysta filmu „Performer” (2015), nagrodzony w trakcie Berlinale 2015 nagrodą Think: Film Award, prezentowany w londyńskim Tate Modern. Reżyser filmu „Serce miłości” (2017) który miał swoją premierę na Berlinale oraz w sekcji Bright Future na Rotterdam Film Festival. Reżyser i scenarzysta filmu „Wszystkie nasze strachy” (2021) inspirowanego życiem i sztuką Daniela Rycharskiego. Film miał premierę w ramach konkursu głównego Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, gdzie zdobył Złote Lwy (2021). Członek zarządu Gildii Reżyserów Polskich. Absolwent programu reżyserskiego i scenariuszowego w Szkole Wajdy. Kurator Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie. Profesor Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie.
„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, niepokoją, zaskakują właśnie.
pisarz i dziennikarz. Autor „Cudownego przegięcia. Reportażu o polskim dragu” (Wydawnictwo Znak). Współpracuje z m.in. Vogue.pl, magazynem „Replika”, portalem Kultura u Podstaw.
pisarz i dziennikarz. Autor „Cudownego przegięcia. Reportażu o polskim dragu” (Wydawnictwo Znak). Współpracuje z m.in. Vogue.pl, magazynem „Replika”, portalem Kultura u Podstaw.
Komentarze