"Towarzyszy nam niedowierzanie, rozgoryczenie, wściekłość. Podobne emocje były tylko przed 3 października 2016 roku. Teraz dochodzi jeszcze desperacja i ciężar dwóch lat walki o prawa kobiet, które rząd teraz depcze". "Nie odpuścimy" - lokalne działaczki o Czarnym Piątku
W poniedziałek (19 marca 2018) Sejmowa Komisja Praw Człowieka i Sprawiedliwości pozytywnie zaopiniowała projekt "Zatrzymaj aborcję" drastycznie ograniczający dostęp do legalnej aborcji w Polsce. Eliminuje on z obowiązującej ustawy o planowaniu rodziny z 1993 roku zapis o możliwości przerwania ciąży ze względu na ciężką lub nieuleczalną wadę płodu. A to de facto oznacza, że aborcja w Polsce będzie nielegalna. Od dziesięciu lat zabiegi ze względów embriopatologicznych stanowią ponad 90 proc. wszystkich aborcji.
Półtora roku temu próba zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej spotkała się z masowym oporem. 3 października 2016 roku na ulice polskich miast wyszło w sumie ponad 100 tys. kobiet. Siłą protestów było zaangażowanie lokalnych społeczności. Protestowały - czasem pierwszy raz w historii - kobiety w mniejszych miastach takich jak Sanok, Wałbrzych, Zgorzelec, Świnoujście czy Węgorzewo. Jak będzie tym razem? OKO.press pyta o to działaczki Ogólnopolskiego Strajku Kobiet w tych miejscowościach i przypomina reportaż o aktywistkach, które poruszyły kobiety poza centrum.
Miranda Korzeniowska, Sanok: “W piątek będę w Warszawie. Jest tak ogromny wkurw, że wszystkie ręce na pokład. Nie wyobrażam sobie, żeby tam nie być. Zabieram jeszcze trzy dziewczyny. Chcemy pokazać, że to także nas dotyczy. Mimo, że jesteśmy małą społecznością".
Marta Wosak, Wałbrzych: "Towarzyszy nam niedowierzanie, rozgoryczenie, wściekłość. Podobne emocje były tylko przed 3 października 2016 roku. Teraz dochodzi jeszcze desperacja i ciężar dwóch lat walki o prawa kobiet, które rząd teraz depcze. Wałbrzych jedzie do Warszawy. Jedziemy autokarami z Wrocławia i prywatnymi samochodami. Pewnie zostaniemy aż do niedzieli. Nastroje są bojowe".
Eliza Brzozowska-Płońska, Węgorzewo: "Jedziemy wszystkie, które działamy. Towarzyszy nam silne wzburzenie, ale też determinacja i siła. Nie odpuścimy. Jestem przekonana, że to będzie duża manifestacja. Nawet jeśli nie ilościowo, to na pewno z ogromną siłą. Tak jak dzisiaj w Węgorzewie odważne kobiety, które zdjęły bilbordy z Kościoła. Obcięły mocowania nożyczkami i zaniosły do proboszcza. Tak jak one prą do przodu, tak i my wszystkie będziemy parły do przodu. Cofniemy się tylko po to, by zrobić rozbieg do większej akcji".
Poniżej czytaj reportaż OKO.press.
Miranda Korzeniowska, Sanok: Po dwóch rozwodach dotarłam do takiego momentu w swoim życiu, w którym przestałam zadawać sobie pytanie, co ja robiłam źle, gdzie jest moja wina. Pomyślałam, że czas najwyższy pomyśleć o sobie i swoich potrzebach. Zatrzymać się na chwilę i zastanowić się, czego to ja bym chciała. Ten osobisty moment zbiegł się z Czarnym Poniedziałkiem. Informacja o ustawie, którą szykował nam rząd, spotęgowała moje odczucia. 3 października 2016 roku stwierdziłam, że pójdę na rynek i zobaczę, czy ktoś się pojawi. Było nas 12 osób. Większość z nas się kojarzyła. W tak małym mieście to niemożliwe, żeby się nie znać choć z widzenia. Dziewczyny miały wieszaki i kartki z hasłami, ja też przyniosłam zadrukowaną kartkę z hasłem: "myślę, czuję, decyduję". Przyszła lokalna reporterka i zadała nam kilka pytań.
Przez trzy godziny stałyśmy w deszczu. Całe przemokłyśmy, a mimo to nie chciało nam się rozchodzić. Poszłyśmy razem do restauracji, by pomyśleć, co jeszcze możemy razem zrobić.
Założyłyśmy grupę na Facebooku, żeby wymieniać się informacjami. Już wtedy wiedziałyśmy, że na tym się nie skończy. Że chcemy razem działać.
Zaraz po ukazaniu się materiału na temat protestu wylało się na nas wiadro pomyj. Zarówno wśród sąsiadów, jak i w internecie. Szczególnie w sieci ten hejt był wyjątkowo agresywny i prostacki. Na proteście była też młoda dziewczyna, która chodzi do liceum.
Uczniowie wyzywali ją od czarnych kurew i szmat. Jej mama po tych wydarzeniach zdecydowała, że nie będą już brać udział w protestach.
Nie chciała narażać jej na podobne konsekwencje. Szczególnie, że w Sanoku nie sposób się schować. Nigdy nikt nie powiedział mi wprost, że będę miała problem ze znalezieniem pracy. Jednak na facebooku odebrałam wiadomość z fikcyjnego konta, które od razu zostało usunięte, o treści: "szmato, wiedz, że nigdy nie znajdziesz pracy". To był ktoś, kto musiał mnie znać i wiedzieć, że jestem bezrobotna i szukam pracy. Nie przestraszyło mnie to.
Mój starszy syn Patryk nigdy nie odebrał żadnego hejtu ze strony rówieśników. Sam mnie wspiera. Jest fotografem, więc towarzyszy mi na każdym proteście. Poza tym doradza i motywuje. Jasiu (6,5 roku) mimo młodego wieku też wie, czym zajmuje się mama. Potrafi powiedzieć po co protestuję. Mój partner Tomasz, również mnie bardzo wspiera w moich działaniach i od dawna podziwia za moją konsekwencję w tym co robię. To dla mnie bardzo ważne mieć świadomość, że stoją za mną murem.
Po Czarnym Poniedziałku odezwała się do mnie Marta Lempart i zaprosiła do grupy Ogólnopolskiego Strajku Kobiet. I wtedy zaczęłyśmy knuć - w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Wymieniałyśmy się doświadczeniami. Dziewczyny z dużych miast podziwiały upór dziewczyn z mniejszych miast. Dziewczyny z małych miast uczyły się od tych z dużych. Ta platforma pełniła też rolę grupy wsparcia. Dawała mi siłę, dopóki sama jej w sobie nie poczułam. Dziś - po prawie dwóch latach w boju - jestem weteranką – wojowniczką, a dziewczyny ze OSK moimi siostrami. Nie ma mocy, która by mnie odwiodła od działania, choć na własnej skórze odczułam konsekwencje mojej aktywności.
Największe poruszenie było 8 marca 2017 roku. Zebrało się nas wtedy aż 200 osób.
To była kosmiczna energia. Dało się czuć ogólny wkurw. Szczególnie, że chwilę przed rząd dostarczył nam kolejnych argumentów do mobilizacji, planując wypowiedzenie Konwencji Antyprzemocowej. Tłum dał się ponieść atmosferze. Wspólnie skandowaliśmy "mamy dość". W pewnym momencie zdecydowałam się oddać mikrofon uczestniczkom i one mówiły, czego mają dość. Pięknie to wyszło. Jedna, drugiej dodawała odwagi i siły. Czułyśmy, że jesteśmy razem, dało się odczuć, że słowa „solidarność naszą bronią” są jak najbardziej prawdziwe!
Później wszystko się załamało. Chciałyśmy działać razem, ale dziewczyny poczuły się zastraszone, straciły chęć. Gdy organizowałyśmy Czarny Wtorek w październiku 2017 roku zaplanowałam koncert lokalnego zespołu, w skład którego wchodzi młodzież z liceum. Dostali informację od pedagogów, że jeśli wystąpią w tym wydarzeniu to mogą ponieść konsekwencje.
Sanok to miasto bardzo konserwatywne. Gdy zbierałyśmy podpisy pod projektem “Ratujmy Kobiety”, poprosiłam koleżankę, która ma pracownię w centrum, w lokalu dzierżawionym od miasta, by wywiesiła informację o tym, że znajduje się tu punkt stacjonarny, gdzie można składać podpisy. To była zwykła kartka formatu A4. Wisiała tam tydzień. Później zjawił się urzędnik, który zasugerował, że lepiej byłoby to ściągnąć. Wkurzyłam się i postanowiłam zrobić szum wokół tej sprawy. Wydaje mi się, że nikt nie spodziewał się, że ten fakt zostanie nagłośniony i pójdzie w Polskę. Moim celem była chęć pokazania burmistrzowi, że miasto to nie jest jego prywatny folwark, a on jest burmistrzem wszystkich mieszkańców.
Niemniej w Sanoku hołubione są organizacje takie jak ONR. Ksiądz na plebanii udostępniał im salkę na spotkania. Wszyscy o tym mówili głośno. Straszyli nas nie raz, że wpadną na wydarzenie, ale strzelali na pusto.
Raz przyszli, ale obserwowali nas z oddali. Raz podczas wydarzenia byłyśmy posypywane solą. Panie z Kościoła odczyniały takie zabobony. Jeśli jest ci ciężko, to znak, że idziesz w dobrą stronę.
Szczególnie ten ósmy marca był wspaniałym doświadczeniem. Ta energia bijąca od ludzi, świadomość, że komuś się to przydało, że kobiety zapraszały jedna drugą do wydarzenia. To mi dało ogromną motywację do działania. Kobiety zaczęły się zgłaszać do mnie ze swoimi problemami. Opowiadały o doświadczeniach przemocy, współuzależnienia. Stworzyłyśmy grupę wsparcia. Jedna koleżanka zgłosiła się z problemem przemocy ekonomicznej. Pomogłam jej się rozwieść, stanęła na nogi, zaczęła sama o sobie stanowić. Dziś już jest szczęśliwa. Powiedziała mi, że to dzięki mojemu uporowi, że to jej dało siłę i kopniaka do walki o siebie. I to jest najlepsze, co mogłam usłyszeć.
Część znajomych mówiła mi żebym dała sobie spokój, że zrobią mi nalot albo zamkną, ale czego ja mam się bać? Nie łamię prawa. Tego że walczę o swoje prawa? Że walczę o prawa kobiet? O to żeby wreszcie inni zrozumieli, że kobieta to też człowiek i potrafi samodzielnie myśleć?
Eliza Brzozowska-Płońska, Węgorzewo: Jestem rolniczką na emeryturze. Jestem poza wiekiem i mieszkam poza światem. A dokładnie przy samej granicy z obwodem kaliningradzkim - za płotem jest już granica państwa. Nigdy nie byłam społeczniczką. Zaczęłam w 2015 roku. Jeździliśmy z mężem na wszystkie protesty KOD-u do Warszawy. W Giżycku była fajna grupa ludzi, do których dołączyliśmy. W Węgorzewie nie było chętnych do stworzenia komórki KOD. W tym samym czasie zaczął się tworzyć w kraju potężny ruch kobiecy. Gdy 3 października 2016 były strajki w całym kraju, pomyślałam: dlaczego nie my? Nie byłam jedna. Razem koleżanką zaczęłyśmy od Facebooka, na którym utworzyłyśmy grupę Dziewuchy Dziewuchom Węgorzewo. Rozpuściłyśmy wici, szukałyśmy kontaktów. Jako pierwsza odezwała się Marta Lempart z Ogólnopolskiego Strajku Kobiet. Dzięki niej nauczyłyśmy się, jak działać.
24 października 2016 roku zorganizowałyśmy pierwszy w historii Węgorzewa strajk. Przyszło 50 osób.
To był wielki sukces, bo pojawiły się też osoby, z którymi wcześniej nie miałam bezpośredniego kontaktu. Pocztą pantoflową, dzięki rozklejanym na słupach afiszom ludzie dowiedzieli się o wydarzeniu.
Teraz jesteśmy cztery. Jesteśmy takimi siostrzanymi duszami. Organizujemy różne wydarzenia - spotkania z ciekawymi ludźmi, działaczami. Zrobiłyśmy też dużą akcję „Mazury dla Białowieży”.
Donosy na policję, hejt w komentarzach w internecie, uporczywe zrywanie pod osłoną nocy naszych plakatów - to są jakieś tam koszty naszych działań, mamy to wliczone i działamy dalej. Mamy swój cel i nie będziemy się przejmować anonimowymi niechętnymi nam osobnikami.
Podczas jednej ze zbiórek podpisów pod projektem Ratujmy Kobiety (wszystkich podpisów zebrałyśmy przeszło 800) obok nas, zaledwie 20 metrów dalej, była pikieta organizacji pro-life wspierana przez przyjezdnych chłopców z ONR-u. Paradoksalnie to nam pomogło, bo ludzie widząc ich banery z zakrwawionymi płodami, skręcali do nas. To pokazało, kogo wspierają mieszkańcy Węgorzewa.
Działanie dało mi przede wszystkim niesamowite przyjaciółki. Spotykamy się co tydzień i knujemy, co dalej robić, żeby się nie dać "dobrej zmianie". A robimy bardzo dużo. Na pewno dodało mi to pewności siebie. Przecież trzeba być przekonanym o słuszności swojego działania, żeby krzyczeć przez szczekaczkę, stać na ulicy i mówić wprost, co ci się nie podoba.
Na 8 marca zwiesiłyśmy baner na masztach wydzierżawianych przez urząd miasta z hasłem "Dzień Kobiet Jeszcze Nadejdzie”.
Marta Wosak, przedszkolanka, Wałbrzych: Przed Czarnym Protestem byłam zaangażowana w KOD. Zresztą, mimo wielu przeciwności, nadal staram się w nim działać. Jednak to 3 października trafił mnie piorun. Nigdy nie przypuszczałam, że będę w stanie poczuć w sobie tak silny imperatyw, który popchnie mnie w stronę działania. We Wrocławiu, podczas manifestacji, Marta Lempart krzyknęła „Zróbmy im strajk!”. Tak narodził się Ogólnopolski Strajk Kobiet. Znałyśmy się już, działając razem w KOD Dolnośląskie. Zaczęłam jeździć na spotkania do Wrocławia. Tam Marta Lempart skupiła wokół siebie grupę ludzi, którzy fundamentalnie nie zgadzali się na ustawę Ordo Iuris. Potem był Facebook i idea, żeby rozproszyć protesty. Żeby na ulice wyszedł cały kraj. To była nowość i ogromna moc. Poczułyśmy się wszystkie sprawczyniami tego ruchu oporu. Spałyśmy po trzy godziny na dobę, non stop pracowałyśmy.
W rezultacie na Czarnym Proteście w Wałbrzychu pojawiło się 2 tysiące osób. Stałyśmy na malutkiej scenie naprzeciwko gęstniejącego tłumu. To było niesamowite.
Potem zawiązała się grupa strajkowa. Jest nas około 20-30 osób. Udało nam się przy współpracy z KOD i Inicjatywą Polska zorganizować duży panel na temat praw kobiet z udziałem Barbary Nowackiej, Kazimiery Szczuki i Marty Lempart. Rozszerzyłyśmy to na dwa kolejne miasta - Jelenią Górę i Strzegom. Teraz planujemy drugą edycję. Tym razem chcemy zaprosić parlamentarzystów opozycji i postawić ich pod ścianą.
Reakcje są różne. Po pierwszym proteście spłynęło do nas dużo podziękowań. Kobiety pisały, że wreszcie coś się dzieje dla kobiet. Że można poczuć wspólnotę. Ale był też hejt.
Regularnie na wydarzeniach OSK ustawia się towarzystwo z banerem "Bóg Was kocha". To część naszego lokalnego folkloru. Podchodzimy do tego z przymrużeniem oka. Nawet jesteśmy czasem zaniepokojone, gdy spóźniają się na nasze protesty. Były próby zastraszania nas przez „zygotarian", jednak nigdy nie zjawili się ze swoimi banerami. Było parę okrzyków z przejeżdżających samochodów, że jesteśmy morderczyniami, ale nic więcej.
Standardy opieki okołoporodowej to kolejna z przyczyn mojego zaangażowania w ruch kobiecy. O mało nie straciłam życia podczas porodu. Moja córka - Kaja - urodziła się z chorym kręgosłupem. Dla niej ciąża będzie wiązała się z 70 proc. ryzykiem utraty władzy w nogach. Taka sytuacja wymusza pewien pogląd na prawo kobiet do decydowania o sobie. Kaja również się angażuje w walkę i wspiera mnie.
3 października 2016 wszystko w moim życiu wywróciło się do góry nogami. Nie spodziewałam się, że odkryję w sobie taką siłę psychiczną, żeby wytrzymać hejt, nie spać w nocy i żyć ze stale napiętym grafikiem. Strajk to było dla mnie objawienie i ogromny kop. I nie tylko dla mnie. Wiele kobiet tego doświadczyło. Wcześniej nie byłyśmy przecież manifestantkami, nie organizowałyśmy protestów, ale pomogły nam inne dziewczyny. Zaczęły drukować dla nas poradniki jak się organizować. To jest niesamowite, to zjawisko, które nazywamy Sisterhood - siostrzeństwo. Nagle zbudowałyśmy wspólnotę wśród osób, z których część nigdy wcześniej się nie spotkała. Stale rozmawiamy, a jak możemy to jeździmy do siebie. Zawiązały się nowe przyjaźnie.
Mój mąż działa w Męskim Wsparciu Strajku Kobiet. Robi nam grafiki, pomaga w technicznych aspektach organizacji wydarzeń, wspiera.
W Wałbrzychu mieszkam od 12 lat. Wcześniej mieszkałam pod Wałbrzychem w jeszcze mniejszej miejscowości. To było bardzo hermetyczne środowisko. Nie mówiło się tam o prawach kobiet. W mojej rodzinie przez przypadek panował matriarchat. Wszystkie kobiety zostawały same z dziećmi. W pewnym momencie, w moim domu rodzinnym były nas 4 pokolenia samych kobiet. Wyrosłam w przekonaniu o dużej sile kobiet i potrzebie niezależności. Z drugiej strony mam mamę, która jest zwolenniczką PiS. Doskwiera jej moja działalność. Zawsze jest oburzona, gdy wyjeżdżam albo coś organizuję. Przestałam już toczyć dyskusje, bo one do niczego nie doprowadziły. Jest między nami różnica pokoleniowa i światopoglądowa. Największym lękiem mojej mamy było to, żebym nie została sama. W tym nigdy nie mogłyśmy się spotkać.
W pracy raczej nie poruszam tematu samego strajku. Oczywiście jak starsze dzieci zauważają moją przypinkę, to tłumaczę im, że to organizacja, która broni kobiet. Dzieci to rozumieją. Więcej staram się przekazać w codziennej pracy, podczas codziennych zajęć. Staram się nie segregować dzieci ze względu na płeć. Jeśli chłopiec chce się bawić lalkami, niech się bawi. Jeśli dziewczyna chwyta za auto - na zdrowie. Bo nie ma w tym nic złego. Tak też staram się rozmawiać z rodzicami.
Stanisława Kuzio-Podrucka, 40 lat, Zgorzelec: Prawa kobiet zaczęły się u mnie 18 lat temu, kiedy zaszłam w ciążę. Ze względu na wrodzoną wadę wzroku - jaskrę, wiedziałam, że będę mogła mieć tylko jedno dziecko. Mogłam wtedy przerwać ciążę albo ją donosić. Zdecydowałam, że urodzę. Ale sam ten moment wyboru sprawił, że zaczęłam czynnie uczestniczyć w manifestacjach. Jeździłam do Wrocławia na manify. W miarę możliwości chodziłam też na spotkania o sytuacji kobiet w Polsce. Dowiedziałam się, jak ustawa aborcyjna nie działa.
W Zgorzelcu wszystko zaczęło od Ogólnopolskiego Strajku Kobiet (3 października 2016). Zobaczyłam listę miast, które szykują się na manifestację i pomyślałam: no jak to? U nas też musi być. I tak to się zaczęło. Zadziałał efekt kuli śniegowej. Dla mnie jest to też ważny sygnał, że kobiety są w małych miejscowościach. Tu jest ich życie i właśnie stąd ich głos może być słyszany.
Zawsze mówię, że w tym strajku jestem niechcący. Wszystko działo się tak szybko. Wiedziałam, że trzeba protestować, żeby kobiety nie szły do więzienia. To był ten impuls. Jeszcze wtedy nie zdążyłam wgryźć się w treść ustawy Ordo Iuris. Nie myślałam o kompromisie. Przyszły moje sąsiadki, mieszkamy na tej samej ulicy od urodzenia. Przyszły, żeby mi kibicować. Mówiły, że za Stasią to wszędzie pójdą.
To też jest ważne, że zna się osobę, która to organizuje. Spotyka się ją w bibliotece, na zakupach, ufa się jej.
Na pierwszą manifestację przyszli członkowie Narodowego Odrodzenia Polski, które działa tu od lat. Krzyczeli w moją stronę: "morderczyni". Musiałam szybko zmodyfikować przygotowane przemówienie i odwrócić ich argumentację. Na ich stronie na Facebooku zostaliśmy nazwani "jebiącym lewactwem", a ja osobiście "przewodniczącą zwolenników zabijania dzieci". Gdy spotykam przewodniczącego NOP w mieście udaje, że mnie nie widzi albo zatyka nos. Reszta ludzi, gdy przechodzi obok manifestacji albo zatrzymuje się, żeby posłuchać albo mija nas bez żadnej reakcji. Od koleżanek - jeszcze tych z podstawówki - dostaję dużo wsparcia. Widzę, że śledzą moje relacje, udostępniają treści.
Bardziej obawiałam się, że to mój syn spotka się z negatywnymi reakcjami. Jest wręcz przeciwnie. Jego koledzy raczej z ciekawością dopytują, kiedy mama znów zrobi jakiś protest. On sam w nich nie uczestniczy. Angażuje się raczej w działalność charytatywną - Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy czy Szlachetną Paczkę. Na samym początku mojej aktywności syn był jeszcze w momencie buntu. Miał 16 lat.
Przychodził do mnie i mówił, że chciałby, żebym była jak inne mamy. Czyli "normalna". Z czasem się przyzwyczaił. Teraz gdy wychodzę na kolejną manifestację, mówi, że trzyma za mnie kciuki.
W Strajku Kobiet spotykamy się regularnie raz w miesiącu. Jest nas trzy. W szerszym gronie widzimy się w ramach nieformalnej grupy Zgorzelan. Tam ustalamy, co jeszcze można zrobić. Jak edukować przed wyborami lokalnymi.
Działalność społeczna dodała mi pewności siebie. Jestem nieśmiałą osobą z niską samooceną. Pamiętam jak bardzo byłam zdenerwowana przed pierwszą manifestacją. Wróciłam po niej do domu i rozpłakałam się, bo nie wszystko wyszło tak, jakbym chciała. Z każdym kolejnym wydarzeniem się przełamuję. Ciągle uczę się tego, że mogę. Mam coraz większą odwagę, by wykrzyczeć, czego chcę. Chcę pokazać, że takich kobiet w Zgorzelcu jest więcej.
Elżbieta Mitas, emerytka, 65 lat, Świnoujście: Świnoujście jest miastem specyficznym. Liczy 37 tys. mieszkańców, z czego większość to osoby starsze. Młodzież wyjeżdża do szkół i na studia i raczej nie wraca. A połowa, z tych którzy zostają, pracuje na terenie Niemiec. Pracują długo, wracają zmęczeni, nie wychodzą na ulice. Przed zrywem 3 października 2016 roku byłam jeszcze w KOD. Ale wszystko dla mnie zaczęło się od tego, że zobaczyłam panią Krystynę Jandę i Martę Lempart zapraszające do udziału w marszu Czarnych Parasolek. Wydrukowałam plakaty, porozwieszałam je na mieście. Wszystko zaczęło się wtedy, na ulicy. Zebrało się nas 1200 osób. To było wielkie zaskoczenie, tyle młodych kobiet. Potem było zbieranie podpisów pod "Ratujmy Kobiety", Strajk Kobiet, walka o sądy, wychodzenie z białymi różami każdego 10. dnia miesiąca. W między czasie frekwencja malała. Na powtórce Czarnego Protestu było nas już tylko 50-60 osób. Martwi mnie to, że młode kobiety nie walczą o swoje. Z koleżankami robimy to dla nich.
Żyję tu ponad 50 lat. Pół miasta znam i oni też mnie znają. Nie jestem anonimowa, ale nie przejmuję się tym, kto i co o mnie myśli czy mówi. Niektórzy nas krytykują. Zdarza się, że podczas protestu ktoś nas wyzwie. Wtedy grzecznie z nimi rozmawiamy, tłumaczymy, po co protestujemy. Najwięcej hejtu jest w internecie. Już przestałam czytać te okropne komentarze pod zamieszczanymi przez nas ogłoszeniami o wydarzeniach.
Większość osób, które spotykam reaguje na nas pozytywnie. Jak się widzimy gdzieś poza manifestacjami, to mówią wprost, że podziwiają mnie za to, że walczę na ulicy. Niekiedy rozmawiam z nimi o tym, czemu sami się nie angażują. Część powstrzymuje zdrowie. Reszta tłumaczy, że się boi. Wiadomo jaka jest władza. Martwią się, że stracą pracę. Jedna osoba ma przełożonego, który popiera PiS. Nauczycielki nie wyjdą na ulice, bo boją się konsekwencji ze strony kuratoriów. Myślę, że ludzie są przestraszeni.
Tak naprawdę jest nas garstka. Na co dzień działa nas 10 osób. 9 dziewczyn, jeden chłopak. Większość w moim wieku. Na początku mnie też trochę zbijały z tropu komentarze, w których ludzie pytali wprost: po co ci to? Był nawet moment, że już chciałam zrezygnować, odpuścić. Koleżanki nie pozwoliły mi na to.
Mówiły: "Ela, kto będzie na ulicy jak nie ty?". I taka właśnie jest prawda. No bo kto będzie się upominał o prawa kobiet, o Konstytucję, o sądy i o prawdę, gdy nas nie będzie? Nie możemy dać się zastraszyć. Wychodzimy, robimy swoje, wspieramy się.
Dziennikarz i reporter. Uhonorowany nagrodami: Amnesty International „Pióro Nadziei” (2018), Kampanii Przeciw Homofobii “Korony Równości” (2019). W OKO.press pisze o prawach człowieka, społeczeństwie obywatelskim i usługach publicznych.
Dziennikarz i reporter. Uhonorowany nagrodami: Amnesty International „Pióro Nadziei” (2018), Kampanii Przeciw Homofobii “Korony Równości” (2019). W OKO.press pisze o prawach człowieka, społeczeństwie obywatelskim i usługach publicznych.
Komentarze