Wiele z tych historii nie miało prawa się wydarzyć. Witold Smentek zmienił oznaczenie płci w dokumentach w 1937 roku, choć w II RP nie było na to przepisów. Alex w przedwojniu chodził/a do lubelskich teatrów w kobiecych żakietach i butach na obcasach. Jak ich biografie łączą się z doświadczeniami osób trans dzisiaj? Przeczytajcie ich (niemożliwe) historie
Tekst publikujemy z okazji Międzynarodowego Dnia Widoczności Osób Transpłciowych, który obchodzony jest 31 marca.
Jak zaczęła się historia queer? Wiele osób odpowie, że wraz z pierwszą rzuconą cegłą podczas zamieszek w amerykańskim barze Stonewall w 1969 roku. Ten obrazek emancypacji pochodzi jednak zza oceanu. W Europie mamy własnych bohaterów i wiele wciąż nieopowiedzianych historii.
Porównując doświadczenia Niemiec i Polski, przyglądamy się sposobom, w jaki osoby transpłciowe, opisywały siebie w przedwojniu i dzisiaj. Biografie, które śledzimy, dzieli 100 lat, zupełnie inny język, czy kontekst społeczno-polityczny, ale każda z nich – i wszystkie razem – tworzą otwarty kolaż, do którego możemy stale dopisywać nowe fragmenty.
W sierpniu 2023 przed budynkiem mieszkalnym przy Hagelberger Straße na Kreuzbergu w Berlinie postawiono nowy kamień pamięci – Stolperstein. „Tutaj mieszkała Käte Rogalli” – czytamy na jednym z ponad stu tysięcy znaczników instalowanych pod ostatnimi znanymi adresami ofiar nazistów.
Osiemdziesiąt lat po swojej śmierci Käte została pierwszą transpłciową kobietą uhonorowaną takim kamienieniem.
Wyryto na nim jej prawdziwe imię, a nie to nadane przy urodzeniu.
Nie możemy być pewni, jak Käte Rogalli identyfikowałaby się dzisiaj. Jej historia rozpoczęła się w czasach Republiki Weimarskiej, zakończyła w czasach nazistowskiego reżimu.
W ciągu ostatniego stulecia terminy, których używamy, rozwijały się i zmieniały. „Osoby queer można jednak odnaleźć w źródłach historycznych, takich jak akta kryminalne, czy medyczne" – mówi historyk Kai* Brust.
Według Brusta nie chodzi o to, że brakuje nam terminów do opisania tożsamości z przedwojnia, raczej o to, że historycy w przeszłości wykazywali niewielkie zainteresowanie życiem osób nienormatywnych płciowo. Historia Käte Rogalli ujrzała światło dzienne dopiero dzięki badaniom Brusta.
Käte Rogalli, której przy urodzeniu przypisano płeć męską, w 1926 roku otrzymała „certyfikat transwestyty”, który oficjalnie pozwalał jej na cross-dressing w przestrzeni publicznej – obowiązujące wówczas przepisy zakazywały przebierania się za osobę płci przeciwnej – i zmianę imienia. Udało się to dzięki pomocy pioniera w dziedzinie seksuologii Magnusa Hirschfelda, który przeprowadził pierwsze operacje korekty płci i ukuł pojęcie „transwestyta”.
W latach dwudziestych XX wieku „transwestytyzm” był szeroką kategorią obejmującą zarówno cross-dresserów, jak i osoby, których tożsamość nie zgadzała się z płcią przypisaną przy urodzeniu. Choć postrzegany był ściśle przez pryzmat medycyny, pewnego biologicznego błędu, dla osób takich jak Käte, ten termin do pewnego stopnia zapewniał ochronę prawną przed 1933 rokiem.
Wraz z nastaniem nazistowskiego reżimu sytuacja osób queer dramatycznie się zmieniła. Męski homoseksualizm był uznawany za przestępstwo na mocy paragrafu 175, przepisu odziedziczonego po kodeksie karnym Cesarstwa Niemieckiego z 1871 roku. Naziści stygmatyzowali także inne tożsamości, w tym „transwestytyzm„ i domniemany „lesbianizm” (używamy terminów historycznych, właściwych dla danej epoki). Rygorystyczne ideały nazistowskiej ideologii uznawały każde odstępstwo od przypisanych ról płciowych za zagrożenie dla rasy „aryjskiej” oraz promowanej przez niego struktury rodziny.
Inwazja na Polskę w 1939 roku zapoczątkowała II wojnę światową. Przez krótki okres przed rozpoczęciem niemieckiej okupacji w Polsce nie istniały podstawy prawne do zakazania aktów seksualnych między mężczyznami: rodzime przepisy kodeksu karnego kryminalizujące homoseksualność zostały zniesione w 1932 roku.
To sprawiało, że wiele płynnych tożsamości łatwiej było osadzić w sferze homoerotycznych pragnień.
Homoseksualność była rozpoznana, transpłciowość – obca i niezrozumiała. Natomiast queerowa praca seksualna wciąż była kontrolowana na mocy artykułu 207 (tak zwana prostytucja homoseksualna). Joanna Ostrowska, historyczka i badaczka queerowych biografii, zwraca uwagę, że: „Polska historia queer lat dwudziestych i trzydziestych XX wieku, to głównie historia przyjemności, a nie budowania społeczności w sensie prawnym. Jest to ewenement w skali światowej”.
W Rzeszy Niemieckiej osoby, które przekraczały normy płciowe, były często uznawane przez państwo za „aspołeczne” lub niebezpieczne. Ich prześladowanie często zależało od reakcji sąsiadów, znajomych oraz lokalnych władz.
„Certyfikat transwestyty” Käte Rogalli został unieważniony w 1936 roku, gestapo zmusiło ją do noszenia się po męsku. Gdy wróciła do damskich ubrań, złożono na nią donos – prawdopodobnie zrobiła to jej żona lub matka, które nie akceptowały jej „stylu życia”. W 1937 roku została wysłana do obozu koncentracyjnego Sachsenhausen, gdzie wykonywała prace przymusowe, a następnie zamknięto ją w szpitalu psychiatrycznym z etykietą osoby „psychopatycznej”, właśnie ze względu na jej tożsamość płciową. Käte Rogalli zmarła w 1943 roku.
Zrozumienie skali prześladowań wobec osób transpłciowych jest szalenie trudne, bo ich tożsamość, opisaną w aktach kryminalnych czy medycznych, określali sprawcy.
Dzisiejszym zadaniem dla badaczy jest więc szukanie pęknięć w biografiach.
Ostrowska mówi o nich jako „queerowych momentach” – punktach, w których tożsamości się zapadają lub rozgałęziają, idą w bok lub w poprzek obowiązujących norm. „Moim ulubionym przykładem jest Krystyna Modrzewska. Jej biografia pokazuje, że w ciągu całego życia osoba może wielokrotnie zmieniać postrzeganie samej siebie. A tożsamość nie musi przestrzegać zasad medycyny czy obowiązującego prawa”, mówi Ostrowska.
Krystyna Modrzewska (Mandelbaum) urodziła się w 1919 roku w zasymilowanej rodzinie żydowskiej. Modrzewska głównie znana jest ze swojej działalności w Armii Krajowej, polskim ruchu oporu podczas II wojny światowej. We wczesnych fragmentach jej biografii przejawia się wiele wzmianek o indywidualizmie i buncie. A pierwsza przemiana tożsamościowa, która dotyczyła nazwiska z żydowskiego na polskie, miała zapewnić jej większe szanse na przeżycie w czasie okupacji.
Modrzewska studiowała antropologię w Bolonii, gdzie spotkała ludzi, którzy kwestionowali własne tożsamości i ciała. To wpłynęło na przyjęcie przez nią – wówczas afirmatywnego – pojęcia „transwestyta”, które znalazła w pismach Magnusa Hirschfelda. Później publikowała książki pod pseudonimem Adam Struś, a pod koniec życia, by uczcić swoją żydowską matkę, ponownie zmieniła nazwisko na Krystyna Frenkiel.
To, co czyni podróż Modrzewskiej wyjątkową, to fakt, że
jej proces przymierzania różnych tożsamości nie zamykał się w prywatnej korespondencji, ale był wyrażany publicznie.
W latach sześćdziesiątych XX wieku, w książce „Jestem kim innym” Adam/Krystyna opisywał/a doświadczenie obcości wzrastania w kobiecym ciele. „W późniejszym życiu, kiedy starałam się zrozumieć swój gust w zakresie ubrania, zastanawiałam się nawet, czy ten zupełny brak zainteresowania strojem i zamiłowania do form »prostych, angielskich« nie miały jakiegoś wpływu na mój transwestytyzm. Oczywiście, że nie. Zależność była wręcz odwrotna” – pisał/a.
Nie do nas należy rozstrzygnięcie, czy dzisiejszy termin transpłciowości byłby właściwym parasolem dla Modrzewskiej/Strusia. W tej historii widać jednak osobiste poszukiwanie niewyrażalnego.
„W mojej najnowszej książce Ślady (premiera: wrzesień 2025), próbuję stworzyć mozaikę cytatów. Chcę, żeby bohaterowie mówili sami, a czytelnicy widzieli mnogość możliwych scenariuszy. Tam, gdzie nie da się tego zrobić, wskazuję na drobne wyłomy w tożsamościach. Mam jednego bohatera, Alexa, czterokrotnie szykanowanego w przedwojennej i powojennej Polsce za różne przestępstwa seksualne, który mówi o sobie, używając wyłącznie męskich zaimków”, opowiada Ostrowska. „Ale wiele zeznań z donosów i gazet wspomina w jego kontekście o kobiecym szlafroku i żakietach, butach na wysokim obcasie, miękkim, kobiecym głosie, manierach, uśmiechu, czy braku wstydu przed wyjmowaniem puderniczki w teatrze".
Po każdym epizodzie prześladowań Alex próbował stworzyć substytut nowej tożsamości. Jego historia nie ma zakończenia, a płynność Alexa trudno przełożyć na dzisiejsze rozumienie tożsamości.
Spektakularnym przełamaniem w kwestiach prawnych jest za to historia Witolda Smentka. Urodzony w 1910 roku w Kaliszu jako Zofia Smętka jako pierwszy w polskiej historii zmienił oznaczenie płci w dokumentach. Do 1937 roku był sportowczynią, zdobył mistrzostwo Polski w rzucie oszczepem, odnosił sukcesy w biegach przełajowych, tenisie stołowym i grze w hazenę (czeska piłka ręczna). Męska aparycja narażała go na plotki o „obojnactwo” – jak wówczas określano osoby interpłciowe lub ze zróżnicowanym rozwojem płciowym.
Smentek, wykorzystując dobrą i złą prasę, zrobił ze swojej tranzycji sprawę publiczną.
„Od dawna czułam, że jestem obserwowana, widziałam uśmieszki i słyszałam nieprzyjemne plotki. Zdecydowałam się więc i mówię: nie mogę być nadal kobietą. Zostanę mężczyzną. Za tydzień poddam się operacji”, napisał Smentek w swoim oświadczeniu dla mediów.
W kwietniu i maju 1937 roku dr Henryk Beck przeprowadził na Smentku dwie operacje korekty płci w uniwersyteckim szpitalu Dzieciątka Jezus w Warszawie. Szczegóły operacji pozostają niejasne z powodu zniszczenia dokumentów medycznych, jednak historia Smentka trafiła na pierwsze strony gazet. Łódzkie Echo pisało: „Zofia Smętkówna przestała istnieć. Nowy mężczyzna rozpłakał się…”. W krótkim oświadczeniu dla dziennikarzy Smentek oznajmił: „Jestem szczęśliwy, że operację mam już za sobą i że nareszcie mogę rozpocząć nowe życie”.
Gdy sprawa o zmianę oznaczenia płci w dokumentach trafiła do Sądu Okręgowego w Kaliszu, ten nie miał wątpliwości, że stoi przed nim mężczyzna.
I w imieniu II RP, nie mając do tego żadnej ustawy, wydał wyrok potwierdzający tożsamość Witolda: „Ta historia nie miała prawa się wydarzyć, bo nie wytyczono dla niej żadnej ścieżki” – komentuje Ostrowska.
W porównaniu z Niemcami czy nawet Czechosłowacją w Polsce nie było queerowych organizacji, czy prasy, walczących o równouprawnienie osób LGBT+. „Możemy tylko spekulować, czy publiczne rozegranie sprawy, opowiadanie o niezawinionym cierpieniu i „obojniactwie” było prawdziwym doświadczeniem Witolda, czy w części świadomą próbą życia po swojemu w warunkach, które były wówczas możliwe” – mówi Ostrowska.
„I dlatego zawsze powtarzam, że kategoria queer jest oczywiście ahistoryczna w stosunku do przedwojnia, ale jednocześnie jest najbardziej sprawiedliwa wobec osób, które opisuję. Zdejmuje ze mnie odpowiedzialność decydowania, czy ktoś był gejem, lesbijką, osobą trans czy inter-. Wskazuje na całe spectrum możliwości i zostawia historię otwartą. Bo pisanie biografii to tworzenie kolażu, do którego zawsze możemy coś nowego dołożyć" – dodaje historyczka.
Urodziłam się w Katowicach na Górnym Śląsku. Mieszkałam w klasycznym górniczym osiedlu przy kopalni, gdzie ludzie żyli w familokach i godoli po śląsku. Moja rodzina była jedną z nielicznych przeszczepionych, rodzice przyjechali z Mazur – z niczym się już nie identyfikowaliśmy, ani z tymi jeziorami, ani kopalniami.
Pewnie nieświadomie, ale rodzice zaczęli taką tradycję, że gdy nie masz historii, musisz się wynaleźć na nowo.
Ja zaczęłam szukać siebie poprzez sztukę. To był kolejny queerowy wyłom – robiłam to w robotniczym otoczeniu, gdzie większość osób nie miała wyższego wykształcenia. A zaczęło się intuicyjnie. Jest taka stara polska wróżba, gdy na pierwsze urodziny stawia się przed jubilatem kieliszek, banknot, książkę, nici i inne przedmioty. Co pierwsze złapie dziecko, tym będzie w przyszłości. Ja chwyciłam za zeszyt i długopis, i zaczęłam rysować.
Gdy zaczęło się we mnie budzić queerowe pragnienie, nie miałam do czego go odnieść, nie znałam takich książek, filmów czy osób. Obsesyjnie rysowałam jednak kobiety. Wtedy wydawało mi się, że może wymyślam swoją przyszłą żonę. Miałam przeróżne zabawy, na przykład 70 razy rysowałam tę samą kobietę, za każdym razem była w innym wieku. Jak kończyłem jeden cykl, zaczynałem nowy. W czasach nastoletniości, gdy zaczęłam umawiać się na randki z chłopakami, rysowałam schadzki.
Poza zeszytem wszystkie moje pragnienia były sekretem.
Wiedziałem, że bycie gejem to coś strasznego. Za pierwsze kieszonkowe kupiłam wzorzystą koszulkę w kwiaty. Gdy rodzice mnie zobaczyli, powiedzieli, że mam ją oddać, wyrzucić, nie ma opcji, żebym w niej chodził. Mówili, że wyglądam jak „pedał", ludzie będą się śmiać, wytykać palcami i mnie pobiją. A mi ta kolorowa koszulka kojarzyła się z byciem artystą.
Za pierwsze większe pieniądze zarobione w Brukseli kupiłem sobie kolorowe szaliczki i kaszkiety, bo myślałem, że tak ubierają się na Zachodzie ludzie, którzy zajmują się sztuką. Nie wiedziałem, że wyglądam jak katalogowy gej z muzeum. A gdy w końcu poznałam geja, a było to dopiero w wieku 20 lat, najpierw się go bałam. A potem kumplowanie się z nim było jak okno na świat, też kojarzyło mi się z europejskim życiem.
Ale wrotki odpięłam dopiero w wieku 22 lat, gdy wyjechałam na studia do Berlina. Tam zrozumiałam, że są aplikacje randkowe, a w nich mężczyźni z całego świata, żyła złota. Tak zwiedziłam całe miasto – byłam we wszystkich dzielnicach, klasach społecznych, mniejszościach etnicznych i narodowościowych. Gdy wróciłam do Katowic, byłam tak pełna doświadczeń, że powiedziałam rodzicom, że jestem gejem.
Oni powiedzieli, że wyrzucą mnie z domu, więc żeby skończyć studia, musiałam to odkręcić.
Trochę przypadkiem trafiłam do Warszawy, gdzie zaczęłam pracę w galerii sztuki. I to było kolejne tąpnięcie. Raz, że uniezależniłam się od rodziców, dwa – zdystansowałam się do swojej przeszłości. Zostawiłam za sobą wszystkich, którzy znali mnie jako hetero chłopaka. A queer zaczął się pojawiać jako coś zupełnie innego – nie obelga, ale coś poważnego, rodzaj języka, praktyki artystycznej. Zaczęłam chodzić na parady, manify i poznawać świat, który był tak inny.
Ale Filipka pojawiła się tak jak rysowanie – intuicyjnie, w frywolnej zabawie. Nudziło mnie to, jak wyglądam, czułem, że wyrosłem z tamtej wersji siebie. Napisałam przed imprezą do koleżanki, czy ma jakieś sukienki. To ona po raz pierwszy ubrała mnie kobieco. Wystąpiłam w złotej, przezroczystej kiecce, modelu, który nosiła Kate Moss. Ani razu nie zadałam sobie pytania, co się stanie, jeśli ktoś zobaczy mniej w „transowej” odsłonie. To było zupełnie naturalne.
Najpierw pokazywałam się tak na parkiecie, w tańcu, ale szybko wymknęło się to spod kontroli. Nie udało się zamknąć tej części mnie w świecie zabawy. Ze zdjęć z imprez o mojej innej odsłonie dowiedziały się osoby z pracy. I nagle pojawiło się w moim otoczeniu pytanie, jak daleko to zajdzie. Czy zacznę tak przychodzić do pracy?
Artystom może przynależy okazjonalnie inna ekspresja, ale na stanowisku biurowym musisz iść na pocztę, do urzędu, współpracować z technikami. Chłop w sukience? No nie wypada. Część ludzi chciała też powiedzieć, że „wow, mega mnie wspierają", ale ja nie wiedziałam, o co im chodzi.
Dla mnie nie było różnicy, czy jestem Filipem w sukience, czy Filipką w spodniach.
Wtedy ktoś podrzucił mi twórczość Paula Preciado. Trochę wepchnięto mi jego książki w ręce, żeby ta moja tożsamość nie była tylko dzikim imprezowaniem, żebym miała na to jakiś język. To wtedy zrozumiałam, że na moją frywolność są słowa, a osoba trans może być gwiazdą teorii krytycznej, a nie tylko siedzieć w piwnicy w barze. Potem przyszły różne propozycje – udział w performansach, filmach.
Trzy lata temu skończyłem pracę na etat w galerii, żeby rozpocząć przygodę artystki freelancerki. Dziecięce marzenie długo wypierałam, bo byłam pewna, że córka górnika zajmująca się sztuką to musi być finansowa katastrofa. Ale dziś myślę, że to najbardziej rozsądna rzecz, którą mogę robić. Tak samo mam z płcią, wybieram rozsądnie, ale nie chcę się nudzić, życie jest na to za krótkie.
Rozumiem, że część osób potrzebuje stałych tożsamości, żeby poczuć się bezpiecznie. Ale dla mnie różne tożsamości dobrze wybrzmiewają w różnych sytuacjach. Idąc do Biedronki, nie wkładam szpilek i sukienki. To jest tryb praktyczny, przyziemny, organizacja życia. Kobiecość pozwala mi tworzyć bardziej burzliwe relacje. Ale gdy mam się skupić na pracy, znów jestem tym chłopakiem. Tak ubrana, jak teraz, naprawdę nie jestem w stanie zrobić nic konkretnego, za bardzo mnie to rozprasza.
Ja po prostu działam w tych dwóch biegunach, bawię się tym i czuję w tym osadzona. Jak robisz rozgrzewkę do performansu, to najpierw uczysz się, co to znaczy „stay grounded”. To jest dla mnie kluczowa umiejętność, szczególnie w czasach politycznych zawieruch. Niezależnie od tego, czy w Polsce uchwalona zostanie równość małżeńska, czy Trump mówi, że są tylko dwie płcie, to nic nie zmienia w tym, kim jestem i co robię.
Do dziś myślę, że chciałbym urodzić się jeszcze raz jako chłopiec. Był czas, że modliłem się o to do boga. Towarzyszyło mi poczucie, że źle wylosowałem.
Potem od mojej mamy usłyszałem, że kobiety mają na tym świecie gorzej. Bardzo długo myślałem, że mam tak jak wszyscy, bo gdyby kobiety miały wybór, wolałyby być mężczyznami.
W dzieciństwie dawałem jasne sygnały, że lubię chłopackie rzeczy. Kradłem kuzynom Action Mana i ciuchy. Mam zdjęcia z uroczystości, na których jestem ubrany w sukieneczki i stoję skrępowany ze skwaszoną miną. Później zrozumiałem, że podobają mi się dziewczyny, a w lesbijskim świecie jest więcej swobody na „niebabskie” zachowania. Było w nim też sporo toksycznych schematów przeniesionych z heteronormy, ale pamiętam to jako czas pierwszych romansów, eksplorowania zakochiwania się.
Nie wiem nawet po co, ale z internetu zacząłem ściągać zdjęcia osób queerowych. Stworzyłem ogromną wizualną bazę nienormatywnych ekspresji. Rysowałem i malowałem różne postaci.
Potem przyszła fascynacja kulturystkami.
Kontrasty pomiędzy ciałem, które masz, a ciałem, które możesz samodzielnie lub z udziałem substancji stworzyć, totalnie do mnie przemawiały.
Przez kilka lat żyłem w przedsionku transformacji. Bliskim osobom mówiłem, że nie jestem kobietą, ale nie potrafiłem tego nazwać. Przełom wziął się z potężnego kryzysu. Byłem w depresji. Musiałem zacząć myśleć, co jest w stanie sprawić, żebym czuł się ze sobą lepiej. I wtedy pojawił się Sebulec.
Miałem fazę na dresiarskie rzeczy, przeżywałem zaległą nastoletniość jako dorosły mężczyzna. Zacząłem trenować MMA, co rzeźbiło moje ciało i pewność siebie. Lubiłem chodzić z limem pod okiem po sparingach, czułem się jak badass. Nigdy nie szukałem zaczepki, ale dużo mniej się bałem i nie schodziłem z drogi zawłaszczającym przestrzeń byczkom.
Zmieniła się też moja sztuka. Wcześniej czułem feministyczną misję afirmacji kobiecości, teraz na sztandar biorę transpłciowość. Rzeźbienie mięśni i sylwetek moich postaci to proces tworzenia siebie, zaspokajania fantazji. W moich pracach dużo jest wpływów ze świata gier, fantasy, odsyłających zarówno do dziecięcych marzeń, jak i dorosłych pragnień. Zawsze miałem słabość do postaci wielkich zwierzaków w kreskówkach, np. Bowser z Mario Kart albo Bebop i Rocksteady z TMNT, Pumba czy Bestia z Pięknej i Bestii.
To, że dziś wyglądam i brzmię jak ja, dało mi siłę do tego, żeby wychodzić ze sobą i swoją sztuką do ludzi. Może wolałbym być cis chłopakiem, ale nigdy nie ukrywam, że jestem trans. Wiem, że także dla moich studentów to ważne, żeby widzieć odbicie swoich tożsamości w kimś innym.
Gdy w Bytomiu, homofobicznej stolicy Polski, była wystawa queerowej sztuki, widziałem, jak bardzo 10 lat młodsze ode mnie osoby chcą o tym rozmawiać. Posiadanie wspólnoty, w której możemy razem być „dziwolągami”, ale w pozytywnym znaczeniu tego słowa, jest super.
Tańczyć zaczęłam, gdy miałam 11 lat. Zobaczyłam film „Step up” i szybko zapisałam się na zajęcia. Przerobiłam wszystko: breakdance, hip-hop, taniec nowoczesny. Jedna z nauczycielek zaczęła prowadzić zajęcia z voguingu, choć raczej zaczynała tę przygodę z nami. Bałam się na nie pójść, bo wiadomo, że tańczą to albo dziewczyny, albo „pedały”.
W Krzemieńczuku, 200 tys. mieście w geograficznym centrum Ukrainy, lesbijki i geje byli wyszydzani, nie mówiąc o osobach trans.
Gdy zaczęłam randkować z chłopakami, umawianie się było przerażające. Jak fabuła thrillera. Mój pierwszy pocałunek? W totalnym ukryciu: nad rzeką przy drewnianej kłodzie pośrodku niczego. Gdy tam jechałam, cała się trzęsłam. Jednak pragnienie i ekscytacja zawsze wygrywały ze strachem. Tak też weszłam do świata ballroomu.
O transpłciowości nie było mowy. Czasem słyszałam żarty, że „chłop przebrał się za babę”. Sama przed snem fantazjowałam, że fajnie byłoby być dziewczyną, ale myślałam, że to niemożliwe.
Gdy stopa wyrosła mi do rozmiaru mojej mamy, zaczęłam podkradać jej buty na obcasie.
Najbardziej lubiłam letnie sandały na szerokiej platformie. W tym roku chcę sobie kupić takie same, to będzie mój manifest.
Malowałam się też w sekrecie. Na letnich obozach mieliśmy zabawę, w której przez jeden dzień dziewczyny miały „udawać” chłopaków, a chłopaki dziewczyny. Dla mnie to nie była zabawa, ale święto, najszczęśliwsze wspomnienia z dzieciństwa.
Te wszystkie doświadczenia były zawieszone w sferze niemożliwości. Dopiero gdy byłam dorosła, po kilku latach funkcjonowania w społeczności queer, zaczęłam coraz mocniej odsłaniać swoją kobiecość.
Przed jedną z zagranicznych podróży zostałam zaatakowana słownie w Warszawie, bo miałam pomalowane paznokcie. Gdy wróciłam, zupełnie się rozpadłam. Nie chciałam dalej udawać, że jestem chłopakiem – a miałam nawet etap, że chodziłam na siłownię i nabierałam masy, żeby bardziej podobać się kolesiom. Nie było mowy o powrocie do tego, co było. Za to wizja tranzycji mnie przerażała.
Miesiące przed tranzycją były bardzo trudne, nienawidziłam siebie, swojego ciała, wpadłam w depresję. Gdy pierwszy raz wyszłam w spódnicy na ulicę, byłam pewna, że wszyscy wiedzą. Czułam się odsłonięta i oceniana. I czasem tak było, bo nie raz spotykałam się z agresją, ale czasem walka była tylko w mojej głowie. Dziś mogę powiedzieć, że jestem dumna ze swojej historii, ale dużo czasu zajęło mi, żeby w to szczerze uwierzyć.
Jest jedno zdjęcie, które próbowałem odnaleźć w moje 30 urodziny. Mam na nim sześć, maksymalnie 7 lat. Jestem w starym salonie u rodziców, mam na sobie czerwony T-shirt, na niego naciągniętą różową sukienkę na ramiączkach wykończoną białymi koronkami. Siedzę z nogą założoną na nogę, mam zalotne spojrzenie, a w ręku trzymam plastikową spluwę. Robię minę, jakbym właśnie zdmuchnął dym po wystrzale.
Ostatni raz widziałem to zdjęcie, gdy miałem jakieś 15 lat. Na pewnym etapie głęboko je schowałem, bo ta kobiecość, którą w sobie dostrzegałem, paraliżowała mnie. Ta historia dobrze oddaje to, co się ze mną przez lata działo: od prawdziwej wolności, którą czułem chyba tylko we wczesnym dzieciństwie, przez okresy wstydu i uwalniania.
Dopiero w ostatnich pięciu latach dałem sobie prawo, żeby do głosu doszło coś, co nazwałem potem niebinarnością. To była pierwsza ulga, bo jednak przez większość życia czułem się nie na miejscu z tym, kim jestem. Na chwilę udało mi się odpuścić oczekiwania dotyczące swojego ciała i tożsamości.
Przypominają mi się też momenty, które kiedyś mnie zawstydzały, dziś raczej bawią i rozczulają. Gdy w dzieciństwie ktoś pytał, czy jestem chłopcem, czy dziewczynką, odpowiadałem, że jestem dziewczynką. Gdy zapytał w odwrotnej kolejności: czy dziewczynką, czy chłopcem, odpowiadałem, że chłopcem.
Jest też historia mojego porodu, gdy mama musiała wystawić mnie przez szpitalne okno z drugiego piętra, żeby ojciec zobaczył siusiaka, bo nie chciał uwierzyć, że jestem chłopcem. Po pierwsze, w rodzinie rodziły się same dziewczyny, a brzuch kształtem według moich ciotek i babć (ludowe przekonania) wskazywał, że syna nie będzie. Szpiczasty był na chłopca, szeroki i idący w biodra na dziewczynkę (sic!).
Sam pamiętam własne zdziwienie, że tą dziewczynką nie jestem.
Jeśli chodzi o role społeczne, próbowałem się wpasować, ale zawsze bardziej byłem sanitariuszką niż policjantem. Rodzina otaczała mnie opieką, byłem dziwakiem, ale też ich kochanym „Bolo". Mam takie wspomnienie, jak idę z babcią i jej koleżankami do lasu na grzyby — szedłem z torebunią, przedziałkiem z kolorowych pasemek na środku głowy i twarzą obklejoną diamencikami. Wszyscy mówili, że jestem artystyczną duszą, kiedyś z tego wyrosnę.
W szkole taryfa ulgowa się skończyła, moją tarczą przez lata był humor.
To była świetna pozycja startowa, gdy wszyscy wyzywają cię od zniewieściałych pedałów. Nastoletniość to w ogóle bolesny czas. W homofobicznym i transfobicznym świecie możesz albo siebie znienawidzić, albo stworzyć alter ego. A dobrego błazna się nie ścina. To był sposób mój na przetrwanie, przynależność. Wiadomo, że pod spodem były zranienia.
Kiedyś mój kumpel po pijaku powiedział mi, że zrobiłby wszystko, żeby nie być gejem. To mnie uderzyło, bo choć mam w sobie dużo ran, chcę, żeby na moim nagrobku ktoś napisał, że dla mnie życie zaczęło się wraz z queerem. Naprawdę, wszystkie przygody, przyjemności, relacje, całe to skomplikowanie.
Czy to znaczy, że czuję się dziś wolny? Nie, ale nauczyłem się funkcjonować z tymi różnymi warstwami. Nie pozbędę się błazna, ale mogę go aktywować i dezaktywować, w zależności od sytuacji. On jest nierozłączną częścią mnie. Tak samo jest z bliznami. Kiedyś myślałem, że gdy tylko się ich pozbędę, automatycznie będę szczęśliwy. Dziś raczej staram się z nimi ułożyć.
Niebinarność też bywa dla mnie niewygodna, bo sama deklaracja nie wymazuje tego, że funkcjonuję w konkretnym kontekście społecznym, mam konkretne ciało. Nie ukrywam, że niebinarność pojawiła się jako odpowiedź na moją niechęć do określania swojej tożsamości.
Coś, co przez lata było opresyjne, nie może przynieść mi ulgi czy satysfakcji.
Mam 35 lat, co kogo obchodzi, kim jestem w swoim dorosłym życiu? Dla mnie moc niebinarności polega na tym, że nie jesteś kobietą i nie jesteś mężczyzną. Jesteś gdzieś pomiędzy albo nie jesteś ani tym, ani tym. Albo jesteś jednym i drugim.
Męczy mnie definiowanie tego, co to znaczy, że jestem niebinarny, bo cała siła tego terminu bierze się stąd, że nie musisz wchodzić do żadnej szuflady. Jesteś nieuchwytny, jesteś sobą – a to przecież też, w toku życia, tyle razy się zmienia.
Wiele osób sprowadza transpłciowość do kwestii ciała, które jest i prywatne, i publiczne. Wydaje mi się, że był tylko jeden okres, gdy czułem, że należy tylko do mnie. To było w pandemii COVID-19, gdy spędzałem cały czas w domu, czując się komfortowo z tym, jak wyglądam i brzmię. Ale sielanka kończyła się, gdy widziałem się z jakąkolwiek osobą. Wtedy to ciało nabierało nowych znaczeń: głos był za wysoki, kobiece kształty zbyt wyeksponowane.
Gdy zyskałem ogromną widoczność, grając w produkcji Netflixa „Fanfik”, dysforia, która była ukryta, wypłynęła na powierzchnię. Było w tym pełno sprzecznych uczuć: pierwszy raz na taką skalę ludzie mogli zrozumieć moją transpłciowość. Jednocześnie czułem też wielką odpowiedzialność, że w sprawie swojej tożsamości nie mogę się pomylić, bo patrzy na mnie cała społeczność LGBT+.
Te demony były głównie w mojej głowie.
Jako 10-letni dzieciak byłem pewien, że jestem chłopakiem. W domu nie mogłem pokazywać własnej ekspresji, czasem się wykłócałem, czasem przegrywałem i musiałem kombinować – ciuchy na zmianę chowałem do plecaka, przebierałem się w szkole.
Wolności szukałem, uciekając od rodziców, ale w sieci ciągle byłem, kim chciałem. Potem tworzyłem różne inne persony np. w liceum, gdy startowałem do samorządu uczniowskiego, wróciłem do żeńskich końcówek i imienia. Po pierwszym angażu filmowym przytłoczony rolą średnioklasowej dziewczyny, która jest dekoracją scen, w afekcie ogoliłem głowę na łyso.
Dużo w mojej historii było zmagania, dopiero od niedawna, gdy zacząłem HRT [ang. zastępcza terapia hormonalna] czuję, że tożsamością i płcią można się bawić. Nie mam jeszcze zbyt wielu przykładów queerowej ekscytacji, ale chyba najprzyjemniejsza jest świadomość, że jako osoba niebinarna i trans możesz mieć po prostu zwyczajne życie. I jest więcej osób, które czasem zupełnie niezauważone żyją tak jak ty.
Studiują, chodzą na spacery, gotują, imprezują – nie są tylko w internecie, czy na Netfliksie, ale tuż pod nosem.
Nie mogę się doczekać, żeby doświadczyć tego, jak upragnione zmiany, które zachodzą w moim ciele, wpłyną na to, jak funkcjonuję w społeczeństwie. To ekscytująca wizja – żyć w zgodzie ze sobą zamiast pod dyktando cudzych oczekiwań.
Ostatnio po latach przeglądałem bloga, którego pisałem na początku tranzycji. Miałem wtedy 17-18 lat. Momentami to było jak czytanie cudzej historii. Najbardziej obco brzmiały te fragmenty, w których miałem stuprocentową pewność co do tego, kim jestem, co myślę, czego chcę. To pewnie typowe dla młodych osób. Dziś częściej myślę, że „nie wiem”, co czasem jest przerażające, a innym razem uwalniające.
Jak byłem dzieckiem, uważałem, że więcej sensu miałoby, gdybym urodził się chłopcem, ale byłem pewien, że nic nie da się z tym zrobić. Nie byłem typem buntownika i do dziś być może za często ufam, że zasady są po coś i mają sens. Mam w sobie dużo sprzeciwu wobec niesprawiedliwości, nierówności, braku empatii, ale jeśli chodzi o dbanie o moje własne potrzeby, nadal ciężko mi poczuć i wyrażać sprzeciw.
Pamiętam, że gdy pierwszy raz zetknąłem się ze słowem „transpłciowość”, zapisałem je. W internecie znalazłem wyjaśnienie, że osoba trans to taka, która czuje, że nie jest w swoim ciele. Poruszyło mnie to i pomyślałem, że to musi być potwornie trudne, ale zupełnie nie poczułem, że to może być też o doświadczeniu mojej własnej relacji z ciałem – prawdopodobnie dlatego, że moja dysforia dotyczyła kilku obszarów, nie całego mojego ciała, które od młodego wieku miało raczej typowo chłopięcy i atletyczny wygląd.
Najbardziej czułem, że mój głos przed tranzycją nie rezonował z tym, jaki czułem się w środku. Na etapie dojrzewania eksperymentowałem z różnymi formami ekspresji – w szkole podstawowej wiązało się to w pewnym momencie z wyzwiskami, a nawet doświadczeniem wykluczenia, które zrozumiałem dopiero po latach.
Potem miałem moment emancypacji i odkrycia queerowo-kobiecej społeczności, w której odnalazłem wówczas przynależność. Poczucie budzącej się wtedy we mnie queerowości do dziś jest jednym z kluczowych elementów mojej tożsamości.
Do tematu transpłciowości wróciłem, gdy miałem około 16. lat. Na Youtubie było już sporo anglojęzycznych kanałów, na których trans chłopaki dzieliły się swoimi doświadczeniami. Chyba na początku pojawiła się naturalna fascynacja tym, jak bardzo można wpłynąć na swój wygląd i ciało – bo to jest faktycznie niesamowite, jaką moc mają hormony i jaką ludzkie ciało ma w sobie zmienność czy elastyczność. Szybko zacząłem zgłębiać temat od strony psychologiczno-społecznej i w takim szerszym spojrzeniu na transpłciowość już widziałem dużo więcej siebie niż w tej pierwszej definicji.
Jeden z moich ulubionych momentów z tamtego czasu, to kiedy pierwszy raz na lekcji w szkole usłyszałem swoje wybrane imię podczas sprawdzania obecności – zamarłem wtedy na sekundę, po czym bardzo entuzjastycznie i głośniej niż kiedykolwiek powiedziałem: „jestem!", wymieniłem też radosne spojrzenia z dwoma przyjaciółkami. To dość symboliczne przedstawienie tego, że kiedy zacząłem być widziany zgodnie z tym, jaki się czułem, pojawiło się miejsce na radość, śmiałość i dumę.
W tym samym okresie założyłem bloga dokumentującego zmiany, które we mnie zachodziły. To był trochę dowód wdzięczności, sposób na oddanie tego, co sam dostałem od trans chłopaków w internecie, ale w rezultacie sam otrzymywałem morze wsparcia i uwagi. Doświadczyłem czegoś przedziwnego: na co dzień byłem odseparowany od środowiska osób trans i całkowicie anonimowy w moim mieście, chociaż miałem tysiące obserwujących i internetowych przyjaciół w kilku częściach świata. Przez chwilę testowałem życie stealth [bez ujawniania swojej tożsamości płciowej – red.], ale szybko zrozumiałem, że to zupełnie nie dla mnie, że nie widzę szans na bycie swobodnym, autentycznym i prawdziwie bliskie relacje z ludźmi, jeśli nie poznają tej części mnie.
Przez to, w jakich czasach się wychowywałem, konotacje określenia „transseksualny” [red. – termin nieuwzlędniający złożoności pojęcia płci, odwołujący się tylko do biologicznych, ale nie psychologiczno-społecznych uwarunkowań ] mogą być dla mnie inne niż dla młodszych osób trans dzisiaj. Dla mnie ono odnosi się po prostu do mojej tranzycji medycznej, choć jest to tylko fragment mojego doświadczenia.
Czasem, gdy rozmawiam z osobą kompletnie spoza środowiska, decyduję się upraszczać i zamiast słowa „transpłciowy„, nadal używam określenia „transseksualny”. Wtedy zakładam, że osoba w Polsce prędzej zrozumie, co mam na myśli, bez wchodzenia w różnorodność doświadczeń, które stoją za dostępnymi dzisiaj, lepszymi określeniami.
Mnie dziś mocniej zajmuje identyfikacja queer. Od momentu rozpoczęcia tranzycji spotykałem się i tworzyłem związki z mężczyznami – mam w sobie też ciekawość i otwartość na relacje z kobietami, choć okazuje się, że na razie w tym drugim wariancie wracają do mnie genderowe stereotypy i odruchy wskakiwania w role, z którymi mi zupełnie nie jest po drodze.
Mimo że dużo częściej „nie wiem" niż sądziłem kiedyś, mocno wierzę, że moje poczucie queerowości pozostanie ze mną, nawet jeśli kiedyś na przykład zostanę rodzicem i będę w stałym, wieloletnim związku, który z zewnątrz wyglądałby na konwencjonalną, heteronormatywną relację.
Trudno mi dotrzeć do moich wspomnień sprzed coming outu. Fascynujące, jak głęboko muszę kopać. Myślę, że wiele osób transpłciowych opisałoby to jako piękną chwilę, gdyby mogli cofnąć się w czasie i powiedzieć sobie młodszemu: „Nie martw się, pewnego dnia będziesz mężczyzną!", gdybym ja mógł przenieść się w czasie i porozmawiać ze sobą w wieku dziewięciu lat, mówiąc szczerze, myślę, że byłbym przerażony.
Dorastałem w małej miejscowości w Yorkshire, gdzie nie widywałem żadnych osób transpłciowych, tylko ich negatywne wizerunki w tabloidach.
Terapeuta powiedział mi później, że nic dziwnego, że nie wiedziałem o tym do 34 roku życia, w końcu nigdy nie miałem przestrzeni, czy wolności, żeby do tego dojść.
Wśród kobiet zawsze czułem się niekomfortowo. Nigdy nie nosiłem makijażu, nie ubierałem się tak jak moje przyjaciółki. Gdy miałem kilkanaście lat zostałem gothem, codziennie pokrywałem całą twarz farbą. Sam siebie wypierałem, nawet przed samym sobą. Żałuję, że w tamtych czasach osoby trans nie były bardziej widoczne.
Przez chwilę myślałem, że jestem lesbijką, ale to też nie wydawało mi się właściwe. Po studiach wyjechałem na pięć lat do Japonii, gdzie odkrywanie tożsamości płciowej też nie było tak naprawdę możliwe. Ostatecznie przeprowadziłem się do Niemiec, bo byłem w związku D/S [red. – dynamika relacji, w której jedna osoba jest dominująca, druga uległa] na odległość. Patrząc z perspektywy czasu, to był mój mechanizm radzenia sobie – nie wiedziałem, kim jestem, więc łatwiej było mi pozwolić komuś innemu, by decydował. Nie było to przemocowe, po prostu nie tego potrzebowałem.
A wtedy wybuchła pandemia. Nie miałem nic do roboty, więc miałem czas na myślenie. Próbowałem ubierać się jak mężczyzna, tak dla zabawy, ponieważ wszyscy kręcili te filmiki w dragu, siedząc w domu. Wydawało się to bardziej naturalne niż ubieranie jak kobieta. Wszystko od razu wskoczyło na swoje miejsce. To było pięć lat temu.
Urodziłem się w 1985 roku i dorastałem w latach dziewięćdziesiątych, nazywanie kogoś „transem” było traktowane jako żart. Teraz używam tego pojęcia mówiąc o sobie – wydaje się prowokujące, ale staram się być z nim ostrożny. Negatywne przedstawianie trans kobiet oraz niewidoczność trans mężczyzn oznaczały, że nigdy nie miałem szansy, by to wszystko zrozumieć, kiedy byłem młody. Gdyby było inaczej, mógłbym doświadczyć zbyt wiele nienawiści od osób wokół mnie, a może nawet bym się zabił.
Żałuję, że przeszedłem dojrzewanie jako kobieta. Byłbym gejem w północnej Anglii w latach dziewięćdziesiątych, co nie byłoby łatwe, ale może nie miałbym tych wszystkich problemów ze zdrowiem psychicznym związanych z dysforią płciową – depresji, zaburzeń odżywiania. Smutne jest to, że nie mogłem wcześniej zrobić coming outu – byłoby to dla wszystkich łatwiejsze, zwłaszcza dla moich rodziców.
Gdy przeszedłem tranzycję, niemal wszyscy w końcu to zaakceptowali, bo byłem widocznie dużo szczęśliwszy. Przestałem pić alkohol. Jestem doskonałym przykładem tego, co może się wydarzyć, gdy osoba trans otrzyma odpowiednie wsparcie w odpowiednim czasie. Moja tranzycja od coming outu do top surgery (mastektomii) zajęła zaledwie półtora toku. Wszystko się ułożyło. Gdy osoby trans otrzymują to, czego potrzebują, mogą zająć się innymi ważnym rzeczami – jak np. życiem.
W pracy noszę duży kolczyk z flagą trans, ponieważ bycie postrzeganym jako trans mężczyzna jest dla mnie ważne. Jestem kobiecym, camp mężczyzną z waginą i bez brody, ale definitywnie jestem mężczyzną. Kiedy po raz pierwszy dokonałem coming outu, przeszedłem fazę garniturów i krawatów, to było jak moje trans dojrzewanie – ale teraz już o tym nie myślę. Noszę to, co lubię i nie obchodzi mnie, jak jestem postrzegany. Oczywiście, gdybym był bardziej butch [red. – określenie osoby męskiej bez względu na płeć], byłbym postrzegany jako cis mężczyzna, ale to byłby cholernie upierdliwy proces udawania. Tak długo to robiłem, że starczy mi na całe życie.
Zawsze podziwiałem gejów o kobiecej ekspresji. To, jak się ich za tę kobiecość wyśmiewa, jak się odrzuca tę kobiecość, odzwierciedla sposób, w jaki traktowani są trans mężczyźni. U podstaw tego leży mizoginia. Lubię bawić się oczekiwaniami. Dlatego tak uwielbiam morsowanie i znalazłem małą grupę trans morsów. Niektórzy postrzegają to jako spore wyzwanie, ale dla mnie jest to kojące. Kontrast między moim szczupłym, bezwłosym ciałem a tą wymagającą aktywnością wywołuje u mnie uśmiech.
Historia często się powtarza, ale jeśli będziemy się niej uczyć, lata dwudzieste XXI wieku nie będą powtórką lat dwudziestych XX wieku. Osoby transpłciowe są obecnie często postrzegane albo jako zagrożenie, albo jako ofiary, a ta narracja nie jest niczym nowym – pojawia się przez całą historię ludzkości. Może moglibyśmy przestać ją powtarzać. Niektórzy lubią zadawać pytanie: „Czym jest kobieta?". Usłyszałem piękną definicję, mówiącą, że jedyną wspólną cechą wszystkich kobiet jest świadomość, że są kobietami. Może to wszystko, co możemy o kimkolwiek powiedzieć.
Zanim przeprowadziłam się do Berlina, mieszkałam w Kopenhadze, która była jak Berlin 30 lat temu, ale teraz jest miastem dla bogatych. Z czasem różnorodność zaczęła zanikać. Myślałam, że w Berlinie łatwiej będzie mi się wtopić, ukryć w tłumie i żyć normalnym życiem. Chciałam po prostu robić zwykłe, codzienne rzeczy – wstawać, wysyłać dzieci do szkoły, pracować, kłaść do łóżka. Nie chcę się wyróżniać. Poza tym uwielbiam niemiecką historię i po części dlatego się tu przeniosłam.
Po raz pierwszy dokonałam coming outu jako osoba transpłciowa w wieku 16 lat, na duńskiej prowincji, na początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku. To były zupełnie inne czasy. Zaczęłam brać hormony. Musiałam się jednak natrudzić, żeby dostać receptę, ponieważ duński wydział opieki zdrowotnej próbował mnie przekonać, że tak naprawdę nie jestem osobą transpłciową. Doprowadziło mnie to do głębokiej depresji, byłam wręcz bliska popełnienia samobójstwa. Zdecydowałam się na detranzycję, sądząc, że tylko w ten sposób mogę sobie pomóc.
Przez niemal trzydzieści lat przekonywałam sama siebie, że to tylko faza, że może po prostu jestem gejem, ale nigdzie tak naprawdę nie pasowałam. Spędziłam większość życia w queerowej społeczności, będąc świadkinią kryzysu AIDS w latach dziewięćdziesiątych XX wieku, poznałam też wiele osób transpłciowych. To zawsze było niczym cios w serce. Czułam, że to powinnam być ja, ale wciąż sobie powtarzałam „To nie ja".
Kiedy w 2017 roku przeprowadziłam się do Berlina z moją osobą partnerską, której przypisano płeć żeńską przy urodzeniu, i naszymi dziećmi, wszystko zaczęło się zmieniać. Znalazłyśmy pracę, ona zaczęła pracować na ściance wspinaczkowej z wieloma osobami queerowymi, w tym wieloma trans mężczyznami. Pewnego dnia przyszła do domu i powiedziała, że chce się poddać mastektomii i zacząć przyjmować testosteron. Wtedy po raz pierwszy wyjawiłam, że jako nastolatka próbowałam zrobić tranzycję. Zakopałam to tak głęboko, ale teraz puszka Pandory została otwarta i nie mogłam jej zamknąć.
Zaczęliśmy równoległą tranzycję. Było to bardzo pozytywne doświadczenie, mogliśmy wspierać się nawzajem. Poza naszym wyglądem niewiele zmieniło się w naszym związku. Przez całe życie bardziej pociągali mnie mężczyźni, więc dość zaskakujące było to, że poślubiłam kobietę i miałam z nią dzieci. Ostatecznie, jak się okazało, wcale nie pociągały mnie kobiety.
Ponieważ mamy dzieci, nie chcieliśmy zmieniać wszystkiego z dnia na dzień. Tranzycje przechodziliśmy powoli, dając dzieciom czas na przystosowanie się. Nasze najmłodsze dzieci mają teraz 12 i 10 lat. Pewnego dnia w szkole poproszono je, by narysowały flagę kraju, z którego pochodzą i nasza najmłodsza narysowała flagę składającą się w połowie z flagi Niemiec, a w połowie z tęczowej. Wyraźnie identyfikuje się z queerową społecznością! Uwielbia przebierać się na Christopher Street Day.
Półtora roku temu przeszłam waginoplastykę i wiele osób pytało mnie, czy czułam euforię, gdy się obudziłam i zobaczyłam się w lustrze. Szczerze mówiąc, czułam się normalnie. Jakbym wzięła tabletkę na ból głowy – nie jest się wtedy szczęśliwym, człowiek po prostu czuje się sobą. Przed operacją miałam poczucie, jakby coś było nie tak. Nigdy nie jest za późno na tranzycję, bez względu na to ile masz lat – czy 15 czy 70. Chodzi o to, by poczuć się kompletnym, by zagoiły się rany, których się doświadczyło.
W pracy nigdy w pełni nie odnajdywałam się wśród moich kolegów płci męskiej i nie sądzę, żeby oni kiedykolwiek postrzegali mnie jako jednego z nich. A teraz pasuję do moich koleżanek. Pytają mnie o ubrania, gdzie kupiłam pewne rzeczy, tego właśnie zawsze chciałam – być normalną. Choć nadal nie do końca pasuję z powodu mojego głosu, czuję się dużo bardziej akceptowana niż wcześniej.
Opisuje sama siebie jako kobietę, a tylko gdy mówię o queerowości czy transpłciowości używam wobec siebie pojęcia trans kobieta. Poza tymi rozmowami nie czuję potrzeby stosowania jakiejkolwiek etykiety. Uważam, że to wspaniałe, że mieszkam teraz w mieście, w którym to wszystko się zaczęło, z bogatą queerową historią, obejmującą takie postaci jak Magnus Hirschfeld. Jedna z pierwszych osób, która przeszła operację uzgodnienia płci w jego instytucie, Lili Elbe, też pochodziła z Danii tak jak ja.
Robienie sobie manicure daje mi prawdziwe poczucie wyzwolenia. Takie małe, pozornie proste rzeczy – jak przymierzanie spodni bez poczucia skrępowania związanego z wybrzuszeniem – sprawiają ogromną różnicę. Po operacji mogę je robić bez martwienia się tym, jak inni mnie postrzegają. Dla mnie operacja była niezbędna, abym mogła żyć życiem, o jakim zawsze marzyłam – normalnym życiem.
Dorastając, nie miałem dostępu do społeczności queer. Pochodzę z mniejszego miasta w Polsce – jesteśmy znani z pierników i Mikołaja Kopernika, ale to wszystko. Moja rodzina jest bardzo katolicka, więc queerowość, a zwłaszcza transpłciowość, nigdy nie były omawiane.
Zawsze wiedziałem, że nie jestem hetero; ta część była naturalna. Ale w przypadku transpłciowości musiałem przełamać społeczne narracje. Nie miałem punktów odniesienia, więc czułem się, jakbym odkrywał coś zupełnie nowego. Po raz pierwszy znalazłem społeczność queer online. Pamiętam, jak powiedziałam przyjaciółce: „Myślę, że jestem niebinarny, ale nie mogę nikomu powiedzieć, bo moja mama się wkurzy”.
Ujawnienie się było dla mnie niezwykle trudne. Nie z powodu bycia osobą transpłciową, ale z powodu innych zmagań, takich jak depresja. To była najtrudniejsza część. Nie lubię procesu „coming outu” – wolę, gdy dzieje się to naturalnie. Najbardziej wyrazistym momentem było dla mnie, gdy dostałem binder na 17 urodziny [red. – bielizna spłaszczająca klatkę piersiową]. Dostałem go od przyjaciół i było to niesamowite uczucie. W tamtym czasie nie było polskich marek sprzedających bindery, więc musieli zamawiać je z USA.
Zacząłem żyć otwarcie ze swoją tożsamością w gimnazjum, ale fizyczna tranzycja zajęła mi trochę czasu, ponieważ nie było mnie na nią stać. Publiczny system opieki zdrowotnej nie obejmuje takich rzeczy, więc wiele osób queer w Polsce polega na zbiórkach pieniędzy lub pożyczkach na operacje.
Kiedyś miałem obsesję na punkcie etykietek. Miałem listę rzeczy do wyrecytowania. Uczyłem się kultury queer przez internet i wahałam się między identyfikacją jako trans masc lub niebinarna. Z czasem przestałem przejmować się etykietami. Teraz po prostu mówię, że jestem facetem, albo queer bitch.
Nie czuję już potrzeby tłumaczenia się komukolwiek. Na początku czułem, że muszę się tłumaczyć, zwłaszcza że nie miałem głębokiego głosu. Eksperymentowałem też z polskimi zaimkami neutralnymi płciowo. Jestem lingwistą, więc język jest dla mnie ogromną pasją. Istnieje błędne przekonanie, że w języku polskim nie ma prawdziwych opcji neutralnych płciowo, ale tak nie jest!
W pewnym momencie używałem zaimków they/them, ale gdy skupiłem się na mojej fizycznej przemianie, zacząłem czuć się bardziej komfortowo, używając he/him. Dla mnie jest to bardziej utylitarne. Potrzebujesz jakiegoś punktu porównania, gdy zastanawiasz się nad swoją tożsamością. Dziesięć lat temu dyskurs był zupełnie inny. Był to głównie Instagram lub Tumblr. Powoli zacząłem poznawać inne osoby queer i trans w Polsce. Zdecydowanie istnieje grawitacyjne przyciąganie do siebie nawzajem.
Obecnie uważam, że etykiety mogą być zarówno pomocne, jak i ograniczające. Z jednej strony pomagają opisać nasze doświadczenia i łączą nas ze społecznością, co jest piękne.
Z drugiej strony, cały internetowy dyskurs wokół zaimków i etykiet może wydawać się bezproduktywny.
Powinno chodzić o budowanie prawdziwej społeczności. Jestem przeciwny ścisłemu podziałowi na osoby trans i niebinarne. Tworzenie kolejnej binarności nie pomaga. Wszyscy zmagamy się z podobnymi opresjami i nie powinno mieć znaczenia, jak się identyfikujemy. Niektórzy trans-mężczyźni na przykład wpadają w pułapkę społecznych oczekiwań dotyczących męskości. Gdybyśmy się trochę uspokoili, mogłoby być łatwiej.
Myślę, że potrzeba nadawania etykiet może wynikać z chęci uczynienia tożsamości przyjemną dla innych. Jeśli nie ma refleksji nad tym, dlaczego męskość wygląda tak, a nie inaczej, możemy łatwo utrwalić ten problem. Kiedy stajesz się mężczyzną, zyskujesz przywileje, nawet jeśli wiemy, że to złe. Ale świat jest tak skonstruowany.
Najbardziej przełomowym momentem dla mnie była operacja plastyczna w zeszłym roku. To było tak fizyczne i nieintelektualne. Teraz czuję się tak dobrze, głównie dlatego, że jestem wygojony i wyglądam świetnie. Na początku nie było jednak łatwo. Wyglądałem jak Frankenstein, a rekonwalescencja była trudna. To nie był natychmiastowy moment „Tak!”, jak niektórzy opisują. To był powolny proces. Ale teraz radość z noszenia tego, co chcę, bez konieczności zmieniania stroju milion razy tylko po to, by czuć się komfortowo – to najlepsza część. Naprawdę to teraz kocham.
Publikacja powstała przy wsparciu n-ost i została sfinansowana przez Fundację Pamięć, Odpowiedzialność i Przyszłość (EVZ) oraz Federalne Ministerstwo Finansów (BMF) w ramach programu edukacyjnego dotyczącego niesprawiedliwości nazistowskiego systemu.
Rocznik ‘92. Dziennikarz i reporter. Uhonorowany nagrodami: Amnesty International „Pióro Nadziei” (2018), Kampanii Przeciw Homofobii “Korony Równości” (2019). W OKO.press pisze o migracjach, społeczności LGBT+, edukacji, polityce mieszkaniowej i sprawiedliwości społecznej. Członek n-ost - międzynarodowej sieci dziennikarzy dokumentujących sytuację w Europie Środkowo-Wschodniej. Gdy nie pisze, robi zdjęcia. Początkujący fotograf dokumentalny i społeczny. Zainteresowany antropologią wizualną grup marginalizowanych oraz starymi technikami fotograficznymi.
Rocznik ‘92. Dziennikarz i reporter. Uhonorowany nagrodami: Amnesty International „Pióro Nadziei” (2018), Kampanii Przeciw Homofobii “Korony Równości” (2019). W OKO.press pisze o migracjach, społeczności LGBT+, edukacji, polityce mieszkaniowej i sprawiedliwości społecznej. Członek n-ost - międzynarodowej sieci dziennikarzy dokumentujących sytuację w Europie Środkowo-Wschodniej. Gdy nie pisze, robi zdjęcia. Początkujący fotograf dokumentalny i społeczny. Zainteresowany antropologią wizualną grup marginalizowanych oraz starymi technikami fotograficznymi.
Dziennikarka mieszkająca w Berlinie, w Niemczech, zajmująca się kulturą queer, w tym muzyką, filmem/telewizją i literaturą, a także ruchami społecznymi oraz przecięciami kultury i polityki. Obecnie jest redaktorką w berlińskich magazynach kulturalnych tipBerlin i The Berliner.
Dziennikarka mieszkająca w Berlinie, w Niemczech, zajmująca się kulturą queer, w tym muzyką, filmem/telewizją i literaturą, a także ruchami społecznymi oraz przecięciami kultury i polityki. Obecnie jest redaktorką w berlińskich magazynach kulturalnych tipBerlin i The Berliner.
Komentarze