0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. DVV EntertainmentFot. DVV Entertainme...

Na zdjęciu: plakat filmu „RRR” w reż. S. S. Rajamouliego.

  • Indyjska narodowa narracja nie polega na ciągłym wracaniu do krzywd z przeszłości, na podkreślaniu ile złego wyrządzili Brytyjczycy. Niesie inny przekaz: Indie muszą być silne gospodarczo, politycznie, kulturowo. I to jest nasza zemsta na Imperium Brytyjskim, że my budujemy nasze własne imperium.
  • Dla Indusów dzisiaj rozmowa o walce o niepodległość jest dużo ważniejsza niż dla Polaków. W Indiach dużo się mówi o przeszłości, między innymi dlatego, że przez lata indyjską historię pisali głównie Brytyjczycy. Dopiero od 75 lat Indusi piszą swoją historię. To bardzo ważny element procesu dekolonizacji.
  • W Indiach władza nie zleca produkcji filmów patriotycznych. To nie jest tak, że partia rządząca ma jakieś specjalne dotacje dla twórców i oni kręcą film pod dyktando. Nie, to są filmy robione dla zysku. Mają gigantyczne budżety i mają się sprzedawać.

– o indyjskim filmie „RRR” wyprodukowanym w Tollywood – filmowym centrum z Hyderabadu – rozmawiamy z Weroniką Rokicką*, indolożką i politolożką, autorką książki „Indie. Kraj miliarda marzeń”.

Film „RRR” do obejrzenia na platformie Netflix, po zmianie języka profilu na angielski.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie

Przeczytaj także:

Lewicowi bohaterowie w narodowym kinie

Roman Pawłowski, OKO.press: „RRR” w reż. S. S. Rajamouliego – rozgrywająca się w 1920 roku historia przyjaźni dwóch rewolucjonistów, walczących z Imperium Brytyjskim zawładnęła wyobraźnią milionów widzów w kinach i na platformie Netflix. Szaleństwo wywołała szczególnie piosenka „Naatu Naatu”, nagrodzona Oscarem, do której tańczą widzowie w kinach w USA. Zacznijmy od dwóch historycznych postaci: Komarama Bheema i Alluri Sitarama Raju, którzy byli inspiracją dla stworzenia pary głównych bohaterów. Jakie jest ich miejsce w historii walki o niepodległość Indii? Czy dzisiaj te postaci funkcjonują w świadomości społeczeństwa indyjskiego?

Weronika Rokicka: Film „RRR” ukazuje bohaterów narodowych, ale regionalnych. Poza regionami, w których działali – czyli Telangana (Bheem) i Andhra Pradeś (Raju) są mało znani. Film ich niejako włącza do ogólnonarodowego panteonu walczących o niepodległość. To ciekawy proces – dzisiaj w kulturze ogólnoindyjskiej istnieje potrzeba podkreślania regionalnych bohaterów, których cały kraj powinien znać, bo to jest nasza wspólna historia, nasze wspólne dziedzictwo. Dlatego w ostatniej sekwencji „RRR” mamy całą galerię bohaterów i bohaterek narodowych, wśród których pojawiają się właśnie postaci reprezentujące regiony, np. Uttar Pradeś czy Gudźarat.

Komaram Bheem i Alluri Sitarama Raju są szczególnie ciekawi, bo są to bohaterowie ze zmarginalizowanych, wykluczonych społeczności wiejskich. Zwykli ludzie, którzy zdecydowali się walczyć z niesprawiedliwością i kolonializmem. Problem polega na tym, że są oni wpisywani dzisiaj w narrację mocno nacjonalistyczną. I w tej narracji ich regionalny charakter zostaje zatarty, bo trzeba ich dopasować do tej meta-narracji ogólnonarodowej.

W swoich czasach obaj byli kojarzeni z ruchami lewicowymi. Bheem współpracował nawet z zakazaną Komunistyczną Partią Indii, a jego hasło: „Dźal, Dźangal, Zamin” („Woda, las, ziemia”) nawiązywało do walki z posiadaczami ziemskimi o prawo do korzystania z lasu i pól przez wiejskie społeczności. Raju podobnie – walczył o prawo miejscowej ludności do zachowania terenów leśnych i tradycyjnego rolnictwa w stanie Andhra Pradeś. Raczej nie pasują na ikony narodowego kina historycznego.

Rzeczywiście, obaj mogliby być bohaterami zupełnie innej opowieści. Nie odbieram im bynajmniej prawa do obecności w panteonie ojców założycieli niepodległych Indii. Ale gdybyśmy się przenieśli sto lat wstecz i zapytali ich, o co walczą, na pewno nie odpowiedzieliby, że walczą o naród indyjski, czy o niepodległość Indii. Bo to pojęcie nie funkcjonowało jeszcze poza kręgiem indyjskich elit. Oni by użyli raczej sformułowania, że walczą przeciwko niesprawiedliwości kolonializmu. Niesprawiedliwości społeczno-ekonomicznej, którą kolonializm niósł. W filmie niestety nie widzimy ich, jak walczą o ziemię i o las.

Ich antagonistą jest od początku brytyjska władza kolonialna, reprezentowana przez demonicznego gubernatora Scotta. Obaj bohaterowie realizują swoje osobiste cele, ale ostatecznie jednoczą siły, aby walczyć z Imperium. Podczas ich pierwszej wspólnej akcji, Raj chwyta indyjską flagę z wypisanym cytatem z XIX wiecznego patriotycznego wiersza „Vande Mataram” („Matko, kłaniam się Tobie”) autorstwa Bankima Chandry Chatterjee’ego. To tak, jakby polski rewolucjonista np. z 1905 roku powiewał podczas akcji biało-czerwoną flagą z cytatem z „Roty”. Nie ma walki z obszarnikami, którzy eksploatowali indyjską ziemię.

Tak, to jest oczywiście strata.

Obaj mogliby być też bohaterami współczesnych ruchów ekologicznych, nie tylko lewicy, gdybyśmy chcieli iść dalej.

Bo to byli ludzie, którzy walczyli przeciwko grabieżczej polityce brytyjskiej wobec lasów. W czasach brytyjskiej kolonizacji dochodziło do masowej deforestacji, Indie traciły swoją naturę. Wiele gatunków zwierząt było zagrożonych wymarciem, bo Brytyjczycy i elity indyjskie masowo na nie polowali. I to mogłaby być opowieść o tym.

Ale z drugiej strony w filmie widać jednak ten wątek ekologiczny, chociaż przeniesiony został z realistycznej fabuły na poziom mitu. Bheem reprezentuje tutaj indyjską naturę, przechodzi chrzest bojowy w dżungli. Nie zdradzając zakrętów fabuły, można powiedzieć, że uosabia siłę dzikich zwierząt. Jest przy tym niewykształcony, nie zna angielskiego, a jego osobistym celem jest uratowanie siostry, porwanej przez Brytyjczyków. To przeciwieństwo drugiego bohatera, Ramy Raja, który jest wykształconym Hindusem w służbie brytyjskiej, niezwykle walecznym i ambitnym. On także pochodzi z wioski, ale przeszedł proces europeizacji. Film pokaże jego przemianę. Na poziomie fabularnej fikcji jest to więc próba pokazania, że ludzie walczący z kolonializmem pochodzili z różnych środowisk, klas, a nawet kast.

Tak, jak najbardziej. W historiografii indyjskiej przez ostatnie 75 lat od odzyskania niepodległości zrobiono naprawdę bardzo dużo, żeby przywracać pamięć o grupach, które walczyły z Brytyjczykami, ale były marginalizowane. To bardzo ważny proces, żeby pokazywać Indusom, że niepodległość Indiom dał nie tylko Mahatma Gandhi. Przeciwko kolonializmowi walczyła rzesza bardzo różnych ludzi, w różnych regionach. Lewicowym środowiskom uniwersyteckim od lat zależało, aby włączać do głównego nurtu historii kobiety i bohaterów ludowych, aby pokazywać wielość ludzi, którzy walczyli z kolonializmem. I ciekawe, jak dzisiaj ich praca jest przechwytywana przez patriotyczne kino, które reprezentuje wartości narodowe/nacjonalistyczne.

Scena z filmu, przedstawiająca mężczyznę, który wpatruje się w oczy ryczącego tygrysa.
Kadr z filmu „RRR”, N.T. Rama Rao jako Bheem, Fot. DVV Entertainment

Staroindyjskie eposy we współczesnym kinie

Rajamouli w gruncie rzeczy nie robi kina reprezentującego jakiś światopogląd, np. prawicowo-nacjonalistyczny, ale komercyjne kino akcji. Wielkie widowiska, angażujące emocjonalnie, adresowane do wielomilionowej publiczności. Przy tym umiejętnie wplata w fabułę wątki tradycyjnej kultury indyjskiej, łącząc je ze współczesnym językiem kina. W tym kontekście niesłychanie ciekawa jest transformacja Raja w Ramę – hinduskiego boga, bohatera sanskryckiego eposu „Ramajana”, który razi wrogów strzałami z łuku.

Wplatanie staroindyjskich eposów czy dawnych opowieści w nowe narracje to coś, co indyjskie kino i również indyjska literatura robią od bardzo dawna.

Oba wielkie eposy: „Mahabharata” i „Ramajana” były i są niezwykle żywe, zarówno w kulturze elit, jak i kulturze ludowej.

W związku z tym ich wykorzystywanie było bardzo częste. Indyjscy filmowcy nie boją się takich nawiązań. Przykładem może być film „Kahaani” z 2012 roku, obsypany nagrodami, w którym główna bohaterka próbuje odnaleźć swojego męża i dowiaduje się, że został zamordowany. I widzimy ją, jak w pewnym momencie staje się boginią, która walczy z demonami i przywraca równowagę światu.

Podobnie jest z Ramą – kiedy zło może zwyciężyć, wtedy musi przyjść bóg albo bogini i przywrócić równowagę w świecie. Te motywy często powracają w różnych tekstach kultury indyjskiej i dla przeciętnego Indusa są czytelne. Indusi wszystkich wyznań, nie tylko wyznawcy hinduizmu, w stu procentach rozumieją te nawiązania kulturowe. Kiedy widzą w kinie bohatera, który jest zwykłym człowiekiem i nagle zmienia się w postać herosa, z długimi, kręconymi włosami i łukiem w ręku, to jest dla nich oczywiste, że stał się bogiem.

Czyli można rozumieć język eposów, wmontowany w popkulturę jako kod kulturowy, wspólny dla wszystkich Indusów? Coś, co spaja to wielokulturowe i wieloreligijne społeczeństwo?

Na pewno tak. Tego rodzaju motywy kulturowe są uniwersalnie zrozumiałe, zarazem mają bardzo wiele znaczeń. Ich wykorzystanie dodaje do filmu jeszcze jedną warstwę. Bo Indusi uwielbiają, kiedy w filmach jest wiele warstw, wiele stylów. W „RRR” jest to po mistrzowsku rozegrane. W scenie poprzedzającej przeistoczenie w bóstwo bohater cytuje dosłownie przesłanie „Bhagawadgity”, świętej księgi hinduizmu, części eposu „Mahabharata”. Mówi, że obowiązkiem wojownika jest walczyć, nie może myśleć o cierpieniu, własnej śmieci, ani nawet o przyszłej wygranej – liczy się czyn, tu i teraz. Dla indyjskiego odbiorcy, nawet nie jakiegoś bardzo oczytanego, to jest zrozumiałe.

Zastanawiam się, jak można byłoby to przełożyć na nasze symbole. Wyobraźmy sobie film o Bitwie Warszawskiej 1920 roku, w którym razem z polską armią z bolszewikami walczy św. Jerzy na koniu. I to święty Jerzy zwyciężał armię Tuchaczewskiego, a nie Piłsudski ze swoimi generałami.

Nie do końca możemy użyć tej analogii, dlatego że bohaterowie wielkich eposów są bohaterami ogólnoindyjskimi. Nawet jeśli są związani z jedną religią – hinduizmem – są uniwersalnymi bohaterami kultury, popularnymi wśród Indusów niezależnie od regionu, języka, a nawet religii. Są obecni w piosenkach ludowych, serialach telewizyjnych, komiksach, w grach komputerowych. Dlatego dzisiejszej prawicy indyjskiej tak łatwo przychodzi wykorzystanie tych wątków w narracji narodowej/nacjonalistycznej.

Kadr z filmu „RRR”, przedstawiający półnagiego mężczyznę z łukiem, którego postać otoczona jest ogniem.
Kadr z filmu „RRR”, Ram Charan w roli Ramy Raja, fot. Fot. DVV Entertaiment

Brytyjskie Imperium bez nostalgii

Porozmawiajmy o Brytyjczykach, drugiej stronie konfliktu. Rajamouli przedstawił ich w wyjątkowo karykaturalny sposób. Poza jedną postacią kobiecą wszyscy są bez wyjątku sadystami, którzy znęcają się nad biednym ludem indyjskim, czerpiąc z tego satysfakcję. Zaskoczyło mnie, że nie ma tam w ogóle żadnej nostalgii za czasami kolonialnymi.

Indus by powiedział, ale za czym ta nostalgia? Nostalgię być może czują Brytyjczycy, bo byli wtedy wielkim imperium. Indusi byli i są bardzo świadomi tego, jak wiele zła kolonializm wyrządził Indiom. Zniszczył gospodarkę wiejską, rzemiosło. Miał też katastrofalne skutki ekologiczne. Łatwo jest nam zapomnieć, że brytyjska kolonizacja w Indiach była brutalna. I „RRR” to pokazuje. W polskich podręcznikach wciąż chyba mowa jest o tym, co brytyjska kolonizacja dała Indiom. Jakby miał to być proces, na którym Indie skorzystały.

Takie przekonanie dotyczy na przykład sieci kolejowej.

Wybudowanej przez indyjskich robotników. Zapomina się łatwo, że kolonizacja była niezwykle brutalna. Indusi byli tego świadomi już sto lat temu i są świadomi dzisiaj. Wiedzą, jak wiele osób zginęło, zarówno bezpośrednio zabitych przez władze kolonialne, ale również – i to jest o wiele większa liczba – tych, które zmarły z powodu klęsk głodu, wywołanych przez grabieżczą politykę Imperium Brytyjskiego.

Indusi są bardzo mocno antykolonialni i pod tym względem nikt za Brytyjczykami nie tęskni.

Z drugiej strony jest pewien rodzaj sentymentu, który możemy mylić z nostalgią, na przykład wyrażający się w stosunku do kolonialnej architektury. W bardzo wielu indyjskich miastach stoją do dziś budynki, postawione przez Brytyjczyków, piękne kościoły, gmachy publiczne w klasycystycznym stylu. Indusi je bardzo lubią. Są ważne dla krajobrazu i tożsamości miast. Ale fakt, że oni je lubią, nie ma nic wspólnego z nostalgią za kolonializmem. Czy jeżeli ktoś w Warszawie dzisiaj lubi Pałac Kultury, to znaczy, że tęskni za stalinizmem? Chyba nie. Więc jeżeli dzisiaj ktoś w Kalkucie mówi, że podoba mu się Memoriał Królowej Wiktorii, czy to znaczy, że tęskni za kolonializmem? Nie, po prostu jest to piękny budynek.

A gdzie na mapie tych postkolonialnych emocji jest krykiet?

W tym filmie akurat nie ma krykieta.

Tak, ale jest tam inna rywalizacja kulturowa, do której zaraz przejdziemy. Zastanawia mnie, dlaczego mimo świadomości krzywd, jakie wyrządził Indiom brytyjski kolonializm, Indusi przejęli wiele brytyjskich zwyczajów, praktyk czy nawet sportów, jak krykiet i rugby. Jeden z poprzednich filmów Rajamouli poświęcił właśnie zawodnikom indyjskiego rugby.

Krykiet był atrakcyjny dla Indusów, ponieważ stał się polem rywalizacji z Brytyjczykami, w dodatku na ich własnym polu. Ten proces przebiegał zresztą także w innych koloniach brytyjskich, przede wszystkim na Karaibach. Brytyjczycy latami karmili Indusów narracją, że ci są słabi i mało inteligentni. Idealni, żeby ich podbić i żeby wykonywali tylko proste, urzędnicze, czy robotnicze zajęcia. A Brytyjczycy jako silniejsi i inteligentniejsi będą nimi rządzić.

Tymczasem do krykieta potrzeba dwóch rzeczy: siły i inteligencji. To sport oparty na taktyce, bardzo ważna jest umiejętność liczenia punktów. I dla tych podbitych nacji umiejętność wygrania z Brytyjczykami w krykieta była kwestią dumy. Bo to był sposób, żeby pokazać Brytyjczykom: zobaczcie, kiedy spotykamy się na boisku, na którym zasady są równe i dla was, i dla nas, jesteśmy w stanie z wami wygrać. Więc to nie jest prawda, że jesteśmy mniej inteligentni.

To kolonialny układ sprawia, że jesteście silniejsi i nami rządzicie.

Kiedy dzisiaj Indusi, Pakistańczycy czy mieszkańcy innych byłych kolonii grają w krykieta z Anglikami, cały czas obecny jest tam element kolonialnej rywalizacji. Na zasadzie, spójrzcie: my możemy być dzisiaj mistrzami świata. Możemy was pokonać, bo gramy na równych zasadach, na tym samym boisku.

Pojedynek na taniec

W filmie „RRR” nie ma gry w krykiet, ale jest coś analogicznego, czyli pojedynek na taniec. Piosenka „Naatu Naatu”, do której powstała ta sekwencja, dostała Oscara dla najlepszej piosenki oryginalnej. Przy tej scenie chciałbym się zatrzymać, bo kumuluje się w niej wiele tematów związanych ze stosunkiem między Brytyjczykami i Indusami, czy szerzej Europejczykami, a resztą świata. Nasi bohaterowie zostają zaproszeni na party, organizowane przez Brytyjczyków, gdzie tańczy się tańce europejskie. Młoda Angielka prosi Bheema do walca, ale na parkiecie inny tancerz podstawia mu nogę, a następnie szydzi z jego braku umiejętności tanecznych. W odpowiedzi Ram dołącza do Bheema i wspólnie tańczą nieokiełznany, żywiołowy, indyjski taniec „Naatu Naatu”. Mamy dwóch niezwykle witalnych mężczyzn, Indusów, którzy swoim tańcem przykuwają uwagę wszystkich kobiet. Wygrywają z flegmatycznymi Brytyjczykami, choć nie znają europejskich kroków. Jak to rozumieć?

Kluczowe w tej scenie jest to, że kiedy Brytyjczycy chcą poniżyć Indusów, oni nie tylko się nie dają, ale również zmieniają zasady gry. Nie będą uczyć się walca, żeby pokonać Brytyjczyków w europejskim tańcu. Nie, oni im pokażą, że mają własne zasady, własną kulturę i tą swoją własną kulturą ich pokonają.

Czyli inaczej niż w krykiecie, zmieniają zasady gry i wygrywają na własnym polu.

Tak, sekwencja tańca „Naatu Naatu” podsumowuje stosunek, jaki dzisiaj Indusi mają do dawnego imperium i w ogóle do świata zewnętrznego.

Indusi dzisiaj, szczególnie w relacjach z Wielką Brytanią, mówią tak: my idziemy do przodu, rozwijamy się, chcemy być sobą.

Indyjska narodowa narracja nie polega na ciągłym wracaniu do krzywd z przeszłości, na podkreślaniu ile złego wyrządzili Brytyjczycy. Niesie inny przekaz: Indie muszą być silne gospodarczo, politycznie, kulturowo. I to jest nasza zemsta na Imperium Brytyjskim, że my budujemy nasze własne imperium. Wiadomo, że Brytyjczycy byli okropni, ale nie ma co rozpamiętywać przeszłości. My idziemy do przodu, chcemy grać na własnych zasadach. I piosenka „Naatu Naatu” w niesamowicie wspaniały sposób podsumowuje ten niezwykle ważny dzisiaj wątek w narodowej narracji indyjskiej.

Ale tam jest też zaszyty lęk, który podsyca dzisiaj europejska prawica – przed tym, że ludzie innej kultury, przybysze, uchodźcy zabiorą nam nasze kobiety, skażą krew. Pokazuje to praca kamery w tej scenie: widzimy nie tylko zazdrosnych mężczyzn, ale przede wszystkim Brytyjczyków, którzy boją się stracić kontrolę nad swymi kobietami.

Ten temat rzeczywiście tam jest, ale to dotyczy szerszej kwestii: w jaki sposób pokazywane są w ogóle kobiety w tym filmie. Postaci kobiece nie są rozwinięte, są bierne. Z jednej strony mamy Malli – młodą siostrę Bheema, która została porwana i którą trzeba odzyskać. Z drugiej strony jest Sita, wierna żona drugiego bohatera, Ramy Raja, która czeka, aż wybranek wróci z tej walki i będą szczęśliwi.

Indusi z jednej strony potrafią oczarować Angielki, a z drugiej stają się obrońcami indyjskich kobiet, które muszą chronić przed złymi Brytyjczykami. Motyw ochrony kobiet tam jak najbardziej jest, ale dotyczy przede wszystkim ochrony indyjskich kobiet, którym zagrażają Brytyjczycy i dlatego indyjscy mężczyźni muszą je ratować.

Gdzie są kobiety - bohaterki?

Brakuje mi również rozbudowanych ról kobiecych. Jednak akcja osadzona jest w realiach patriarchalnego świata, w którym kobiety nie pełnią wiodącej roli.

Tak, ale jak powiedziałam na początku, bardzo ważne jest dzisiaj dla Indii, że o niepodległość walczyły także kobiety. A tego w filmie Rajamouliego zabrakło.

To jest raczej wyjątek od reguły, bo dzisiaj w Indiach, w przeciwieństwie do polskiej narracji historycznej, historycy i historyczki starają się włączyć w główny nurt narracji kobiety i inne grupy marginalizowane. U nas, mam wrażenie, nie wykonuje się żadnych działań w tym kierunku. Kiedy obchodziliśmy stulecie niepodległości, czy usłyszeliśmy o jakiejś matce- założycielce niepodległej Polski? Nie usłyszeliśmy. Natomiast kiedy Indie obchodziły w zeszłym roku 75-lecie niepodległości, to jedna z kobiet walczących o niepodległość – Lakszmi Bai, królowa Dźhansi– znalazła się w panteonie, była wszędzie obecna.

Dlatego tym bardziej zwraca uwagę, że w „RRR” kobiety są takie bierne. Wszyscy w Indiach wiedzą, że tak nie było.

Trochę inaczej patrzę na postać małej Malli. Dla mnie jest ona uosobieniem unikatowej indyjskiej kultury, którą skradli i wykorzystali Brytyjczycy. Dziewczynka zostaje porwana dla swoich niezwykłych umiejętności: malowania dłoni henną i śpiewu. Rajamouli nie boi się prostych, nawet naiwnych skojarzeń: Malli to Indie zawłaszczone przez Brytyjczyków, które trzeba odzyskać. Mylę się?

Nie, ona rzeczywiście symbolizuje indyjskość, którą trzeba ocalić. Ale według mnie kluczowe jest, że cała gra w tym filmie toczy się o kobietę. W ikonografii niepodległościowej, która pojawia się na przełomie XIX i XX wieku, Indie są wyobrażone jako piękna kobieta, przypominająca te wszystkie boginie, które walczyły z demonami. Obrona Indii jest skojarzona z obroną kobiet, czy obroną matki Indii.

Filmowa symbolika idzie jeszcze dalej: w jednej ze scen Bheem poddany jest karze chłosty, jego krew wsiąka w ziemię. Kamera pokazuje w zbliżeniu, jak jego towarzysz Rama Raj dotyka ziemi, nasączonej krwią i z tego czerpie siłę do walki. Obraz jest na granicy patriotycznego kiczu. Ale to w jakiś cudowny sposób działa i nie staje się autoparodią, tylko pasjonującą przygodą fabularną.

Indyjskie władze nie zlecają filmów

Na koniec chciałem zapytać o polskie kino historyczne. Rządząca koalicja prawicowa zainwestowała w ciągu pięciu lat ponad sto milionów złotych w kino historyczne, które miało sławić na świecie polskie bohaterstwo i budować dumę narodową. Na razie nic z tego nie wyszło. Żaden z blisko setki filmów historycznych nakręconych po 2016 roku nie przebił się do publiczności międzynarodowej. Jaka jest różnica między podejściem do historii w polskim kinie i kinie indyjskim? Jaka jest indyjska recepta na to, żeby przebić się z własną historią na rynki międzynarodowe?

Warto pamiętać, że w Indiach tych filmów nie zleca władza. To nie jest tak, że partia rządząca ma jakieś specjalne dotacje dla twórców i oni kręcą dlatego taki film. Nie, to są filmy robione dla zysku. Mają gigantyczne budżety i mają się sprzedawać. Jedyne zjawisko, do którego możemy porównać widowiska takie jak „RRR” jeśli chodzi o rozmach i wielkość budżetu, to amerykańskie filmy o superbohaterach.

„RRR” kosztował blisko 70 milionów dolarów, zarobił jak dotąd dwa razy tyle.

Indyjski rynek kinowy to umożliwia, bo jest bardzo duży. Taki film jak „RRR” wchodzi do kin z dubbingiem w kilku językach. Również piosenki są dubbingowane. Wyświetlany jest jednocześnie w tysiącach kin w całych Indiach, dlatego ma szansę zarobić na siebie. W przypadku „RRR” ważnym czynnikiem był również termin premiery, który przypadł na koniec pandemii i otwarcie kin wiosną ubiegłego roku. Wszyscy byli spragnieni pójścia do kina na taki właśnie, wielki, rozrywkowy film. I „RRR” spełnił te oczekiwania.

Wątek patriotyczny był niewątpliwie ważny dla twórców, ale jeszcze ważniejszy był sukces komercyjny.

Myślę jednak, że Rajamouli coś wie o indyjskiej publiczności, bo inaczej nie podjąłby tematu walki o niepodległość. Przypomina mi się powiedzenie Andrzeja Wajdy, że kino zawsze musi pytać o to, kto jest bohaterem naszych czasów. Według Rajamouliego wzorem współczesnego bohatera są indyjscy rewolucjoniści, walczący z europejskimi kolonizatorami. Co zapewne odpowiada ambicjom i aspiracjom dużej części społeczeństwa Indii. W Polsce się to kompletnie nie udaje, może dlatego, że nie utożsamiamy się z żołnierzami wyklętymi i ofiarami komunizmu, których pokazuje nam w kółko narodowe kino.

Zgadzam się, „RRR” pokazuje indyjskich bohaterów takich, jakich Indie potrzebują, o jakich Indie marzą i dlatego przemawia do publiczności. Ale być może kluczowe jest też to, że dla Indusów dzisiaj rozmowa o kolonialnej przeszłości i walce o niepodległość jest dużo ważniejsza niż dla Polaków. W Indiach dzisiaj naprawdę dużo się mówi o przeszłości, między innymi dlatego, że przez lata indyjską historię pisali głównie Brytyjczycy.

Dopiero od 75 lat Indusi piszą swoją historię. To bardzo ważny element procesu dekolonizacji.

Narodowa historia to ważny nurt na uniwersytetach, w środowisku elit, ale ciekawe jest, jak ten nurt przechodzi na poziom debaty publicznej, staje się ważny dla zwykłych ludzi. Dla przeciętnego Indusa poczucie tożsamości jest niezwykle ważne. Oni chcą być dumni ze swojego kraju i chcą mieć poczucie, że odzyskali ten kraj w stu procentach. Elementem odzyskiwania tego kraju jest właśnie odzyskiwanie własnej historii. I ta superprodukcja z szalonymi bohaterami, zwrotami akcji, niesamowitymi efektami specjalnymi, wpisuje się w tę narrację. Narrację, która jest dzisiaj Indusom bardzo potrzebna do tworzenia opowieści o samych sobie.

Czyli na razie nie doczekamy się polskiego filmu o walce o niepodległość, w którym Piłsudski i Dmowski tańczą szalonego oberka przed niemieckimi czy rosyjskimi okupantami? A w walce wspierają ich żubry?

Być może po prostu nie mamy takiej potrzeby? A może jeszcze nie odnaleźliśmy własnego bohatera, którego historia nas porwie? Pamiętajmy, że w “RRR” to nie Mahatma Gandhi, a dwóch chłopów tańczy i pokonuje imperium. Widzowie na całym świecie kochają opowieści o zwykłych ludziach, którzy stają do walki i wbrew logice, wbrew przewidywaniom odnoszą sukces. Może więc w Polsce potrzebujemy castingu na nowych bohaterów narodowych, bo reżyserów pokroju Rajamouliego na pewno mamy.

Portret Weroniki Rokickiej.
Weronika Rokicka, fot. Fot. Mikołaj Starzyński.

Weronika Rokicka - indolożka, politolożka, autorka książki „Indie. Kraj miliarda marzeń”, wykładowczyni na Wydziale Orientalistycznym UW; jako stypendystka rządu indyjskiego i programu Erasmus Mundus razem dwa lata studiowała w Indiach i Nepalu, gdzie teraz regularnie wraca. W latach 2011-2018 jako pracowniczka polskiej sekcji Amnesty International zajmowała się obszarem praw kobiet i dyskryminacji.

;
Na zdjęciu Roman Pawłowski
Roman Pawłowski

publicysta, kurator teatralny, dramaturg. Absolwent teatrologii Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie, w latach 1994-2012 dziennikarz działu kultury „Gazety Wyborczej”. Laureat Nagrody im. Zbigniewa Raszewskiego dla najlepszego polskiego krytyka teatralnego (1995). Opublikował m.in. antologie polskich sztuk współczesnych „Pokolenie porno i inne niesmaczne utwory teatralne” (2003) i „Made in Poland. Dziewięć sztuk teatralnych z Polski” (2006), a także zbiór wywiadów z czołowymi polskimi ludźmi kultury „Bitwa o kulturę #przyszłość” (2015), wyróżniony nagrodą „Gazety Wyborczej” w Lublinie „Strzała 2015”. Od 2014 związany z TR Warszawa, gdzie odpowiada za rozwój linii programowej teatru oraz pracę z młodymi twórcami i twórczyniami.

Komentarze