Dlaczego ekranizacja zasadniczo dobrej prozy przygodowej, z której wystarczyło wyciąć mizoginię i podkręcić trochę tempo przy zachowaniu klimatycznych dekoracji z epoki, okazała się tak strasznym niewypałem?
Na zdjęciu: kadr z filmu „Pan Samochodzik i Templariusze”, na pierwszym planie Mateusz Janicki jako Tomasz „Samochodzik” i Sandra Drzymalska jako dziennikarka Anka Modzelewska.
„Nic się nie dzieje, a miała być przygoda” – to zdanie pada jako pierwsze w serialu „Pan Samochodzik i Templariusze”, który nakręcił w 1971 roku Hubert Drapella według scenariusza Zbigniewa Nienackiego. Idealnie podsumowuje ono najnowszą ekranizację przygód muzealnika Tomasza NN, wyprodukowaną przez Netflix. Wprawdzie w blisko dwugodzinnym filmie Antoniego Nykowskiego według scenariusza Bartosza Sztybora sensacja goni sensację, ale niewiele z tego wynika, emocji też jakoś brak – może oprócz intensywnego poczucia zażenowania faktem, że miało być pięknie, a wyszło jak zwykle.
Podstawowe pytanie, jakie zadałam sobie przed seansem, brzmiało: po co zabierać się za powieść, która ma 57 lat i problematycznego autora? Odpowiedź wydaje się oczywista: nostalgia się sprzedaje. Zanim w nasze życie wkroczyły kolejno kablówka, internet i platformy streamingowe, dając praktycznie każdemu dostęp do szerokiego wyboru treści wedle potrzeb, gustu i uznania, kultura popularna w Polsce była w miarę jednorodna. Oglądaliśmy te same seriale, pokazywane w wakacyjnych pasmach telewizji publicznej, wszyscy czytaliśmy „Tytusa”. Przygody Hansa Klossa i pancernych emocjonowały nas, naszych rodziców i kilka pokoleń pomiędzy.
To samo dotyczyło książek. Czytałam przygody pana Samochodzika ja, czytał mój tata, o „Zapałce na zakręcie” Krystyny Siesickiej mogłam dyskutować z koleżanką z klasy, szkolną bibliotekarką i z mamą. Do tego wszyscy byliśmy piękni, młodzi i weseli, dlatego chętnie wracamy do czasów beztroski – cóż więc lepszego, niż zasiąść przed ekranem i obejrzeć nostalgię ubraną w nowe szatki techniczne i narracyjne.
Nienacki, jak już wspomniałam, jest postacią kontrowersyjną. Największą sławę przyniosła mu seria powieści młodzieżowych o panu Samochodziku, ale to nie spełniło jego literackich ambicji. Próba napisania wielkiej powieści-moralitetu („Wielki las”) przyniosła mu wprawdzie Nagrodę Literacką Stowarzyszenia Księgarzy Polskich, ale także szyderstwa środowiska literackiego. Sytuacji nie poprawiła dwutomowa, pornograficzna saga „Raz do roku w Skiroławkach”, w której autor złośliwie i dość obleśnie sportretował sąsiadów i znajomych z mazurskiego Jerzwałdu. Klapą finansową i artystyczną okazała się także ociekająca przemocą powieść o Dago Piastunie, łącząca wątki turbosłowiańskie, fantastyczne i ponownie, pornograficzne.
Do tego Nienacki udzielał się jako ormowiec, krytykował „Solidarność”, porzucił żonę i syna, związał się za to z nastoletnią Alicją Janeczek. Zmarł w 1994 roku. Planował, że jego mazurski dom zamieni się w muzeum Nienackiego, z wystawą niepublikowanych dokumentów i rękopisów, ale żona, z którą Nienacki nigdy nie wziął rozwodu, zablokowała te plany.
Fabuły powieści o Panu Samochodziku nie zdają próby czasu pod kątem obyczajowym – dziś dorosły facet, jeżdżący po Polsce z grupą harcerzy i oglądający się za pięknymi kobietami, to raczej podejrzane zjawisko. A jeżeli chodzi o narrację powieści młodzieżowych, nastolatki wolą zdecydowanie czytać o swoich rówieśnikach i rówieśnicach, a nie pracownikach muzeum czy ministerstwa. Pan Samochodzik jest do tego dyskretnym mizoginem – lubi kobiety, ale tylko takie, które mają długie włosy, zwiewne sukienki i romantyczne usposobienie oraz potrafią i chcą gotować. Inne irytują go skrycie lub budzą otwartą niechęć.
Ale pozostają zagadki historyczne i poszukiwania ukrytych na ziemiach polskich skarbów – a to jest temat zawsze gorący, jak pokazuje np. zainteresowanie złotym pociągiem w Wałbrzychu czy popularność spacerów z wykrywaczami metali, do których jeszcze wrócę.
Biorąc pod uwagę powyższe argumenty, nowoczesna ekranizacja Pana Samochodzika, okrojona przez sprawnych scenarzystów równościowego Netfliksa z obyczajowej oślizgłości, powinna okazać się samograjem. Dajmy przygodom pana Tomasza tempo, fajną muzykę i trochę efektów specjalnych, a lep nostalgii przyciągnie chmary widzów. Niestety, w tym filmie nic nie działa.
Film zaczyna się od bondowskiej ekspozycji – Tomasz i Petersen ścigają się w scenerii nocnego miasta portowego. Stawką jest krzyż templariuszy, ukryty gdzieś pod wodą (?), a w rozgrywanej w duchu fair play rywalizacji o zabytek przeszkadza im mroczny Adios, wyraźnie reprezentujący siły zła. Wygrywa Tomasz, z dumą pokazując krzyż na konferencji prasowej w warszawskim Muzeum Narodowym. Trochę mnie zmroziło na widok jego gołej dłoni, ściskającej metalowy artefakt bez obowiązkowej w takim przypadku rękawiczki. Ale już trudno, nie każdy pracuje od piętnastu lat w muzeum archeologicznym i ma dreszcze od takich obrazków.
Stylizacja bondowska jest konsekwentna: dyrektorka Tomasza, wysyłająca go na misję w poszukiwaniu skarbu templariuszy, przypomina M, a wujek Gromiłło, wytwórca cudownego wehikułu z silnikiem ferrari 410, ukrytym pod cudaczną maską, staje się teraz Q, przygotowującym stuningowany na potrzeby misji samochód.
Być może kwestia samochodu właśnie pozwala pokazać w skondensowanej formie, na czym polega problem tegorocznej ekranizacji.
W książce auto pana Samochodzika miało dwa aspekty. W praktyce niezwykła moc silnika, zamaskowanego brzydką, niepozorną karoserią oraz możliwość zamienienia auta w amfibię dawały obrońcy zabytków możliwość prześcignięcia złoczyńców w finałowym pojedynku. W każdej książce znajdowała się scena, w której dobro triumfuje, wyprzedzając na pustej drodze zaskoczone siły mroku i handlarzy zabytków.
Tak samo niepozorny okularnik-muzealnik o wątłych muskułach okazywał się zwycięzcą – właśnie on, uczciwy i wykształcony, a nie napakowani dolarami i znajomościami łowcy przygód. Z tego wynikał jasny morał: nie wszystko złoto, co się świeci. Bardzo odpowiedni przekaz, służący wychowaniu i umoralnieniu młodzieży, goniącej za gadżetami i łatwymi uciechami.
W nowym „Panu Samochodziku” wszystko to przepadło. Jeżeli ktoś nie zna oryginału, ma znakomitą szansę nie załapać nawet, że samochód Tomasza jest wyjątkowy i służy spektakularnemu gnębieniu wrogów na poziomie moralnym i szosowo–wodnym. Jest wprawdzie scena w warsztacie, ale nic nie wnosi, potem Tomasz wjeżdża autem do wody, ale dla zabawy, w okolicach finału czuje się samotny i z samochodem rozmawia (na szczęście ten nie odpowiada). Pan Samochodzik ma samochód, do którego jest przywiązany – i to by było na tyle.
Równie dziwaczną przemianę przechodzi osobowość bohatera. Pan kustosz nigdy nie był szczególnie czarujący, ale autor ogrywał to narratorską ironią. Tomasz sam przyznawał, że bywa obrażalski, łatwo nadepnąć mu na odcisk ambicji, jest też czuły na punkcie swojej męskości. Są to natomiast wady objawiające się w określonych sytuacjach: bohater nie lubi archeologów-amatorów, złodziei zabytków, ludzi, którzy śmiecą w lesie i hałasują na jeziorach oraz tych, którzy popisują się pieniędzmi.
Pan Samochodzik z nowego filmu jest natomiast całkowicie bezinteresownym bucem dla każdego bez różnicy. Szczególnie widoczne jest to w jego stosunku do harcerzy – oryginalny Tomasz z książki i serialu opiekował się chłopcami, oczywiście w standardzie lat 70., który dziś wydaje się trudny do zaakceptowania (chłopcy idą sami nocą przez las, żeby sprawdzić, czy w chacie nauczyciela ktoś mieszka, zostają bez opieki na kempingu etc.).
Pilnował jednak w miarę ich posiłków, godzin snu, wyposażenia, i, no cóż, nieustannie edukował.
Nowy pan Tomasz nie lubi dzieci, męczy go ich towarzystwo i chociaż ostatecznie wzrusza się losem smutnego chłopca z domu dziecka, to nie jest to w żaden sposób umocowane fabularnie ani emocjonalnie. Jeżeli już, uznałabym, że Pan Samochodzik po prostu chce skorzystać z wiedzy młodzieńca (to, że sam jej nie posiada, jest w jakiś sposób żenujące).
Każda z postaci w nowej ekranizacji jest zresztą narysowana grubym markerem i wycięta z kartonu. Mamy tu odzianą w czarną skórę Karen Petersen, która mści ojca – jednak wcześniej nie pokazano ich relacji, więc nic nas to nie obchodzi. W serialu Karen grana przez Ewę Szykulską była piękna, sprytna, ambitna, posiadała wiedzę i owszem, kochała papcia, który spełniał jej wszystkie kaprysy.
Z tej pełnokrwistej postaci została brunetka na motocyklu i ze sztyletem w bucie (kolejny ukłon w stronę Bonda). Dziennikarka Anka także została okrojona do minimum, właściwie sprowadza się do gry oczami, które są przestraszone lub oburzone. Z jej rozmowy z Tomaszem wiemy, że jest wścibską, zadziorną reporterką, ale nie widać tego w praktyce. Modus operandi Anki to plątanie się za mężczyzną oraz zbieranie po drodze dzieci (gdzie są ich rodzice? Gdzie są opiekunowie? Kogo to obchodzi?). Nic nie pisze, nic nie notuje, nie konfrontuje informacji, nie szuka na własną rękę, z opowieści (ponownie) dowiadujemy się, że kiedyś była świetną szermierką, ale zjadła ją psychika.
Absurdalną postać, którą gra Anna Dymna, wymazana kohlem i ciemnym podkładem, pozwolę sobie pominąć całkowicie.
Dalej: czarny charakter Adios, który nie wiadomo czemu jest Hiszpanem, ubranym jak hybryda Zorro z Jackiem Sparrowem, nie wiadomo co robi w Polsce i najwyraźniej ma jakąś historię związaną ze zmarłym synem, którego zdjęcie nosi w medalionie. Niestety, scenarzysta zapomniał nam ją opowiedzieć, więc raczej nie wzruszymy się splotem zła z cierpieniem.
Plejady postaci dopełnia dziewczynka–harcerka, której usta wypełniają feministyczne slogany. Miała być Hermiona Granger, wyszła karykatura, w dodatku w nieokreślonej przeszłości, w której umieszczona została akcja filmu, żadne dziecko nie wygłosiłoby takich haseł.
Można byłoby się też przyczepić do czasu akcji filmu, ale umowne dekoracje z PRL–u są jego najmniejszym problemem. Bardziej dziwi mnie całościowe niezrozumienie ducha książek i epoki.
Weźmy na przykład obóz harcerski, z którego znikają dzieci. Przechadza się po nim starszy chłopak, który dręczy dzieci, szczególnie ostro traktując typ nerda – czyli Profesorka. Jest to sprzeczne z ideą harcerstwa, gdzie panowała sztywna hierarchia i idealistyczny etos. Dręczyć mogli długowłosi chuligani, którzy z pewnością zostawiali też butelki w lesie i śmieci na kempingu. Inny harcerz – nigdy.
Mówię oczywiście o logice powieści i symboli, nie o realnym życiu, w którym pewnie aż tak słodko nie było. Ale też nikt w filmie nie sugeruje, że oto dostaniemy trzyminutowy obraz odczarowywania harcerstwa.
Martwi mnie też chłopiec z domu dziecka – przez cały film powtarza, że jeżeli wróci tam po wakacjach bez skarbu, to chłopaki go wyśmieją i wciąż będzie pogardzanym słabeuszem. Czekałam niecierpliwie na moment, w którym dorośli wyjaśnią mu, że poczucie własnej wartości nie płynie z posiadania bogactwa i imponowania innym (patrz: zaprzepaszczony sens wehikułu pana Tomasza). Nie doczekałam się.
Skarb został znaleziony i chłopiec będzie miał o czym opowiadać, wygranko.
Na kiepskich postaciach zbudowana jest kiepska fabuła. Uznano najwyraźniej, że sam skarb templariuszy nikogo już nie będzie kręcił, dlatego dorzucono do niego tajemniczą historię o obdarzonych nadnaturalnymi mocami dzieciach, ukrytych w różnych zakamarkach niczym horkruksy (inspiracje potterowskie, ciąg dalszy). Jeżeli wszystkie dzieci, skarby, się połączą, to stanie się coś strasznego – albo i nie, bo nikt starannie tego wątku nie napisał i w gruncie rzeczy nie wiadomo, o co chodzi. Dlatego nie musicie się martwić, że coś wam zepsułam, zdradzając element zagadki.
Pan Tomasz natomiast z niesympatycznego gbura staje się miłym w gruncie rzeczy chłopem i zaczyna lubić młodzież i dziennikarki, bo lepiej być w grupie niż samemu (i chcę wierzyć, że ma to jakieś inne uzasadnienie, niż wygodna opcja posyłania dzieci przodem w miejsca, gdzie może spaść na nie coś bardzo ciężkiego).
Nie dość, że nie ma sensu i głębi psychologicznej, to „Pan Samochodzik” jest jeszcze społecznie szkodliwy i piszę to z całą powagą i doświadczeniem piętnastu lat pracy w muzeum archeologicznym. Ponownie, zmilczę to, co scenarzyści zrobili z Jaćwingów, osadzając ich w hippisowskiej komunie i dziwnych obrzędach. Bardziej martwi mnie sytuacja, w której bohaterka Anny Dymnej ogłasza konkurs dla poszukiwaczy skarbów i ekipy rozbiegają się dookoła wioski, żeby przekopać kurhany. Przepraszam, ale tak nie wolno, szczególnie w dobie nacisków środowisk tzw. detektorystów na zmiany w ustawie o ochronie zabytków, pozwalające każdemu amatorowi rozkopać dowolne miejsce wedle chęci, umiejętności i uznania.
Nie chodzi nawet o same artefakty, które i tak z definicji należą do Skarbu Państwa (co podkreśla zawsze pan Samochodzik powieściowy i filmowy), ale o kontekst, unikatowe środowisko, w którym spoczywają, o układ warstw gleby, o otoczenie, na które amator z detektorem i łopatą nawet nie zwróci uwagi, a które dla naukowców i naukowczyń może być o wiele ważniejsze niż sam przedmiot wyciągnięty z ziemi. Tymczasem w popularnym (w założeniu) filmie, którego bohaterem jest muzealnik, pracownik Muzeum Narodowego, dostajemy komunikat, że rozkopywanie kurhanów jest okej, jeżeli pozwoli na to kobieta z dziwnym makijażem, mieszkająca w chacie na wsi.
W zakończeniu zgodnie z bondowską manierą, dyrektorka zapowiada Tomaszowi kolejną misję. Mam nadzieję, że był to pusty chwyt stylistyczny i nie powstanie następny odcinek, zachęcający do niszczenia zabytków archeologicznych i podróżowania z dziećmi bez wiedzy i zgody ich opiekunów. Natomiast otwarte pozostaje pytanie, dlaczego ekranizacja zasadniczo dobrej prozy przygodowej, z której wystarczyło wyciąć mizoginię i podkręcić trochę tempo przy zachowaniu klimatycznych dekoracji z epoki, okazała się tak strasznym niewypałem.
Być może czytanie ze zrozumieniem pozostaje nie tylko poza zasięgiem statystycznego Polaka, ale także wykształconych profesjonalistów od opowiadania historii obrazem.
kulturoznawczyni, krytyczka literacka, absolwentka Instytutu Kultury Polskiej UW. Jako recenzentka wewnętrzna współpracuje z wydawnictwami WAB, Znak i Czarne, jej teksty ukazują się regularnie w „Dwutygodniku", w magazynie „Książki” i na łamach „Gazety Wyborczej".
kulturoznawczyni, krytyczka literacka, absolwentka Instytutu Kultury Polskiej UW. Jako recenzentka wewnętrzna współpracuje z wydawnictwami WAB, Znak i Czarne, jej teksty ukazują się regularnie w „Dwutygodniku", w magazynie „Książki” i na łamach „Gazety Wyborczej".
Komentarze