Na środowej – 27 maja -konferencji prasowej premier Mateusz Morawiecki wraz z ministrem kultury Piotrem Glińskim ogłosił, że:
- od soboty 30 maja nie musimy już obowiązkowo nosić maseczek na świeżym powietrzu. Trzeba je nadal nosić np. w sklepach, kinach, kościołach i środkach komunikacji publicznej oraz w restauracjach i barach, zanim usiądzie się przy stoliku;
- zniesione zostaną limity osób, które mogą korzystać jednocześnie ze sklepu lub restauracji, targu czy poczty, nie będą również obowiązywały limity wiernych w kościołach;
- będzie można organizować zgromadzenia plenerowe do 150 uczestników, w tym także koncerty i przedstawienia na świeżym powietrzu;
- od 6 czerwca będzie można organizować wesela na 150 gości, podczas których nie trzeba będzie nosić maseczek;
- będą mogły zostać otwarte, z zachowaniem reżimu sanitarnego, siłownie, kluby fitness, baseny, parki rozrywki, sale zabaw, a także solaria i salony masażu;
- mogą ruszyć kina, teatry, audytoria, filharmonie, cyrki – pod warunkiem, że widownia będzie wypełniona tylko w 50 proc.
Uwaga! Nadal obowiązuje dystans 2 m od drugiej osoby w przestrzeni publicznej i w zakładach pracy od osób, z którymi nie jesteśmy we wspólnym gospodarstwie domowym. Dystans można skrócić, jeśli zasłania się usta i nos. Ta zasada nie obejmuje osób niepełnosprawnych lub ich opiekunów.
Tak przynajmniej uważa rząd. Tymczasem tak samo jak w przypadku maseczek, które z każdym kolejnym dniem obowiązywania nakazu znikały z naszych ulic, coraz mniej Polaków przestrzega w miejscach publicznych zasad dystansu. Media społecznościowe pełne są zdjęć radosnych ludzi, którzy zaczęli się na nowo spotykać ze znajomymi i postanowili się tym pochwalić. A o dystans przy selfie raczej trudno.
Może to być więc kolejny martwy przepis, który nie przyczyni się do naszego bezpieczeństwa.
Wpadliśmy bowiem w paradoks, przed którym przestrzegają socjologowie i psychologowie społeczni – ponieważ obostrzenia na początku epidemii podziałały i nie mieliśmy lawinowego wzrostu nowych przypadków oraz kryzysu w szpitalach, teraz wydaje się nam, że a) obostrzenia wcale nie były potrzebne; b) obowiązujące wciąż zakazy również nie mają znaczenia, bo przecież skoro rząd odmraża, to epidemia się skończyła.
Chaotyczna komunikacja z KPRM i ministerstwa zdrowia również nie pomogła w przebiciu się jasnego przekazu, że koronawirus wciąż jest wśród nas. Ani lekceważenie przez przedstawicieli władzy zasad, które samemu się wprowadziło – jak podczas niedawnej wizyty premiera w restauracji w Gliwicach, gdzie sfotografowano go zasiadającego przy stole z właścicielami.
Morawiecki w restauracji nie zachowuje dystansu
Bo nie wiedział o ograniczeniach.Przeczytaj więcej 👉 https://oko.press/rzecznik-rzadu-morawiecki-nie-wiedzial-ze-musi-zachowac-dystans/
Posted by OKO.press on Wednesday, 27 May 2020
I kiedy teraz Morawiecki mówi: „Musimy zachowywać czujność, unikać tłumów. Walka wciąż trwa, wróg jest groźny”, jest średnio wiarygodny, mimo że za swoje zachowanie przeprosił.
W jakim momencie epidemii jesteśmy?
Władze przekonują nas, że największe zagrożenie już za nami i możemy bezpiecznie odmrażać gospodarkę. Minister Szumowski mówił na konferencji prasowej, że kiedy 16 kwietnia wprowadzano nakaz noszenia maseczek, „mieliśmy poziomą transmisję wirusa” – czyli łatwo było się zakazić podczas przypadkowego spotkania, np. w komunikacji publicznej. Teraz zdaniem ministra „poza nielicznymi powiatami z dnia na dzień liczba chorych maleje. Spada też liczba zgonów, najważniejsza miara kontroli epidemii”. A „transmisji poziomej, która nas tak niepokoi, jest już niewiele.”
Wcześniej w podobnym tonie wypowiedział się premier: „Spłaszczenie krzywej epidemii udało się nam dużo lepiej od zachodniej Europy, ale to cały czas jeszcze trwa”.
Tymczasem wskaźniki statystyczne wcale nie są takie różowe i mogą wskazywać już nie na spłaszczenie krzywej epidemii, ale jej ponowne podniesienie.
Rzeczywiście, od 24 kwietnia spada liczba przypadków śmiertelnych – to jednak wskaźnik, który podnosi się najwcześniej po dwóch tygodniach od wzrostu zachorowań.
Według ostatnich danych pod respiratorami leży obecnie 88 osób, co oznacza, że 90 proc. tych przeznaczonych dla chorych na COVID-19 jest wolne. Minister Szumowski powiedział również, że na pacjentów czeka 80 proc. łóżek w szpitalach – dlatego niektóre ze szpitali jednoimiennych od 1 czerwca znowu będą wracały do swojej podstawowej działalności.
Jednak liczba hospitalizacji, która w ciągu ostatnich dwóch tygodni spadła o 500, w ciągu ostatniej doby znów wzrosła o 150, z 2 171 do 2 320. To niepokojący znak.
Od ponad dwóch tygodni trwa walka z wielkim ogniskiem koronawirusa na Górnym Śląsku, gdzie w tej chwili jest już 5 821 aktywnych przypadków. Szumowski zapewnia, że to ognisko, podobnie jak kolejne w fabryce mebli w Wielkopolsce, „bardzo szybko i sprawnie zostało zamknięte”. „W tej chwili badamy rodziny pracowników, zrobiliśmy 40 tys. testów. To już są osoby w kwarantannie. Liczymy, że pod koniec przyszłego tygodnia liczymy, że ogłosimy spadek zachorowań także na Śląsku”.
W województwie śląskim rzeczywiście krzywa zakażeń poszła ostro do góry, bo zrobiono testy przesiewowe w kopalniach. Wykryły one osoby, które jeszcze nie miały symptomów choroby lub nigdy nie będą jej miały – a zakażają innych. To bardzo ważne działanie dla wygaszenia ogniska epidemii.
Jednak suche dane wskazują, że do wzrostu zakażeń dochodzi również na Mazowszu, gdzie w samej Warszawie na liście hospitalizowanych z powodu COVID-19 pojawiły się 93 osoby. Takiego skoku hospitalizacji nie tłumaczą ogniska w Szpitalu Wolskim (66 zakażonych) i w ośrodku dla uchodźców na Targówku, skąd do szpitala trafiło tylko kilka osób.
Na tym wykresie widać, że na Mazowszu w ciągu ostatniego tygodnia liczba wykrytych aktywnych przypadków wzrosła o 200. Na Śląsku zaś od dwóch tygodni liczba nowych dobowych zakażeń waha się w przedziale od 150 do 300 i nie ulega radykalnemu zmniejszeniu.
Także na tym wykresie, porównującym Górny Śląsk z resztą Polski widać, że nowe przypadki rosną w ostatnim czasie nie tylko w śląskich kopalniach.
Według obliczeń epidemiologów z Polskiego Instytutu Higieny i matematyków z Uniwersytetu Warszawskiego w Polsce na jedną zdiagnozowaną osobę przypada 5,6 osób, które nie wiedzą, że są nosicielami wirusa. Zintensyfikowanie badań przesiewowych mogło ten współczynnik zmniejszyć, ale nadal po ulicach chodzą ludzie, którzy mogą zakażać. Mogę to być też ja, albo ty.
Jeśli statystyki mówią jasno, że jest już po szczycie epidemicznym – maleje liczba zgonów, aktywnych przypadków, nowych przypadków, niebezpieczeństwo zarażenia się jest z każdym dniem mniejsze. Ale i państwach, które naprawdę mają to za sobą, epidemiolodzy i politycy ostrzegają, że poluzowanie zasad dystansowania może przynieść nawrót epidemii.
Polska jeszcze do takich krajów nie należy, jak widać również na tym wykresie:
Najbliższe dni pokażą, czy zapewnienia premiera i ministra zdrowia mają pokrycie w faktach. Jeśli nie, być może stanie się tak, jak w przypadku tzw. epidemii wyrównawczej – kiedy spada poziom wyszczepienia w danej populacji, tworzą się nowe ogniska choroby. Doprowadzają one do wzrostu odporności zbiorowej, bo dzieci chorują i się uodparniają, a także przestraszeni rodzice decydują jednak na szczepienia.
Ale niezależnie od tego, do jakich tragedii musiałoby dojść, żebyśmy jako społeczeństwo sami z siebie zaczęli się stosować do zasad epidemiologicznego reżimu – nie jesteśmy bowiem ani Szwedami, ani Japończykami, którym przychodzi to łatwiej – pozostaje pytanie, dlaczego jako jedynym w Europie przy tak długim lockdownie udało się nam tylko spłaszczyć krzywą, a nie doprowadzić do wygaszenia epidemii. I dlaczego mimo to zdejmujemy wszystkie obostrzenia jak te inne kraje.
Odpowiedź na to ostatnie pytanie będzie oczywiście polityczna, nie ekspercka. Większość ekspertów na działania rządu patrzy z niepokojem, obawiając się wzrostu zakażeń. Ale przecież „spłaszczenie krzywej epidemii udało się nam dużo lepiej od zachodniej Europy”.
Zapytam głupio, co z wolnością zgromadzeń?
Jest zapewniona. W kościołach, nie mylić z cerkwiami, synagogami itp obiektami kultu, wrogiego Krk.
Liczba aktywnych przypadków nadal rośnie. Wszystkich sympatyków PiS uprzejmie proszę o wyjaśnienie dlaczego. Posuwam propozycje winnych: Soros, Tusk, UE, WTO, polski rząd, który fałszuje statystyki, rudzi, cykliści i Żydzi.
Zapomniałeś o aborcjonistach, dla katolików główna przyczyna chorób i klęsk żywiołowych.
Mylisz się. Dla katolików żyd jest największym wrogiem. I słusznie.
A dlaczego słusznie Mikutas?
A dlaczego uogólniać? Dlaczego obie strony (jakiegokolwiek sporu ostatnio) nie rozumieją, że uogólnianie jest szkodliwe i nie powinno mieć miejsca?
Dla katolików absolutnie Żyd nie powinien być wrogiem, choćby z tego powodu że Jezus był Żydem (a nie Polakiem to niektórzy by chcieli). Takie poglądy są po prostu kompletnym niezrozumieniem tego, w co się wierzy…
Jakie znaczenie ma wzrost liczby zachorowań? Ustalono jakiś harmonogram przekazywania informacji o luzowaniu zakazów i jest on wykonywany.
Może OKO wreszcie wyjaśni, jakie ma kryteria oceny stanu epidemii. Od pewnego czasu posługuje się jako głównym liczbą i ruchami "aktywnych przypadków" (zapoczątkował spec od statystyki, Danielewski). Aktywny przypadek to: zarażeni ogółem-ozdrowiency-zgony. Objawem pozytywnym jest ich spadek, czyli… im więcej zgonów tym lepiej. Własciwym wskaźnikiem jest stosunek liczby zarażonych do liczby ozdrowieńcow. Co oznacza, że epidemią się wycofuje gdy dzienna liczba ozdrowiencow przekroczy dzienną liczbę zarażonych.
"spłaszczenie krzywej epidemii udało się nam dużo lepiej od zachodniej Europy" – przecież to logiczne jak coś się spłaszcza to się wydłuża, czas niestety tylko w jedną stronę…
Ograniczenia trzeba było znieść już dawno temu, a nie zarzynać gospodarkę. Od samego początku nie miało to najmniejszego sensu
Nikt w twojej rodzinie nie zachorował? Nic straconego. Zdejmijcie maseczki. Poczekajcie trochę. Będziesz inaczej śpiewał, baranie.
Nie trzeba być epidemiologiem by zauważyć co z czego wynika. Przy małej ilości testów rzędu 4-5 tysięcy na dobę ok. 300 stwierdzonych zakażeń towarzyszyła rosnąca śmiertelność – przekraczała 5 %. To jest o wiele więcej niż w innych krajach. Przy ilości testów ok. 22 tysięcy na dobę i wykrywaniu ok. 400 zakażeń naturalnym jest, że wykrywane są zakażenia osób, które przechodzą je bezobjawowo lub lekko, a zatem jest też naturalnym spadek śmiertelności. Żaden to cud tylko mozolne zbliżanie się do tego jak powinno być już dwa lub trzy miesiące temu, a nie było.
Gorsze jest jednak co innego – brak wolności zgromadzeń mimo innych "luzowań".
Bo przecież czymś ten nierząd musi tych wstrętnych Tuskolubów i inną hołotę niszczyć, a ciągle przed nami jakieś głosowanie.