Głośne sprawy z wątkami dotyczącymi wpływów obcych służb to wzorcowe przykłady państwowej niemocy w Polsce. Bezradność prezentują organy ścigania, służby i inne instytucje. Zostają nam dziennikarskie ustalenia i chaotyczne przekazy polityków
Nie ma wątpliwości, że Polska jest obszarem działań rosyjskich służb, podobnie zresztą jak wiele innych państw europejskich. Widać to zarówno, gdy analizuje się rosyjskie narracje rozpowszechniane w sieci, jak i gdy przyjrzymy się działaniom środowisk prokremlowskich w Polsce. Wielokrotnie opisywałam to na łamach OKO.press.
Zaznaczmy: nie jest to nowa sytuacja. Służby rosyjskie operowały na terenie naszego kraju od początku ich istnienia. Jednak od wybuchu wojny w Ukrainie problem z tygodnia na tydzień robi się poważniejszy. Mamy podstawy, by twierdzić, że Kremlowi zależy na jak najintensywniejszym wpływaniu na polską politykę i na nastroje Polaków. Jesteśmy wszak jednymi z głównych sojuszników Ukrainy oraz Stanów Zjednoczonych - a to w nich Moskwa widzi swoich głównych wrogów. Nic dziwnego, że działania prorosyjskie w Polsce są coraz bardziej widoczne w przestrzeni publicznej.
Od tego, czy potrafimy postawić tamę działaniom rosyjskich służb na terenie naszego kraju, zależy, w jaki sposób będziemy postrzegani na zewnątrz. Czy nasza pozycja jako partnerów dla NATO lub Unii Europejskiej, w perspektywie rosnącego zagrożenia militarnego, będzie silna czy słaba. A dziś ma to bezpośrednie przełożenie na bezpieczeństwo państwa.
Niestety, perspektywy są kiepskie.
Obecne władze na poziomie systemowym nie radzą sobie ze sprawami, w których pojawiają się zarzuty o kontakty z obcymi służbami. Zwłaszcza tymi, które są głośne i dotyczą osób publicznych.
Ani afera podsłuchowa z 2014 roku, ani aresztowanie byłego posła Mateusza Piskorskiego za szpiegostwo w 2016 roku, ani afera mailowa z 2021 roku do dziś nie zostały w pełni wyjaśnione. Za szpiegostwo skazywane są tylko „płotki” – ludzie nieznani w przestrzeni publicznej, zajmujący niezbyt eksponowane stanowiska lub działający na własną rękę. Kiedy podejrzenia dotyczą osób rozpoznawalnych, państwo polskie popada w dziwną niemoc.
Cykl „SOBOTA PRAWDĘ CI POWIE” to propozycja OKO.press na pierwszy dzień weekendu. Znajdziecie tu fact-checkingi (z OKO-wym fałszometrem) zarówno z polityki polskiej, jak i ze świata, bo nie tylko u nas politycy i polityczki kłamią, kręcą, konfabulują. Cofniemy się też w przeszłość, bo kłamstwo towarzyszyło całym dziejom. Będziemy rozbrajać mity i popularne złudzenia krążące po sieci i ludzkich umysłach. I pisać o błędach poznawczych, które sprawiają, że jesteśmy bezbronni wobec kłamstw. Tylko czy naprawdę jesteśmy? Nad tym też się zastanowimy.
Afera podsłuchowa, która wybuchła w 2014 roku, właśnie miała swoją kolejną odsłonę. Artykuł Grzegorza Rzeczkowskiego, opublikowany w „Newsweeku”, jest kolejnym dowodem systemowej niemocy. 11 czerwca 2021 roku świadek Marcin W., były wspólnik Marka Falenty (skazanego w aferze podsłuchowej za zorganizowanie nagrywania osób publicznych w celach biznesowo-finansowych), po raz kolejny zeznawał w prokuraturze. Powiedział śledczym, że Falenta sprzedał nagrania rozmów polskich polityków Rosjanom. Dość szczegółowo opisał okoliczności i zaangażowane osoby. Mówił, że się boi, bo Rosjanie mu grożą.
W tej sytuacji Rzeczkowski zapytał prokuraturę, czy zajęła się tymi zeznaniami. Ustalił, że sprawa jest rozpoznawana w odrębnym postępowaniu, ale nie w kierunku szpiegostwa lub współpracy z obcym wywiadem, lecz korupcji gospodarczej, korzyści majątkowych i ewentualnego ujawnienia tajemnicy służbowej lub zawodowej.
Także „Gazeta Wyborcza” dopytywała prokuraturę, czy bada sprawę sprzedaży taśm Rosjanom. Usłyszała, że jest śledztwo dotyczące „kilku wątków, w tym poruszanych w wyjaśnieniach Marcina W”. Jakich? Tego już nie określono. Wydaje się, że śledczo kwestia kontaktów z Rosjanami leży odłogiem.
Na doniesienia „Newsweeka” zareagował między innymi Prokurator Generalny (a jednocześnie minister sprawiedliwości) Zbigniew Ziobro. Odtajnił sześć protokołów zeznań Marcina W. Jest wśród nich zeznanie opisane przez Rzeczkowskiego, ale także doniesienia tego samego świadka o przekazaniu łapówki Michałowi Tuskowi, synowi Donalda Tuska. Choć nie wnoszą one nic do wątków szpiegowskich, zostały upublicznione – prawdopodobnie po to, by jednocześnie uderzyć w lidera Platformy Obywatelskiej oraz podważyć wiarygodność świadka.
Prawicowe media od razu określiły zeznania Marcina W. na temat łapówki, składane przez niego już w 2017 roku, jako „pasujące do sensacyjnego filmu klasy C” (cytuję za portalem wpolityce). A kilka dni po publikacji wiceminister sprawiedliwości Sebastian Kaleta w Radiu RMF FM wprost przyznał, że prokuratura nie znalazła dowodów na wręczenie łapówki Michałowi Tuskowi. Czyli świadek mówił nieprawdę. A skoro tak, to resztę wydedukujcie sami: Marcin W. jest niewiarygodny, nie ma więc również podstaw, by wierzyć jego zeznaniom w sprawie kontaktów z Rosjanami.
Reakcja władz na artykuł „Newsweeka” to ilustracja sposobu „radzenia sobie” (a raczej „nieradzenia”) organów ścigania z pojawiającymi się podejrzeniami o współpracę z obcym wywiadem. Przecież opisane zeznania Marcina W. to jedna z kilku informacji, wskazujących na powiązania Rosjan z aferą podsłuchową. A jednak prokuratura nie podjęła tego wątku. Pytana dlaczego, milczy albo – ustami Prokuratora Generalnego – podważa wiarygodność świadka.
Co istotne, jest to ten sam świadek, którego sama w innych sprawach uznała za przynajmniej częściowo wiarygodnego. W śledztwie dotyczącym założenia i kierowania zorganizowaną grupą przestępczą Marcin W. jest jednym z ważniejszych świadków tej samej prokuratury.
Jak widać zamiast wyjaśnienia sprawy, w tym wątków istotnych dla bezpieczeństwa państwa, mamy zaciemnianie jej obrazu. A przecież nie chodzi o to, by koniecznie uznać, że za aferą podsłuchową stoją Rosjanie, lecz by wyjaśnić wszelkie okoliczności tej sprawy. A potem rzetelnie poinformować opinię publiczną o ustaleniach. Tylko tyle. W Polsce – aż tyle.
Drugi przykład to afera mailowa, czyli wyciek korespondencji mailowej polityków, głównie ministra Michała Dworczyka, ówczesnego szefa KPRM. W mailach tych mieliśmy i mamy (wciąż są publikowane w internecie) szeroki przegląd służbowej korespondencji Dworczyka z premierem Mateuszem Morawieckim i współpracownikami z rządu. A także z osobami spoza kręgów rządowych, jak choćby z płk. Krzysztofem Gajem, który z prywatnej skrzynki przesyłał ministrowi informacje dotyczące obronności państwa, także te niejawne.
Tu wątek dotyczący udziału Rosjan w aferze pojawił się natychmiast – politycy PiS już w pierwszych dniach po ujawnieniu wycieku twierdzili, że stoi za nim Rosja. Choć na dobrą sprawę wtedy nie było na to żadnych dowodów. Później pojawiły się jednak wyraźne poszlaki, ustalane niezależnie od instytucji państwa:
- odkryto rosyjskojęzyczny kanał na Telegramie, który jako pierwszy publikował wycieki z korespondencji polskiego rządu,
- ustaliłam powiązania tego kanału z rosyjską fabryką mediów Patriot Media Group Jewgienija Prigożina,
- amerykańska firma Mandiant ujawniła istnienie grupy hakerskiej Ghostwriter, operującej w przestrzeni sieciowej Polski, Niemiec i krajów nadbałtyckich; a potem powiązała z tą grupą wyciek polskiej korespondencji i wskazała na Białoruś jako na główne miejsce realizacji operacji, dodając, że udział Rosji także jest możliwy.
Jednocześnie wiele wskazuje na to, że w operacji biorą udział również jakieś osoby z Polski.
Zaraz po wybuchu afery, w czerwcu 2021 roku, śledztwo wszczęła Prokuratura Okręgowa w Warszawie – w sprawie bezprawnego wykorzystania danych dostępu do poczty ministra Michała Dworczyka. Postępowanie przekazano do prowadzenia ABW. Obecnie śledztwo wciąż znajduje się "na etapie gromadzenia materiału dowodowego".
Do tej pory służby poinformowały jedynie, że włamania na skrzynki miały charakter masowy i prawdopodobnie dotyczyły nawet kilkuset polityków. Wielokrotnie próbowały też zablokować kanały i strony publikujące wykradzione maile. Jednak po każdej blokadzie operatorzy przenosili stronę pod nowy adres.
O działania ABW dopytywał poseł Paweł Olszewski (PO). Pisał w interpelacji: „Dlaczego ABW jako służba specjalna, wiodąca w sprawach ochrony informacji niejawnych, nie kieruje się interesem ochrony informacji niejawnych, wskutek czego nie wszczęła wobec ministra Michała Dworczyka kontrolnego postępowania sprawdzającego?”.
6 września poseł otrzymał odpowiedź od ministra Mariusza Kamińskiego – wyjątkowo lakoniczną: „Informuję, że Minister Koordynator Służb Specjalnych nie odnosi się do politycznych dywagacji opartych na publikacjach będących następstwem ataków hakerskich i akcji dezinformacyjnych. Jednocześnie informuję, że służby na bieżąco realizują swoje zadania w zakresie ochrony informacji niejawnych”.
Poseł Adam Szłapka, przewodniczący partii Nowoczesna, odnosząc się do treści ujawnianych maili, składał doniesienia do prokuratury o możliwości popełnienia przestępstwa. Ale prokuratura je odrzucała.
Dziś znajdujemy się więc w sytuacji, gdy o efektach postępowania nic nie wiadomo, wycieki z maili wciąż są publikowane, a służby milczą. Milczenie to świetna metoda na podważanie wiarygodności śledztw dziennikarzy i ekspertów. Bo skoro państwo nic nie potwierdza, można dowolną liczbę razy polemizować z ustaleniami oraz głosić własne tezy, także bezpodstawne. W takiej dyskusji sprawy najbardziej istotne perfekcyjnie się rozmywają.
Tyle że ta metoda jest fatalna, jeśli chodzi o bezpieczeństwo państwa. Wpływy obcych służb w każdym kraju są oczywistością. Naiwnością byłoby przekonanie, że rosyjskie służby, zaangażowane w operacje m.in. w USA, Wielkiej Brytanii, Niemczech, Francji, Czechach, akurat Polskę postanowiły ominąć. Dużo bardziej prawdopodobna teza brzmi: w Polsce takie operacje też są realizowane. Tyle że niewiele o nich wiemy.
Można by przypuszczać, że niemoc państwa ma przyczyny czysto polityczne – że to próba chronienia „swoich” za wszelką cenę. Ale taką tezę podważa sprawa Mateusza Piskorskiego, byłego posła Samoobrony, przewodniczącego prorosyjskiej partii „Zmiana”.
W 2016 roku został on aresztowany pod zarzutem szpiegostwa na rzecz Rosji i Chin. Spędził trzy lata w areszcie. Dopiero w 2018 roku powstał akt oskarżenia (w znacznej części niejawny). W maju 2019 sąd wypuścił Piskorskiego na wolność po wpłaceniu 200 tysięcy zł kaucji. Jego proces trwa do dziś. Odbyło się już kilkadziesiąt rozpraw, a wyroku jak nie było, tak nie ma.
Przewlekłość postępowań nie jest w Polsce sprawą niezwyczajną, tu jednak dotyczy nie tylko sądu, ale i prokuratury, przy tym jest wyjątkowo szkodliwa. Zwłaszcza w świetle nowych informacji, które dotyczą ustalonych przez prokuratorów faktów na temat działalności Piskorskiego. Informacje te wyemitowała niedawno TVP. Proszona przez nas o ich potwierdzenie Prokuratura Krajowa odesłała nas do Sądu Okręgowego w Warszawie. Zaś sąd nie odpowiedział na pytania.
Według TVP Mateusz Piskorski miał przez siedem lat, od 2009 roku, przekazywać informacje rosyjskim agentom z Federalnej Służby Bezpieczeństwa i Wywiadu Zagranicznego. Jego kontaktami mieli być: oficjalnie występujący jako politolodzy Aleksiej Martynow i Oleg Bondarenko, a także Jurij Bondarenko, były dyrektor Rosyjskiego Centrum Dialogu Rosyjsko-Polskiego i Porozumienia w Moskwie.
Piskorski miał nie tylko realizować zlecane mu zadania, ale także składać własne propozycje. Między innymi – jak stwierdzono w TVP, cytując akt oskarżenia - miał „utworzyć kontrolowane i finansowane przez rosyjski wywiad struktury, dla których opracował projekty ich organizacji i założenia działalności, a następnie angażował ich członków i sympatyków do akcji propagandowych”.
Dwie z tych organizacji Piskorski założył osobiście: Stowarzyszenie Komitet Ukraiński oraz partię „Zmiana”. Trzeci podmiot, wymieniany przez Telewizję Polską, to Stowarzyszenie Powiernictwo Kresowe.
Oskarżony zaprzecza zarzutom, twierdzi, że nigdy nie złamał prawa i że jest osobą represjonowaną politycznie.
Powiernictwo Kresowe to organizacja działająca od 2014 roku do dziś. Kieruje nią Konrad Rękas, były współpracownik Piskorskiego w partii „Zmiana”, były polityk Samoobrony oraz samorządowiec. Był wiceprezesem Europejskiego Centrum Analiz Geopolitycznych, założonego przez Piskorskiego. W ostatnich latach związany z Xportal.pl – w ramach tej inicjatywy razem z Bartoszem Bekierem i Ronaldem Laseckim współpracował z rosyjskim filozofem i nacjonalistą Aleksandrem Duginem.
Już po emisji programu w TVP Rękas poinformował, że w sprawie Piskorskiego nie był nigdy przesłuchiwany. Stwierdził również: „Nie było i nie ma żadnego śledztwa ABW w sprawie Powiernictwa Kresowego, a przynajmniej nic mi na ten temat nie wiadomo”. Wyjaśniał też, że sama organizacja w swoich działaniach „wyręcza państwo polskie w walce o odzyskanie polskiej własności na Kresach”.
Dopytywana przeze mnie Prokuratura Krajowa poinformowała, że prowadzi śledztwo dotyczące osób związanych z działalnością Piskorskiego. Ale „ze względu na przedmiot postępowania materiały (…) mają charakter niejawny, co uniemożliwia udzielenie bliższych informacji dotyczących zakresu śledztwa”.
Od chwili aresztowania Mateusza Piskorskiego do dziś, a więc przez siedem lat, współpracownicy tego polityka bez żadnych problemów kontynuowali działalność. Sam oskarżony od wyjścia z aresztu w 2019 roku wypowiada się dla rosyjskich i białoruskich mediów. W Polsce publikuje artykuły zgodne z rosyjską propagandą, głównie na portalu „Myśl Polska”.
Są one przedrukowywane między innymi przez rosyjski portal News Front, który według służb USA powstaje przy udziale rosyjskich funkcjonariuszy. Na stronie rosyjskiego Międzynarodowego Instytutu Nowych Państw, którym kieruje wskazany w akcie oskarżenia jako rosyjski agent Aleksiej Martynow, Piskorski wciąż jest wymieniany jako ekspert Instytutu.
Na tym nie koniec: dopiero w lipcu 2022 roku Straż Marszałkowska uniemożliwiła Piskorskiemu swobodne poruszanie się po Sejmie. Do tego momentu mógł bez problemu wejść do budynków polskiego parlamentu dzięki Karcie Byłego Posła. Zaś w marcu oskarżony wystąpił w roli tłumacza u boku prezydentowej Agaty Dudy podczas oficjalnego spotkania z uchodźcami z Ukrainy.
Podsumowując: po siedmiu latach od aresztowania wciąż nie wiemy, czy stawiane Piskorskiemu zarzuty potwierdzą się przed sądem. Jednak skoro państwo przedstawia mu akt oskarżenia twierdząc, że szpiegował, można przypuszczać, że to samo państwo powinno zrobić wszystko, by:
- Ograniczyć oskarżonemu dostęp do osób publicznych, posiadających wrażliwe - z perspektywy bezpieczeństwa państwa – informacje;
- Jak najszybciej sprawdzić jego współpracowników pod kątem tych samych zarzutów, a w razie ich potwierdzenia postawić ich przed sądem (lub rozstrzygnąć, że zarzuty są bezzasadne);
- Natychmiast zająć się organizacjami, wskazanymi w akcie oskarżenia jako te, które miały być kontrolowane przez rosyjski wywiad.
A jednak żaden z tych punktów nie został w pełni zrealizowany.
Niestety, opisywane zdarzenia aż nazbyt dobrze pokazują niemoc państwa polskiego. Przykłady innych krajów dowodzą jednak, że w takich sytuacjach można reagować skutecznie.
Zacznijmy od Stanów Zjednoczonych. Kiedy w przestrzeni publicznej pojawiły się informacje, że Rosja mogła ingerować w wybory prezydenckie w 2016 roku, w maju 2017 prokurator specjalny Robert Mueller rozpoczął śledztwo w tej sprawie. Mimo iż sprawa dotyczyła urzędującego prezydenta Donalda Trumpa.
Mueller zakończył postępowanie już w marcu 2019 roku. W trakcie przesłuchał najważniejszych polityków z otoczenia prezydenta. Sześciu osobom związanym z kampanią Trumpa postawił zarzuty: o składanie fałszywych zeznań, naruszenie zasad finansowania kampanii i (jednej osobie) zarzuty w związku z prorosyjskim lobbingiem na Ukrainie. Trzech oskarżonych jeszcze przed zakończeniem głównego śledztwa zostało skazanych.
Postępowanie potwierdziło, że doszło do rosyjskiej ingerencji w wybory. Rosjanie zrealizowali kampanię dezinformacyjną w sieci oraz wykradli korespondencję mailową Komitetu Partii Demokratycznej. Oskarżono 26 Rosjan i trzy rosyjskie firmy, w tym dwunastu rosyjskich agentów, powiązanych z wywiadem GRU.
Sprawą zajęła się także Komisja ds. Wywiadu Senatu USA. W końcowym raporcie z sierpnia 2020 roku uznała ona, że rosyjski rząd zaangażował się w kampanię prezydencką na rzecz Donalda Trumpa.
Nieco gorzej z podejrzeniami o ingerencję Rosji poradziła sobie Wielka Brytania. Choć także w tym przypadku podjęte działania były dużo bardziej przejrzyste niż te, które znamy z Polski. Chodziło o zaangażowanie Rosji w kampanię przed referendum w sprawie brexitu w 2016 roku.
W tej sprawie dochodzenie prowadziła brytyjska Komisja Wyborcza oraz dwie komisje parlamentarne. W październiku 2019 roku Komisja ds. Wywiadu przekazała rządowi „The Russia Report”. Rząd Borisa Johnsona nie chciał go upublicznić, w końcu w lipcu 2020 opublikowała go sama Komisja.
Jak się okazało, ustalenia dotyczyły nie tyle referendum, ile w ogóle wpływów Rosji w Wielkiej Brytanii. Komisja stwierdziła, że wielu członków brytyjskiej Izby Lordów prowadzi interesy biznesowe z Rosją. A brytyjski rząd nigdy nawet nie próbował zbadać wpływu Rosji na przebieg referendum ws. brexitu, na co Komisja znalazła pisemne dowody.
Stwierdzono, że Rosja była zaangażowana w kampanię przed referendum w sprawie niepodległości Szkocji w 2014 roku. A mimo to przed referendum ws. brexitu nie zrobiono nic, by się przed takimi wpływami ochronić. Podkreślono, że Londyn jest zalany rosyjskimi pieniędzmi. Renomowane brytyjskie kancelarie prawne, agencje nieruchomości, księgowi, agencje PR pracują dla rosyjskich oligarchów bliskich Putinowi. „A przecież powszechnie wiadomo, że rosyjski wywiad i biznes są ze sobą całkowicie powiązane” – podsumowano.
Śledztwa dotyczące rosyjskich wpływów w krajach europejskich toczą się cały czas. We wrześniu amerykańskie służby odtajniły fragment swojego raportu. Wynika z niego, że od 2014 roku Rosja przekazała zagranicznym partiom i politykom ponad 300 milionów dolarów, w ponad 20 krajach. Finansowane miały być działania, które dawały szansę na manipulowanie „demokracjami od środka”.
Choć nie podano, o partie w jakich państwach chodziło, we Francji już tydzień później członkowie Zgromadzenia Narodowego poprosili przewodniczącego niższej izby parlamentu o powołanie komisji śledczej. Celem ma być właśnie zbadanie potencjalnego finansowania partii przez Rosję. We Francji powszechnie wiadomo, iż skrajnie prawicowa partia Marine Le Pen zaciągnęła pożyczkę na kampanię w rosyjskim banku – i wciąż spłaca to zobowiązanie.
W Niemczech z kolei właśnie stracił posadę szef Federalnego Urzędu Bezpieczeństwa Informacyjnego Arne Schönbohm. Wszystko po tym, jak ujawniono, że był obserwatorem wyborów prezydenckich w Rosji na zaproszenie rosyjskiej Dumy Państwowej, zaś założone przez niego stowarzyszenie współpracowało z rosyjską organizacją, którą kierował były wysoki rangą urzędnik rosyjskiego wywiadu.
Choć Schönbohm sam wystąpił natychmiast o wszczęcie postępowania dyscyplinarnego, by wyjaśnić sytuację, stracił stanowisko. Prawdopodobnie chodziło przede wszystkim o odcięcie go od dostępu do poufnych informacji.
Natomiast w Polsce płk Krzysztof Gaj, jeden z bohaterów afery mailowej, stracił dostęp do poufnych informacji dopiero w czerwcu 2022 roku. Aż 16 miesięcy od pierwszych wycieków jego dokumentów na temat polskiego wojska (były publikowane na rosyjskojęzycznym kanale już w lutym 2021).
W każdym z opisywanych przypadków w inny sposób zareagowano na doniesienia o możliwych powiązaniach z Rosją – ale zareagowano, wykorzystując wpisane w system procedury. Jak widać państwo jest w stanie poradzić sobie z tego rodzaju podejrzeniami, nawet gdy dotyczą urzędującego prezydenta, są niekorzystne dla rządu czy wysokich urzędników.
Niestety, w Polsce jest inaczej. Wątki wskazujące na współpracę z obcym wywiadem czy nielegalne zewnętrzne finansowanie, gdy dotyczą głośnych spraw i osób publicznych, są pomijane albo rozwadniane. Śledztwa trwają latami, wynika z nich niewiele albo po prostu nic, opinia publiczna nie jest informowana o ustaleniach. Jedynymi źródłami informacji stają się dziennikarskie śledztwa (podważane przez polityków) lub raporty z zagranicy.
Państwo polskie jawnie okazuje swoją niemoc i bezradność. A obce służby? Zapewne wciąż działają.
Afery
Władza
Władimir Putin
Prawo i Sprawiedliwość
Prokuratura
Rząd Mateusza Morawieckiego
Afera mailowa
afera podsłuchowa
Rosja
szpiegostwo
Analizuje funkcjonowanie polityki w sieci. Specjalistka marketingu sektora publicznego, pracuje dla instytucji publicznych, uczelni wyższych i organizacji pozarządowych. Stała współpracowniczka OKO.press
Analizuje funkcjonowanie polityki w sieci. Specjalistka marketingu sektora publicznego, pracuje dla instytucji publicznych, uczelni wyższych i organizacji pozarządowych. Stała współpracowniczka OKO.press
Komentarze