0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Slawomir Kaminski / Agencja GazetaSlawomir Kaminski / ...

W 30. rocznicę zakończenia rozmów przy Okrągłym Stole nowa książka historyka Jana Skórzyńskiego pokazuje historię tego wydarzenia bez pudru. Wyłania się z niej obraz twardej politycznej gry, zakończonej przegraną komunistów. Książka pokazuje też krok po kroku, że żadnego spisku oczywiście nie było.

Istnieją dwie legendy Okrągłego Stołu — trwających od 6 lutego do 4 kwietnia 1989 roku negocjacji pomiędzy rządzącymi PRL komunistami a opozycją zjednoczoną wokół Lecha Wałęsy, przywódcy „Solidarności”.

Według białej legendy i jedna, i druga strona zachowała się altruistycznie: komuniści oddali władzę i zgodzili się na wolne wybory (naprawdę nie były w pełni wolne) z troski o dobro Polski.

Według czarnej legendy wszystko było „ustawką”, mrocznym spiskiem przypieczętowanym rozmowami w Magdalence, spotkaniem, podczas którego — cytując socjologa prof. Andrzeja Zybertowicza, który sam cytował opozycjonistę Andrzeja Gwiazdę — „komuniści podzielili się władzą z własnymi agentami”.

Prof. Zybertowicz pożałował swoich słów, ponieważ kilkudziesięcioro uczestników Okrągłego Stołu zagroziło mu pozwem. W istocie jednak czarna legenda żyje i ma się dobrze na prawicy - stanowiła już od lat 90. fundament krytyki III RP. Politykom prawicowym wygodnie było myśleć, że przegrywają wybory i nie rządzą nie dlatego, że ich pomysły nie są akceptowane przez Polaków, tylko dlatego, że postkomuniści z częścią dawnej opozycji podzielili się mediami i majątkami — a dla biednej prawicy nic nie zostało i musiała długo czekać na swoją kolej.

Zaczęło się od Michnika (przepraszamy, ale to prawda)

Obie te legendy są oczywiście nieprawdziwe, chociaż nie są równie szkodliwe - tylko jedna z nich dostarcza uzasadnienia do demontowania demokracji w III RP.

Jak było naprawdę? O tym można dowiedzieć się z wydanych z okazji rocznicy książek, w tym z bardzo starannie, potoczyście i klarownie napisanej historii „Okrągłego Stołu” pióra historyka dr hab. Jana Skórzyńskiego (autora OKO.press). Skórzyński nie fantazjuje, nie odgaduje intencji uczestników rozmów, tylko pisze, co mówią dokumenty - a tych zachowało się bardzo dużo.

Żeby pokazać, co się stało, historyk zaczyna swoją opowieść kilka lat wcześniej: w połowie lat 80. propozycję zawarcia kompromisu z władzą wysunął Adam Michnik - wówczas zapewne najbardziej znany polski dysydent, przebywający w więzieniu (w czerwcu 1985 Michnik został skazany na 2,5 roku więzienia). Pisał:

„Solidarność powinna odrzucić filozofię »wszystko albo nic«. Dotyczy to zarówno stosunku do ZSRR, jak i do polskich komunistów, stosunku do zmian cząstkowych, jak i do pluralizmu form uczestnictwa w życiu obywatelskim. Twierdzę bowiem uparcie, że jeśli parametry sytuacji międzynarodowej pozostaną niezmienione, kompromis w Polsce – i demokratyczna reforma jako jego konsekwencja – to perspektywa tyleż realistyczna, co i jedyna. Dla komunistów może to być droga do uzyskania legitymacji, dla nas zaś – droga do godziwego życia”.

Kompromis nie oznaczał ugody. Michnikowi nie chodziło o pójście na współpracę z władzą, ale stałe poszerzanie pola wolności i działalności społecznej niekontrolowanej przez partię. Postulował m.in. „autentyczny wybór do Sejmu co najmniej 30 proc. spośród deputowanych”.

Gorbaczow daje szansę

Zmieniło się także otoczenie międzynarodowe. Najważniejsze zmiany zaszły w Moskwie. Gorbaczow dał wyraźny sygnał, że czas obrony socjalizmu interwencją wojsk ZSRR się skończył.

„Po raz pierwszy w powojennej historii Moskwa dawała Warszawie wolną rękę w rozwiązywaniu własnych problemów” — pisze Skórzyński.

O co chodziło opozycji, kiedy siadała do rozmów z władzą? 25 września 1988 roku podczas obrad Krajowej Komisji Wykonawczej „S” Bronisław Geremek mówił, że chodzi o „zmniejszenie monopolu władzy i panowania nomenklatury we wszystkich dziedzinach, o wyłączenie spod nomenklatury gospodarki, kultury, oświaty, służby zdrowia”.

To wytyczało horyzont możliwości. System wydawał się jeszcze potężny - potężny wojskiem i bezpieką oraz siłą partyjnego aparatu, który kontrolował dużą część życia społecznego.

Zarówno władza jak i opozycja siadały do rozmów z poczuciem słabości. Władza obawiała się załamania gospodarczego i krwawego społecznego wybuchu. Wiedziała, że nie jest w stanie postawić gospodarki na nogi. Strona „S” też czuła się słaba: strajki w 1988 roku okazały się rozczarowaniem, a przy opozycji została garść najbardziej zaangażowanych działaczy, w dużej części inteligentów.

Targ z władzą

Obradom Okrągłego Stołu towarzyszyły kamery i starannie wyreżyserowany ceremoniał (organizację ustalono podczas nieoficjalnych rozmów w Magdalence; nie, nie było tam spisku).

Przeczytaj także:

W pałacu Namiestnikowskim (dziś Prezydenckim) w Warszawie przewidziano, jak pisze Skórzyński, nawet „trzy osobne poczekalnie: dla przedstawicieli obozu rządowego, dla delegacji "Solidarności" i – pośrodku – dla przedstawicieli Kościoła. Ustawiony w Sali Kolumnowej na pierwszym piętrze stół był okrągły, ale dla nikogo nie ulegało wątpliwości, że strony są dwie”.

Przy stole nie zasiadł dyktator, gen. Wojciech Jaruzelski. Często jednak do niego dzwoniono i to on podejmował kluczowe decyzje.

Władza złożyła opozycji propozycję politycznego targu. Wyraził ją gen. Czesław Kiszczak, szef MSW, podczas inauguracji rozmów 6 lutego 1989 r. Mówił:

„Jeżeli przy »okrągłym stole« wypracujemy i oficjalnie wobec społeczeństwa potwierdzimy consensus co do idei niekonfrontacyjnych wyborów, a także wsparcia projektowanych reform politycznych i ekonomicznych, to możliwe będzie niezwłoczne zwrócenie się do Rady Państwa o podjęcie uchwały znoszącej blokadę pluralizmu związkowego w zakładzie pracy”.

Transakcja miała wyglądać tak: więcej wolności, odrobina udziału opozycji w sejmie - w zamian za poparcie „projektowanych reform politycznych i ekonomicznych” oraz legalizację „Solidarności”.

Później zaczęły się twarde negocjacje. Ich największym paradoksem było to - jak pisze Skórzyński - że z władzą udało się dogadać w sprawach politycznych, a dużo trudniej było o porozumienie w sprawach gospodarczych.

W kwestiach gospodarczych sama „S” była zresztą podzielona. Grupa neoliberałów proponowała „terapię szokową”, którą wdrożył później Leszek Balcerowicz - uwolnienie cen i płac, wymienialność złotego, później - reprywatyzację. Socjaldemokraci chcieli systemu opartego na samorządności gospodarczej - współzarządzaniu zakładami przez robotników.

Generał bronił socjalizmu

Oczywiście władza nie chciała się rozstać z władzą. Gen. Jaruzelski pojechał odwiedzić żołnierzy Ludowego Wojska Polskiego i zapewniał ich, że „nie zostaniemy zepchnięci z drogi socjalizmu”.

„Że oświadczam to w tym właśnie miejscu i czasie, niech będzie również przestrogą” – oznajmił generał, zdecydowanie broniąc decyzji o wprowadzeniu stanu wojennego.

Kluczowy spór - dyskutowany na najwyższych szczeblach władzy i opozycji - dotyczył wyborów i kształtu przyszłych władz.

PZPR chciał:

* wyboru prezydenta w bieżącej kadencji Sejmu (przez kolegium elektorów składające się z posłów, przedstawicieli wojewódzkich rad narodowych i największych organizacji społecznych);

* „listy krajowej” z udziałem opozycji;

* politycznego podziału mandatów (co w praktyce oznaczało, że wyborcy dostawaliby „pakiet”, na który mogliby zagłosować).

Władze bardzo się broniły przed zapewnieniem opozycji dostępu do mediów, zwłaszcza telewizji (w Polsce były wówczas tylko dwa kanały, oba państwowe - wyjaśniamy tym, którzy nie pamiętają). Pilnowały także kontroli nad sądami, sprzeciwiając się np. uniezależnieniu prokuratury od ministra sprawiedliwości oraz niezawisłości sędziowskiej. Chcieli utrzymania nomenklatury, czyli utrzymania kontrolowanego przez partię systemu nominacji na tysiące ważnych stanowisk państwowych i gospodarczych.

„S” nie mogła się na to zgodzić. Próbowano więc różnych ustrojowych kombinacji - ostatecznie stanęło na 35 proc. miejsc w wolnych wyborach do Sejmu (reszta była dla PZPR i jej przybudówek), 100 proc. miejsc w wolnych wyborach do senatu i stanowisko prezydenta wybieranego przez Zgromadzenie Narodowe (dla Jaruzelskiego).

Spisku nie było

W czasie negocjacji nie było żadnego spisku. Warto przypomnieć, że prowadzono je równocześnie w kilkunastu grupach, a w rozmowach brało udział - jak pisze Skórzyński - w sumie 589 osób. Ciągnęły się więc długo. Utrzymanie też czegokolwiek w tajemnicy w przypadku tak dużego i różnorodnego grona byłoby niemożliwe. Wiemy zresztą dobrze, jak te rozmowy przebiegały: są dokumenty, nagrania, wspomnienia. Nic nie podtrzymuje teorii spiskowej.

Przy Okrągłym Stole byli obaj bracia Kaczyńscy. Ważniejszy był Lech, istotna wówczas postać w „S”, ale pojawiał się także Jarosław. Skórzyński nieprzypadkowo cytuje w książce jego wypowiedź z jednego z posiedzeń, chociaż Jarosław Kaczyński był wówczas postacią marginalną.

Świetnie jednak wiedział, co się wtedy działo i jeśli dziś on sam i politycy PiS propagują czarną legendę Okrągłego Stołu, świadomie mówią nieprawdę.

Jan Skórzyński, Okrągły Stół. Wynegocjowany koniec PRL, „Znak”, Kraków 2019

Udostępnij:

Adam Leszczyński

Dziennikarz OKO.press, historyk i socjolog, profesor Uniwersytetu SWPS w Warszawie.

Komentarze