0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Rys. Mateusz Mirys / OKO.pressRys. Mateusz Mirys /...

We wtorek, 22 kwietnia 2025, po Wielkiej Nocy w Ministerstwie Zdrowia eksperci ustalą zasady pracy rady konsultacyjnej ds. wprowadzenia zmian systemowych przyjaznych dla pacjentów i lekarzy. Na spotkanie zaproszono nie tylko specjalistów, ale i trzy aktywistki ruchu, który zapoczątkowała Anita Demianowicz: Annę Hernik i Aleksandrę Kąkol. Oraz dziennikarkę Paulinę Sochę-Jakubowską.

Jak się poznały?

Algorytm nas połączył

Synek Anity Demianowicz, 18-miesięczny Noah cierpiał na rzadką, śmiertelną chorobę genetyczną – chorobę Krabbego, rodzaj leukodystrofii.

Noah rozwijał się normalnie do połowy pierwszego roku życia. Pierwsze niepokojące objawy lekarze lekceważyli. Choroba Krabbego jest naprawdę bardzo, bardzo rzadka. A kiedy się zdarzy, najpierw odbiera możliwość ruchu, potem wzrok, słuch, w końcu – możliwość oddychania.

Noah przestawał oddychać cztery razy. W szpitalu spędził trzy miesiące. Rodziców z niego przepędzano, choć chłopczyk umrzeć mógł w każdej chwili. I nikogo nie martwiło, że może umrzeć sam, bez rodziców.

Anita Demianowicz wszystko to opowiadała na Instagramie, w swoim popularnym profilu – w którym kiedyś opowiadała o swoich podróżach. Po śmierci synka wystąpiła w podcaście.

„I okazało się, że rodziców dzieci chorych na choroby rzadkie, którzy przeszli przez to, co ja, jest dużo. Nie opowiadali tego, bo to nie jest zgodne z cukierkowym obrazem życia, jaki obowiązuje w social mediach” – mówiła w podcaście.

„Algorytm nas zbliżał” – mówi Anita Demianowicz OKO.press. – „Moja historia wyświetlała się ludziom, dla których to było ważne. Zobaczyliśmy się”.

Powstała w końcu grupa kobiet, które mimo tego, co przeszły, chciały działać. Mąż Anny Hernik umarł z powodu glejaka.

Aleksandra Kąkol sama zmagała się z ciężką chorobą.

Wszystkie wystąpiły w podcaście dziennikarki „Wprost” Pauliny Sochy-Jakubowskiej i jak ona sama mówi, wszystkie wierzyły, że opowiadanie może zmienić rzeczywistość. W tym polskie szpitale.

Miały doświadczenie w opowiadaniu i korzystaniu z mediów społecznościowych. Anita Demianowicz powiedziała „Nie odpuszczę”.

Diagnoza dla Noah

Diagnoza – opowiada Anita Demianowicz – jest początkiem żałoby rodziców dziecka z nieuleczalną, rzadką, a śmiertelną chorobą genetyczną. Dowiadują się, że ich dziecko niedługo umrze. Każdego dnia obserwują, jak powoli odchodzi.

Jak to wygląda w Polsce?

„Lekarka przyjęła mnie w gabinecie. »Ja już wiem wszystko. To choroba Krabbego. Te dzieci nie dożywają dwóch lat« – powiedziała. Jakby najważniejsza była jej zawodowa akuratność, a nie Noah.

Nie miałam tak najgorzej – bo pani doktor rozmawiała ze mną w gabinecie. A wiem od innych rodziców, że taka diagnoza może być zakomunikowana na korytarzu, w biegu. Jakby lekarze chcieli zrzucić z siebie ciężar jak najszybciej. Rozmowy o tym, co przed nami, jakie mamy wybory, spotkania z psychologiem, nikt nie zaproponował”.

Najbardziej przerażające było to, że kiedy Noah trafił w końcu na oddział intensywnej opieki dla dzieci, rodzice nie mogli z nim być.

„Czas z moim umierającym dzieckiem był ograniczany do odwiedzin, które na tym oddziale trwają akurat do 3,5 godzin dziennie” – mówi Anita Demianowicz.

Szpital po prostu zakładał, że obecność rodziców nie jest możliwa, bo nie ma do tego warunków. Na przykład toalety dla nich na piętrze. A skoro dziecko i tak umiera, to co pomogą rodzice?

W efekcie przez większość dnia Noah był sam, bez mamy, wśród obcych ludzi, którzy nie pamiętali nawet jego imienia.

„Mówili o Nim »Te dzieci«. »Te dzieci tak mają«. »Te dzieci mogą umrzeć w każdej chwili«. I jeszcze »wdrożono protokół terapii daremnej«. Co jest brutalną – bo bezosobową – formą poinformowania rodziców o zaniechaniu terapii przynoszącej cierpienie, a nie rokującej poprawy”.

Diagnoza Anity Demianowicz

„Choroba Noah dawała mu pewne szanse. Gdyby diagnozę postawiono odpowiednio wcześnie i gdyby przeszedł przeszczep szpiku, zanim pojawiły się pierwsze objawy, mógłby żyć”.

Ale diagnoza stawiana była zbyt długo, lekarze lekceważyli niepokój rodziców. W końcu rodzice Noah zrobili sami, za 12 tys. złotych, test genetyczny (WES TRIO). Ale wyniki przyszły trzy tygodnie po tym, gdy Noah przestał ruszać rączkami. Na przeszczep było już za późno. „Do końca będę z tym żyć” – mówi mama Noah.

„Godzenie się ze śmiertelną chorobą dziecka jest procesem. Kiedy wiesz, że nie wyleczysz, zaczynasz szukać sposobów złagodzenia cierpienia”

– opowiada dalej. W przypadku Noah była to terapia komórkami macierzystymi. Dostępna także w Polsce, tylko że trzeba na nią czekać. Anita, matka-podróżniczka, znalazła więc klinikę w Tajlandii, która po opłaceniu taką terapię przeprowadzi.

„Nie udało się. Noah dostał zapalenia płuc i trafił na OIOM. Terapii nie udało się mu dokończyć. Ale w tym szpitalu w Tajlandii mogłam być z synkiem na oddziale intensywnej terapii cały czas. Lekarka z oddziału znalazła dla mnie czas. Długo ze mną rozmawiała, trzymała za rękę. Mówiła, jakie mamy opcje. Mówiła, że jestem dobrą matką…”.

Zderzenie ze szpitalem w Polsce, do którego Noah trafił na trzy miesiące przed śmiercią, było jak rozbicie się o ścianę.

Szok

W Polsce reguły kontaktu dzieci z rodzicami na oddziałach intensywnej terapii zależą od wewnętrznych uregulowań szpitala. Poza jednym wyjątkiem nie można w nich zostać na noc – choć jednocześnie rodzicom się mówi, że „takie dzieci mogą umrzeć w nocy”.

Bywają szpitale, gdzie rodzice mogą być z dziećmi chociaż przez cały dzień. Jednak rodzice Noaszka trafili do szpitala, w którym rodziców się przepędza.

Nawet w czasie przysługujących im „odwiedzin” byli wypraszani, kiedy pielęgniarz chciał wykonać jakieś czynności przy dziecku. Jak tłumaczył, tak mu – pielęgniarzowi – będzie „wygodniej”.

„My do tej pory byliśmy z naszym dzieckiem przez 24 godziny. Synek leżał w izolatce, nikomu bym nie przeszkadzała. A wypraszano mnie. Za to do Noaszka przychodził co chwila nowy lekarz, który nawet nie znał jego imienia”.

Prawo

„Najpierw poszłam do szpitalnego rzecznika praw pacjenta. I dzięki niemu mogliśmy być z synkiem 7-8 godzin. Zostawało 16 godzin bez mamy. Dostałam się do Warszawy do Rzecznika Praw Pacjenta. Tak im trułam, tak ich dręczyłam, że po pięciu dniach zgodzili się, że możemy być z Noaszkiem cały czas. Ale na innym oddziale. Rozintubowali go i przenieśli go na urządzeniu z tzw. tlenem wysokoprzepływowym.

Zamiast pozwolić nam być z dzieckiem na intensywnej terapii, woleli się nas pozbyć i przenieść na inny oddział. Bo już byłam »rodzicem problematycznym«, który wydzwania po rzecznikach praw pacjenta, domagając się swoich praw. A poza tym może inni rodzice zauważyliby, że mają prawa.

Tylko że przez pięć nocy synek był sam. Pięć dni w jego krótkim życiu.

To był naprawdę koszmar. Wiedziałam, kiedy moje dziecko się budzi, wiedziałam, że płacze – bezgłośnie, bo jest zaintubowane, i nikt – najlepsza nawet pielęgniarka – nie będzie nad nim stała i go głaskała.

Moje dziecko było przytomne i wiedziało, że nas przy nim nie ma. Tego nie daruję”.

Protokół

„Jeszcze na oddziale intensywnej terapii wdrożono nam protokół terapii daremnej. Wtedy nawet nie wiedziałam, co to jest. Powiedziano nam, że »wdrożono«.

Przyświeca temu oczywiście idea godnego umierania i ja się z nią jak najbardziej się zgadzam” – opowiada Anita Demianowicz. Jednak w tej procedurze nie było miejsca dla rodziców, a bezosobowa forma komunikatu ukrywała fakt, że zespół lekarzy podjął już nieodwołalną decyzję, że w przypadku problemów oddechowo-wydolnościowych po prostu pozwoli się dziecku umrzeć.

Rodzice nie mogli zapytać, czy to nie za wcześnie.

„To nie jest tak, że będziemy domagali się utrzymywania dziecka przy życiu za wszelką cenę. Ale choroby rzadkie oznaczają, że tak naprawdę nie wiadomo, jaki będzie przebieg, co się za chwilę stanie. Córeczce koleżanki, cierpiącej na dwie rzadkie choroby genetyczne, wdrożono taki protokół, a dziecko wyszło z kryzysu. Żyje i rozwija się”.

Anita Demianowicz pokazuje, że takie zachowanie wzbudza wątpliwości: w przypadku dzieci cierpiących na choroby rzadkie protokół może być wdrażany zbyt pochopnie. Bo tak jest prościej albo wygodniej.

Przeczytaj także:

9 października

OKO.press: Pani była z Noah do końca, prawda? Nie wyrzucili Pani?

Anita Demianowicz: Wróciliśmy z nim do domu. Na oddziale pulmonologicznym miał dobrą opiekę, miłych lekarzy, oddane pielęgniarki. Ale to by szpital, nie dom.

Chcieliśmy jeszcze chwilę pobyć razem. Przytulić się, pójść jeszcze na spacer.

Czwartego dnia w domu zaczęło się dziać źle. Nie wzywaliśmy karetki, bo z „włączonym protokołem” szpital by go już nie przyjął. Wiedzieliśmy, że Noah ma prawo odejść, a my musimy mu na to pozwolić. A kiedy przestał oddychać i stanęło mu serduszko, wykąpałam go, tak jak lubił, przebrałam w czyste ciuszki.

Pobyliśmy jeszcze chwile razem…

Umarł 9 października 2024 roku.

Żałoba

I po tym wszystkim zdobyła się Pani na aktywność publiczną, na walkę o zmianę sytuacji?

Anita Demianowicz: Wielu mnie o to pyta. Bo prawdą jest, że po doświadczeniu choroby dziecka i pobytu na oddziale intensywnej terapii chcesz o tej traumie zapomnieć. Jeśli dziecko wraca zdrowe, to to jest najważniejsze. Jeśli tracisz dziecko, to już nic nie ma znaczenia.

Ja w mojej żałobie nie mogę jednak przejść do porządku dziennego nad cierpieniem mojego dziecka. Żeby przetrwać, muszę działać. Codziennie robię sobie listę zadań do wykonania i staram się coś zrobić.

Może ktoś z rodziców wspomni, że są ze swoim dzieckiem na OIT dlatego, że był taki chłopczyk Noah i to dzięki niemu – mówi.

Co jest do zmiany? – Anita Demianowicz odpowiada:

  • Nie sprawimy, że dzieci nie będą rodziły się chore. Ale można wprowadzić genetyczne badania przesiewowe chorób, z którymi można walczyć, o ile zrobi się szybko.
  • Organizację pracy w polskich szpitalach i relację lekarz-pacjent można zmienić. Wiem, bo widziałam, że inna organizacja dziecięcego oddziału intensywnej terapii jest możliwa.
  • Jest jeszcze jedna sprawa – sposób decydowania o tym, że nie można dziecku z chorobą rzadką zadawać więcej cierpienia przez uporczywą terapię. Czyli właśnie „protokół terapii daremnej”. Nie wolno w tej procedurze pomijać rodziców.

Działanie

Lista zadań, o której mówi Anita Demianowicz, spisywana w najgłębszej żałobie, zamieniła się w precyzyjny plan oddolnego działania:

  • Znaleźć sojuszników, w tym ludzi w podobnej sytuacji
  • Wyjaśnić problem tym, którzy o nim nie słyszeli, i zbudować sieć ludzi zaangażowanych
  • Założyć organizację, by mieć więcej możliwości działania
  • Dotrzeć do ekspertów, zapytać ich o zdanie
  • Przekonać oponentów
  • Dotrzeć do decydentów i pokazać im, że zmiana jest możliwa

Petycja

Zaczęło się od internetowej petycji, którą przygotowała dr Maria Cichulska, lekarka-pediatra z pierwotnej sieci sojuszniczej. „Od razu zrozumiałyśmy, że za petycją nie może stać rodzic dziecka. »Roszczeniowa matka«”.

Petycja precyzyjnie opisuje problem i wskazuje rozwiązania:

„Postulujemy wdrożenie odgórnych rozporządzeń umożliwiających rodzicom dzieci hospitalizowanych w oddziałach intensywnej terapii całodobowe towarzyszenie dziecku podczas pobytu w oddziale oraz obligujące osoby kierujące tymi oddziałami do podjęcia zmian organizacyjnych w celu umożliwienia realizacji tego postulatu” – brzmi petycja.

Obecnie w Polsce nie ma odgórnych rozporządzeń regulujących zasady przebywania rodzica w oddziale intensywnej terapii w czasie hospitalizacji dziecka. Wydaje się, że poza Oddziałem Anestezjologii i Intensywnej Terapii Instytutu Gruźlicy i Chorób Płuc Oddziału Terenowego im. Jana i Ireny Rudników w Rabce-Zdroju, oddziały intensywnej terapii dla dzieci w Polsce nie umożliwiają całodobowego przebywania rodzica z dzieckiem, a jedynie „odwiedziny”.

Zasady odwiedzin określa wewnętrzny regulamin oddziału, który jest zależny od osoby kierującej oddziałem.

Nie jest do końca jasne, na jakiej podstawie limituje się czas, który rodzic może spędzić z dzieckiem w oddziale.

  • Są szpitale, w których rodzic może przebywać z dzieckiem przez cały dzień,
  • jak i takie, w których jest on ograniczany do 3,5 godziny w ciągu doby.
  • Natomiast poza wspomnianym już oddziałem w Rabce-Zdroju, w oddziałach intensywnej terapii dla dzieci w Polsce co do zasady nie ma możliwości pozostawania z dzieckiem w godzinach nocnych.

Zgodnie z punktem 9. Karty Praw Dziecka-Pacjenta sygnowanego przez Rzecznika Praw Pacjenta i Rzecznika Praw Dziecka, dziecko ma prawo do obecności rodzica w szpitalu. Lekarze mogą zdecydować o tym, że rodzic nie może towarzyszyć dziecku jedynie w wyjątkowych sytuacjach.

O ile większość oddziałów dziecięcych w Polsce realizuje już to prawo, to w oddziałach intensywnej terapii dla dzieci w Polsce wygląda to wręcz odwrotnie. Jedynie w wyjątkowych, jednostkowych sytuacjach nie wymaga się od rodziców opuszczenia oddziału.

Nie ma rozporządzeń, które jasno określałyby, co stanowi podstawę do odmowy przebywania przy dziecku i nie jest to weryfikowane, czy argumenty podnoszone przez osoby o tym decydujące są wystarczające do podjęcia decyzji o rozdzielaniu dzieci z rodzicami wbrew ich woli.

Czy faktycznie istnieją racjonalne powody, dla których kontakt rodzica z dzieckiem ograniczany jest jedynie do 3,5 godziny na dobę, tak jak ma to miejsce w niektórych szpitalach w Polsce?

Odmowa przebywania rodzica z dzieckiem w szpitalu często argumentowana jest trudnościami lokalowymi. Zgodnie z Europejską Kartą Praw Dziecka w Szpitalu „rodzicom należy stwarzać warunki pobytu w szpitalu razem z dzieckiem, należy ich zachęcać i pomagać im w pozostawaniu przy dziecku”. Rodzi się więc pytanie, czy za stwierdzeniem, że „nie ma warunków”, podejmowane są jakiekolwiek kroki, by te warunki stworzyć?

Sytuacja w innych krajach Europy jest odmienna.

W większości standardem jest możliwość całodobowego towarzyszenia dziecku we wszystkich oddziałach szpitala, także w oddziałach intensywnej terapii.

Chociaż oddziały intensywnej terapii są szczególne i organizacja ich pracy wiąże się z wyzwaniami, z którymi nie mają do czynienia inne oddziały, to przykład zagranicznych szpitali i wspomnianego wcześniej szpitala w Rabce-Zdroju pokazuje, że wysunięty w tej petycji postulat jest możliwy do realizacji i nie jest wygórowanym oczekiwaniem ze strony pacjentów i ich rodziców.

Już sama sytuacja ciężkiej choroby dziecka, potrzeba hospitalizacji oraz wykonywania na dziecku koniecznych, ale często też nieprzyjemnych, generujących strach dziecka, a czasem nawet bolesnych procedur medycznych jest ogromnym stresem zarówna dla pacjentów, jak i dla ich rodziny i nie powinien być pogłębiany przez przymusową rozłąkę.

Rodzic jest niejako gwarantem poczucia bezpieczeństwa dziecka i sama jego obecność może zwiększać akceptację dziecka dla procedur medycznych i poprawiać jego współpracę w procesie leczenia. Nadmienić należy, że oddziały intensywnej terapii są miejscem hospitalizacji najciężej chorych, często dzieci w terminalnych stadiach chorób przewlekłych i często stają się miejscem ich umierania. Ograniczeń czasu przebywania rodzica w oddziale do wyznaczonych godzin odwiedzin może skutkować jego nieobecnością w chwili umierania dziecka. Umieranie dzieci bez obecności osoby bliskiej wydaje się pogwałceniem prawa do godnego umierania, a poczucie osamotnienia dziecka w tym szczególnym momencie znacznie pogłębia ból rodziców po stracie dziecka i utrudnia proces żałoby. Niedopuszczalne jest też bezzasadne odbieranie wspólnego czasu, który dla śmiertelnie chorych, bądź zagrożonych zgonem dzieci i ich rodziców jest bezcenny. Domagamy się więc stworzenia odgórnych rekomendacji umożliwiających rodzicom przebywanie ze swoimi dziećmi w oddziałach intensywnej terapii przez 24 godziny na dobę oraz zmobilizowanie oddziałów do stworzenia warunków do realizacji tego postulatu.

Pod petycją jest dziś 65 tys. podpisów. Rozprzestrzeniała się dzięki zasięgom w sieci trzech inicjatorek akcji.

„Dalej zbieramy podpisy – mówi Anita Demianowicz. – Ludzie zaczynają zauważać problem. Bardzo wielu rodziców pisze do mnie zszokowanych: jak to, rozdzielają dziecko i rodzica na intensywnej terapii?”.

Angażująca ludzi zbiórka, żeby spotkać się z ministrą

Organizatorki akcji wymyśliły, że trzeba się dostać do ministra zdrowia. Jak? To podpowiedziała Paulina Socha-Jakubowska, która cały czas była w kontakcie z bohaterkami swoich podcastów. Jako dziennikarka zna mechanizmy rządzące służbą zdrowia i to jak administracja reaguje na informacje o problemach pacjentów. Wiedziała, ile wysiłku trzeba włożyć, by zainteresować władze problemem. „Wylicytujmy spotkanie z ministrą w ramach WOŚP” – rzuciła w Instagramie. Pomysł chwycił.

Ministra Izabela Leszczyna na aukcję Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy zgłosiła w 2025 roku „gotowanie z ministrą zdrowia”. Żeby wygrać, trzeba było zrobić zbiórkę publiczną – licytacja była ostra. Zebrały ponad 100 tys. zł i przebiły innych.

Akcję znowu opisywała Paulina Socha-Jakubowska, a za nią podchwytywały ją kolejne po „Wprost” media.

Dobry wzór

Anna Gmitterek-Zabłocka z Radia Tok FM porozmawiała z lekarzem z przywoływanego w petycji szpitala w Rabce. Tego szpitala, który pozwala być rodzicom z dziećmi cały czas. W ten sposób opinia publiczna zobaczyła, że w Polsce mamy dobre wzory, a postulat z petycji ma sens i uzasadnienie.

„Jak mówi nam koordynator Oddziału Anestezjologii i Intensywnej Terapii Instytutu Gruźlicy i Chorób Płuc [w Rabce Zdroju] dr Wojciech Szatkowski, rodzice na jego oddziale mogą być ze swoimi dziećmi przez 24 godziny na dobę. Nikt nikomu nie narzuca godzin odwiedzin – wyjaśnia Anna Gmitterek-Zabłocka.

– Choć oczywiście rodzice wcale nie siedzą na oddziale non stop. Stworzyliśmy dla nich także warunki do odpoczynku, dzięki przychylności dyrekcji szpitala. Udało się stworzyć takie małe mieszkanko z dwoma łóżkami piętrowymi. Gdy rodzic jest zmęczony, może się tam przespać, niemal obok dziecka. I w każdej chwili może wrócić na oddział – opowiada lekarz w rozmowie z TOK FM. Jak dodaje, obecność rodzica jest ważna w terapii dziecka i to kluczowy argument za takim rozwiązaniem.

Nasz rozmówca odpiera zarzuty, że rodzice – przychodząc z zewnątrz – mogą narazić dziecko na zakażenie jakimś drobnoustrojem, co może być dla takiego pacjenta śmiertelnie niebezpieczne. (…) Odpiera też zarzut, że rodzice mogą się zachowywać nieodpowiedzialnie czy nazbyt emocjonalnie, widząc procedury wykonywane przy ich dziecku – często z zewnątrz wyglądające strasznie (rurki, cewniki, inny sprzęt medyczny). – W 99 procentach przypadków rodzice doskonale wiedzą, że my działamy dla dobra ich dzieci. My wcześniej z nimi rozmawiamy, przygotowujemy ich do pobytu na oddziale tak, by nie byli zaskoczeni. Raz, pamiętam, jedna z osób zemdlała. Ale generalnie nie ma takiego problemu – przekonuje dr Szatkowski”.

Ekspert po stronie zmiany

Anita Demianowicz założyła fundację „Arka Noaszka”. To wzmacnia jej argumenty, z prywatnej osoby czyni prawdziwą „stronę społeczną”. I w widoczny sposób łączy akcję z pamięcią o synku.

„Na to spotkanie z ministrą dziewczyny przyszły świetnie przygotowane. Miały nie tylko argumenty i sojuszników. Umiały tak opowiedzieć swoje historie, że stawały się historiami wielu osób. Tym mobilizowały do zmiany i czyniły ją możliwą”

– mówi OKO.press Paulina Socha-Jakubowska, która akcji cały czas kibicuje i w tym spotkaniu uczestniczyła.

Przed spotkaniem z ministrą inicjatorki zmiany – Anita, Anna i Aleksandra – kontaktują się z krajową konsultantką ds. anestezjologii prof. Katarzyną Koftis. Ta obiecuje, że jeśli tylko ministra zdrowia się do niej zwróci o opinię, przedstawi rekomendację, by nie utrudniać rodzicom pobytu na oddziałach intensywnej opieki.

Strategia okazuje się słuszna, bo na spotkaniu ministra Leszczyna mówi: „Być może przeciwko temu pomysłowi protestować będzie środowisko anestezjologów, ale jeśli pani konsultant wyrazi pozytywną opinię, to ułatwi sprawę” – relacjonuje „Wprost” 28 lutego.

„Ministra zrozumiała problem. Powiedziała, że to nie jest kwestia wydawania poleceń, ale głębszej zmiany. To fakt. Nie zmusisz lekarzy do tej zmiany, bo przemoc chyba w ogóle do niczego dobrego nie prowadzi

– mówi nam Anita Demianowicz.

Stąd pomysł na radę konsultacyjną ds. wprowadzenia zmian systemowych przyjaznych dla pacjentów i lekarzy. I ta rada ma się zebrać pierwszy raz 22 kwietnia. To dopiero wstępne spotkanie, ustalenie zasad.

„Ja naprawdę wolałabym, żeby to wszystko szło szybciej i żeby efekt było widać od razu. Ale to jest proces i musi potrwać. Wierzę, że to wszystko można zorganizować inaczej. Ta zmiana, obecność rodziców na oddziale, choć trudna – bo ludziom trudni się zmieniać jest możliwa. Zwłaszcza że więcej dziś wiemy o psychologii i o psychologii dziecka właśnie” – mówi Anita Demianowicz.

***

Pani opowiada całą tę historię bardzo analitycznie i bardzo też specjalistycznie. Kim Pani jest z zawodu? Czy z wykształcenia?

Anita Demianowicz: Polonistką.

Czyli Pani zdobyła tę wiedzę walcząc o Noaszka?

Rodziców lekarze traktują jak głupków. Ale rodzice wiedzą wszystko, co konieczne, i to z wielu dziedzin.

Tego, co potrzebne, uczyłam się w trakcie choroby synka, uczyłam się już też po Jego śmierci. Uczyłam się o chorobie, o procedurach, o prawie. I w końcu uczyłam się sztuki umierania – tego, co kiedyś nazywało się ars moriendi i było częścią życia.

Jeszcze wczoraj rozmawialiśmy z tatą Noaszka, że ludzie nie chcą rozmawiać o śmierci, choć to jedyna rzecz, której nie unikniemy. Zamykamy ją w szpitalu, nie chcemy jej widzieć. Zostawiamy obcym. Potrzebę bycie razem uznajemy za nienaturalną.

W sumie to nie ja się nauczyłam – to Noah mnie tego nauczył. Nigdy nie podejrzewałam, że można kogoś tak kochać.

PS. Rzecznik Praw Pacjenta wszczął pierwsze postępowanie w sprawie ograniczania możliwości przebywania rodzica z dzieckiem na szpitalnym OIOM-ie. Trwa analiza siedmiu kolejnych sygnałów – poinformowało 18 kwietnia RMF FM

;
Na zdjęciu Agnieszka Jędrzejczyk
Agnieszka Jędrzejczyk

Z wykształcenia historyczka. Od 1989 do 2011 r. reporterka sejmowa, a potem redaktorka w „Gazecie Wyborczej”, do grudnia 2015 r. - w administracji rządowej (w zespołach, które przygotowały nową ustawę o zbiórkach publicznych i zmieniły – na krótko – zasady konsultacji publicznych). Do lipca 2021 r. w Biurze Rzecznika Praw Obywatelskich. Laureatka Pióra Nadziei 2022, nagrody Amnesty International, i Lodołamacza 2024 (za teksty o prawach osób z niepełnosprawnościami)

Komentarze