0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Ilustracja: Iga Kucharska/OKO.pressIlustracja: Iga Kuch...

Pawłokoma to przytulna miejscowość, położona w malowniczym zakolu Sanu. Znakomite miejsce na wypoczynek, wymarzona baza wypadowa pieszych wycieczek, raj dla poszukiwaczy intymnego kontaktu z przyrodą… W takiej poetyce mogłyby się zaczynać opisy nie tylko samej Pawłokomy, ale całego Pogórza Przemyskiego. W tym reklamowym cukrowaniu nie byłoby wielkiej przesady. Mimo to tzw. masowy turysta rzadko tu się zatrzymuje. Jezioro Solińskie, bieszczadzkie szlaki i połoniny czekają na niego kilkadziesiąt kilometrów dalej.

Przed 1989 rokiem Bieszczady zyskały romantyczną legendę polskiego dzikiego zachodu. Peerelowska publika oglądała w kinach „Ogniomistrza Kalenia”, film nakręcony na podstawie popularnej powieści Jana Gerharda „Łuny w Bieszczadach”, czy westernowe „Wilcze echa”. Dzieciaki przerabiały w szkołach „Ślady rysich pazurów” Wandy Żółkiewskiej.

Na lekcjach uczyły się o dzielnych żołnierzach i milicjantach robiących ratatatata leśnym bandom upowców. Kim byli upowcy? Skąd się tam wzięli? To nie było do końca jasne.

Legenda Bieszczad, cyzelowana w czasach peerelu, sprytnie omijała wiele innych tematów. Maskowała między innymi pamięć o Wołyniu, o którym w najlepszym wypadku udawało się przemycać aluzje.

Zupełnie nic nie mówiono o tym, co zdarzyło się 3 marca 1945 roku w Pawłokomie, w dniu, w którym wymordowano kilkuset mieszkańców tej wsi. Sytuacja zmieniła się na początku lat 90. Ocaleńcy i ich rodziny zaczęli domagać się przywrócenia pamięci o tragedii sprzed pół wieku. W 1995 roku odnaleziono miejsce pochówku ofiar i uporządkowano mogiłę.

Przez długi czas zabiegano o uroczyste upamiętnienie miejsca śmierci pawłokomian. Wreszcie w 2006 roku ówcześni prezydenci Ukrainy i Polski: Wiktor Juszczenko i Lech Kaczyński wspólnie odsłonili pomnik i tablicę z nazwiskami pomordowanych. Nabożeństwo odprawili rzymsko katolicki biskup przemyski Józef Michalik i grekokatolicki kardynał Lubomyr Huzar.

Przeczytaj także:

Święta racja

Dwudziestowieczny konflikt między Polakami i Ukraińcami sięga na Pogórzu Przemyskim co najmniej 1918 roku. Na gruzach upadającego imperium Habsburgów część miejscowych Ukraińców postanowiła przyłączyć się do powstającej Zachodnioukraińskiej Republiki Ludowej. W trakcie wojny polsko-ukraińskiej 1918-19 grekokatolicy zabrali się na prawym brzegu doliny Sanu za formowanie oddziałów milicji. Chętni do walki znaleźli się również w Pawłokomie. Liczba ochotników na całym Pogórzu Przemyskim okazała się mniejsza, niż oczekiwali ukraińscy narodowi budziciele. Liczniejsi i lepiej uzbrojeni Polacy zwyciężyli.

Zamiast oczyszczać się z upływem czasu, relacje między Polakami i Ukraińcami, stawały się coraz gęstsze.

W latach 30. ze strony polskiej oliwy do ognia dolewały organizacje takie jak Towarzystwo Rozwoju Ziem Wschodnich czy Związek Szlachty Zagrodowej. Ukraińców przeciw Polakom podpuszczali aktywiści Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów. Niektóre spory wybuchały w dość absurdalnych okolicznościach. W książce o Pogórzu Przemyskim Stanisław Kryciński szczegółowo opisał m.in. awanturę o kościół w Kuźminie. W tej historii skupiła się złożoność i nierozstrzygalność pogranicznych sporów.

Leżąca przy drodze z Sanoka do Przemyśla Kuźmina była przed wojną polską wysepką otoczoną ukraińskim wioskami. Urzędował tu polski wójt. Był posterunek polskiej policji. Działał lokalny oddział Związku Strzeleckiego. W wiosce stała świątynia. Tyle że grekokatolicka, a więc ukraińska.

Któregoś dnia rzymskokatolicki proboszcz z pobliskiej Tyrawy Wołoskiej, Stanisław Cyran, zwrócił się do kościelnego z prośbą o wydanie kluczy. Wyjaśnił mu, że chce odprawić mszę dla miejscowych Polaków. Po nabożeństwie kluczy już nie oddał. Na prośbę o ich zwrot zbeształ kościelnego, odwołując się do tzw. argumentów historycznych. Między miejscowymi Polakami krążyła opowieść, o tym, że cerkiew była kiedyś kościołem rzymskokatolickim. O czym, jak uważano, Ukraińcy nie chcą dziś pamiętać.

Pod pretekstem procesji zielonoświątkowej Ukraińcy ruszyli na Kuźminę odebrać swoje. Prowadził ich grekokatolicki kapłan Mykoła Dobriański z Krecowa. Kiedy podeszli pod cerkiew, drogę zastąpili im uzbrojeni chłopcy ze Związku Strzeleckiego. Wieść o tym, że Polacy grożą grekokatolikom bronią i nie puszczają ich do cerkwi rozeszła się błyskawicznie po ukraińskich siołach.

Nocą niejaki „Skrehota”, weteran wojny polsko-ukraińskiej, skrzyknął młodych Ukraińców. Pod wodzą doświadczonego wojaka okoliczna kawalerka zaatakowała Kuźminę. Zamieszki trwały przez kolejny dzień. Zakończyła je polska żandarmeria, która dotarła po południu i spacyfikowała napastników. W ukraińskich wsiach zaczęły się areszty, bicie, poniżanie kobiet i dzieci. Ksiądz Dobriański i „Skrehota” trafili do więzienia. Świątynię zamknięto i opieczętowano.

W trakcie śledztwa przejrzano archiwa. Okazało się, że w pierwszej dekadzie XIX wieku miejscowy polski dziedzic Adam Kowalski – prywatnie zięć grekokatolickiego księdza – rzeczywiście zamierzał zbudować w Kuźminie świątynię rzymskokatolicką. Niebogaty ziemianin zwrócił się do wiernych z prośbą o zrzutkę na dokończenie robót. Rzymscy katolicy nie chcieli lub nie byli w stanie zebrać potrzebnej kwoty. Mniej problemów ze zbiórką mieli liczniejsi miejscowi grekokatolicy. I tak świątynia, która pierwotnie miała być kościołem rzymskokatolickim, powstała jako cerkiew grekokatolicka.

Argumenty historyczne, jak często bywa, nie przekonały żadnej ze stron.

Wszyscy uznali, że ostatecznie to oni mają rację. Awantur takich jak ta o świątynię w Kuźminie, a przy tym krzywd i pretensji, zbierało się coraz więcej. Takie przypadki są dobrymi anegdotami w stabilnych czasach pokoju. W okresach kryzysu łatwo stają zamieniają się w substancję łatwopalną. W czasach katastrof wybuchają. A ta wkrótce miała nadejść.

Linia Mołotowa

Jesienią 1939 roku Hitler ze Stalinem podzielili między sobą ziemie II RP. San stał się nową granicą III Rzeszy i ZSRR. Na lewym brzegu rzeki, gdzie przeważała liczebnie ludność polska, rozmieszczono niemieckich pograniczników. Na prawym, zamieszkanym w większości przez Ukraińców, Sowieci zaczęli wznosić umocnienia tzw. linii Mołotowa. Z pasa nadbrzeżnego wysiedlono ludzi, ryto okopy i punkty ogniowe.

Do czerwca 1941 roku Sowieci zdążyli zbudować niecałą połowę zaplanowanych umocnień. Niemieckie wojska bez problemu przeszły przez San i zmiotły rozbałaganioną obronę. Po prawie dwóch latach sowieckiej okupacji miejscowi Ukraińcy przyglądali się ciągnącym na wschód niemieckim kolumnom z uczuciem ulgi. Na wschodnim brzegu Sanu pojawiły się posterunki ukraińskiej Hilfspolizei (Policji Pomocniczej). Ukraińcy obejmowali stanowiska sołtysów i wójtów.

Latem 1944 roku przez Dolinę Sanu znów przewalił się front. Tym razem ze wschodu na zachód. Sowieci stawiali na Polaków. Pod ich patronatem powstała polska milicja. Formalnie pod auspicjami PKWN, faktycznie pod kontrolą NKWD, organizowano Urząd Bezpieczeństwa Publicznego. Lokalne władze, często bezpośrednio, obsadzali enkawudziści.

We wrześniu 1944 roku ze wschodu zaczęli docierać wycofujący się w Bieszczady i na Pogórze Przemyskie partyzanci UPA i niedobitki dywizji SS Galizien. Na pogórzu zgrupowali się w trudno dostępnych lasach turnickich. Nawiązali kontakt z miejscową UPA i grupami ukraińskiej samoobrony. Do lasu uciekali też niedawni ukraińscy policjanci.

Tymczasem pod naporem Sowietów cofali się również polscy partyzanci. Ze wschodu na obszar dzisiejszego Podkarpacia trafiło około półtora tysiąca żołnierzy polskiego podziemia. W większości wchodzących w skład rozbitego Okręgu „Lwów” AK. Ci, którzy z różnych przyczyn nie składali broni, weszli w skład zgrupowania „Warta” AK dowodzonego przez Franciszka Rekuckiego ps. „Topór”.

Ludzie z bronią

W styczniu 1945 zgrupowanie „Warta” rozformowano, ale polska partyzantka nie przestała działać. Oprócz akowców na terenie powiatu sanockiego i Pogórza Przemyskiego krążyły autonomiczne oddziały Mieczysława Bielca „Błyska” i Antoniego Żubryda, które ostatecznie utworzyły wspólny batalion operacyjny NSZ. Na niewielkiej przestrzeni Pogórza Przemyskiego zaroiło się od zwaśnionych oddziałów partyzanckich i uzbrojonych ludzi, nie mówiąc już o zwykłych kryminalistach. Także prywatne sąsiedzkie porachunki często znajdowały uzasadnienie narodowościowe.

Sowieci w pierwszej kolejności wzięli się za likwidację zaplecza ukraińskiego podziemia.

Młodych mężczyzn mobilizowano do Armii Czerwonej. Zabrano się również za przygotowania „akcji ewakuacyjnej” Ukraińców do ZSRR. Tym eufemizmem nazwano plany wysiedlania miejscowej ludności w głąb radzieckiej Ukrainy. Już jesienią 1944 roku w dolinie Sanu pojawili się sowieccy i polscy pełnomocnicy ds. przesiedlenia. Ukraińcy zaczęli stawiać opór.

Pod koniec października 1944 roku pod Leszczawą Górną doszło pierwszego na Pogórzu Przemyskim poważnego starcia ukraińskiej partyzantki z Sowietami. W tamtej potyczce wykazał się jeden z późniejszych dowódców miejscowej UPA – Stepan Stebelski ps. „Chrin” (to jemu przypisuje się zorganizowanie zasadzki pod Jabłonkami w Bieszczadach, w której zginął generał Karol Świerczewski).

W 1945 roku centrum poakowskiego ruchu oporu znajdowało się wokół miasteczka Dynów, na lewym brzegu Sanu. Na prawym brzegu Sanu przeważała UPA, mająca oparcie w dominującej tam ludności ukraińskiej. Niemal w samym sercu częściowo opanowanego przez Ukraińców zakola Sanu tkwiła birczańska delegatura Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego, powiatowy posterunek milicji i niewielki garnizon wojska. Przez pewien czas działał również posterunek MO w Borownicy, na drodze z Dynowa do Birczy.

Oprócz różnych formacji polskich i ukraińskich w regionie operowały jednostki NKWD, które często działały bez porozumienia z milicją i wojskiem polskim, dodatkowo antagonizując polskie i ukraińskie podziemie. Niewykluczone, że to właśnie Sowieci przyłożyli rękę do jednej z największych tragedii, które wydarzyły się na Pogórzu Przemyskim.

Pawłokoma, 3 marca

W styczniu 1945 roku w opuszczonej przez oddziały sowieckie Pawłokomie pojawił się kilkudziesięcioosobowy uzbrojony oddział. Wkrótce opuścił wieś, zabierając siłą siedem osób – sześć narodowości polskiej i jedną kobietę narodowości ukraińskiej. Wtedy widziano ich po raz ostatni. Ciał nie odnaleziono. Kto ich zabił? W jakim celu? Tego w stu procentach nie wiemy do dziś.

Miejscowi Polacy uznali, że winę ponosi któryś z leśnych oddziałów ukraińskich. Miejscowi Ukraińcy wszystkiemu zaprzeczali, twierdząc, że nie mają pojęcia, kim byli uzbrojeni ludzie, którzy po wyjściu sowieckiego wojska zjawili się w Pawłokomie. Odpowiedzialnością za porwanie obarczali NKWD.

W tamtym czasie osądy wydawano szybko i nie zawracano sobie głowy wymagającymi czasu dochodzeniami.

Kierowano się emocjami, strachem o siebie i bliskich, chęcią szybkiej zemsty. Ukraińcy z Pawłokomy dostali od Polaków ultimatum. Zagrożono im, że jeżeli porwani nie wrócą do domów cali i zdrowi, wioska zostanie spacyfikowana. Pierwsze chaotyczne akcje odwetowe zaczęły się już pod koniec lutego. W okolicach Pawłokomy z rąk polskiej samoobrony i partyzantów zginęło kilkanaście osób.

1 i 2 marca przeprowadzono akcje rozpoznawcze. Upewniwszy się, że w Pawłokomy nie ochrania UPA, Polacy ruszyli do ataku. W nocy z 2 na 3 marca ponad dwustu partyzantów z oddziału Józefa Bissa ps. „Wacław”, wspieranych przez miejscową polską ludność, otoczyło wieś. Rankiem przystąpiono do szturmu. Za partyzantami wdarli się mieszkańcy okolicznych polskich wiosek. Zabrali się za grabież i załatwianie osobistych porachunków.

Błędne koło

Mieszkańców Pawłokomy zabijano na miejscu albo pędzono do cerkwi, gdzie poddawano ich selekcji. Darowano życie około czterdziestu kobietom z małymi dziećmi. Wygnano je na drogę w kierunku Birczy. Reszta została rozstrzelana na dawnym grekokatolickim cmentarzu.

Według ukraińskich badaczy (Eugeniusz Misiło), 3 marca 1945 roku w Pawłokomie zginęło co najmniej 360 osób. Z kolei Zdzisław Konieczny utrzymuje, że było ich 150.

Po miesiącu UPA zaatakowała pobliską polską wioskę Borownica. Dziś trudno stwierdzić, czy był to odwet za pacyfikację Pawłokomy, czy zemsta za działania tamtejszej milicji. Stacjonujący w Borownicy Polacy pałali chęcią odwetu. Mieli swoje powody. Szefem posterunku MO był weteran wołyńskiej AK, Jan Kotwicki ps. „Ślepy”. W Borownicy dowodził kilkudziesięcioosobowym zbrojnym oddziałem złożonym z milicjantów, miejscowej samoobrony i byłych akowców, którzy trafili na pogórze z okolic Lwowa.

Podczas rzezi wołyńskiej „Ślepy” stracił oko, a część jego najbliższej rodziny zginęła z rąk Ukraińców. Wypady patrolowe, które pod jego dowództwem wyruszały z Borowicy, zamieniały się w polowania na okolicznych Ukraińców, którzy ze zbrodniami na Wołyniu nie mieli nic wspólnego. Ich ofiarami stawali się również ci, którzy nie mieli bezpośrednich związków z miejscową ukraińską partyzantką.

Podczas ataku na Borownicę z rąk Ukraińców zginęło sześćdziesiąt osób i spalono część zabudowy wsi. Zlikwidowanie posterunku w Borownicy umocniło UPA na prawym brzegu Sanu. Pod koniec kwietnia 1945 roku zwalczający się partyzanci ukraińscy i polscy uzgodnili zawieszenie broni, dając odetchnąć umęczonym mieszkańcom. Uzgodniono, że od tej pory za najpoważniejszego przeciwnika obie strony uznają Sowietów. Do podpisania formalnych porozumień jednak nie doszło. Od wiosny do jesieni polskim bastionem na prawym brzegu Sanu pozostawała Bircza, obsadzona przez bezpiekę, milicję i ludowe Wojsko Polskie.

W końcówce września znów wybuchły walki. Bezpośrednią przyczyną nowej eskalacji stały się wysiedlenia Ukraińców do ZSRR. W ich realizację włączono nowe polskie władze i wojsko. 3 października UPA przystąpiła do akcji przeciw ludności polskiej. W nocy z 4 na 5 października Ukraińcy spalili częściowo zasiedloną przez Polaków Pawłokomę, zabijając od kilku do kilkunastu osób. Zaatakowali również i puścili z dymem leżące wokół niej polskie wioski. Mieszkańców wygnali za lewy brzeg Sanu.

Niechciani obrońcy Birczy

Bircza ma ciężką historię. UPA trzykrotnie ją szturmowała. Dla Ukraińców była to przede wszystkim baza wypadowa, skąd wyruszały rajdy milicji i wojska. Kojarzyła się z aresztem i przesłuchaniami, po których ludzie zazwyczaj nie wracali. Jeśli przeżyli, wychodzili z birczańskiego aresztu poturbowani i okaleczeni albo trafiali do obozu w Jaworznie. Dla miejscowych Polaków ataki UPA były przeżyciem skrajnie traumatycznym. Mimo tego, że za każdym razem tutejszy garnizon odbijał próby zdobycia miasteczka, każdy z nich przynosił pożogę i śmierć cywilów.

Na początku XXI wieku międzypokoleniowa pamięć wciąż rozbudzała emocje tutejszych Polaków. Przeszło dwadzieścia lat temu opisał to Paweł Smoleński w poruszającej książce „Pochówek dla rezuna”. Warto do niej zajrzeć. W tej historii prawie nic nie jest czarno-białe. Mimo upływu lat niejednoznaczności wiszące nad Birczą wciąż wywołują awantury.

Bodaj najpoważniejszy skandal miał miejsce w 2017 roku w Warszawie, tuż przed obchodami Święta Niepodległości. Z okazji zbliżających się obchodów na Grobie Nieznanego Żołnierza miała zawisnąć tablica upamiętniająca miejsca walk polsko-ukraińskich.

W nocy z 8 na 9 listopada, tuż przed uroczystym odsłonięciem tablicy, z memorialnego spisu zniknęła Bircza.

Decyzję o usunięciu Birczy, wbrew rekomendacjom IPN-u, podjęli urzędnicy Ministerstwo Obrony Narodowej. Bircza, w ich opinii, nie zasłużyła na upamiętnienie w honorowym panteonie oręża, bo jej garnizon podlegał Sowietom. Przywołano treść „ustawy dekomunizacyjnej” i nie wdawano się w niuanse. Na przykład to, kim faktycznie byli żołnierze stacjonujący w Birczy.

W okresie między 1944 a 1947 rokiem w przebywały tam różne formacje wojskowe. W grudniu 1945 roku do Birczy trafił batalion wojska wydzielony z 26 pułku piechoty 9 dywizji 2 Armii Wojska Polskiego. To ci żołnierze odpierali trzeci atak na miasteczko. Trudno ich „dekomunizować” pod linijkę. W 1944 roku do 9 dywizji wcielono m.in. żołnierzy AK z tzw. kresów. Wśród nich byli weterani 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK. Ci sami, którzy rok wcześniej widzieli na własne oczy czystki dokonane na ludności polskiej. I dziś są uważani za bohaterów wolnej Polski.

Z drugiej strony usilne twierdzenie, że wszyscy żołnierze, milicjanci czy ubecy, którzy w ciągu około trzech lat przewinęli się przez Birczę, byli przebranymi w mundury ludowego wojska bohaterami podziemia niepodległościowego, byłoby niepoważne. A takich głosów też nie brakuje.

Załogę Birczy niełatwo umieścić na polerowanych marmurach.

Kolejny akt tej tragifarsy rozegrał się w samej Birczy. Od 1959 roku na tutejszym rynku stoi pomnik upamiętniający walki z Ukraińcami. Na przełomie 2018 i 2019 roku, w ramach wprowadzania w życie „ustawy dekomunizacyjnej”, zaczęto mówić o demontażu monumentu. Próby usunięcia pomnika wywołały następną burzę. Birczańscy samorządowcy stwierdzili wprost, że rozebranie pomnika byłoby niesprawiedliwością i zakłamywaniem historii.

Rada Gminy wydała stosowną uchwałę dotyczącą treści napisu na pomniku. Miały z niej zniknąć nazwy takie jak ORMO czy KBW. A zamiast nich postulowano umieścić „podziemnie niepodległościowe” i „lokalną samoobronę”. Propozycja zyskała akceptację podkarpackiego oddziału IPN. Jednak niektóre pomniki są trwalsze niż erupcje emocji i uchwały. W 2023 roku stałem na birczańskim rynku, przed uformowanym z kamieni strzelistym słupem. Napis na tablicy wmurowanej w postument wciąż brzmiał:

„Żywi to pamiętają, żywi dziś czuwają. Poległym w walkach z faszystowskimi bandami U.P.A. w latach 1944 – 1947 żołnierzom W.P. – W.O.P. – K.B.W. Funkcjonariuszom M.O. – (tu nieczytelny fragment – skute litery i zeszlifowane ślady po nich) – O.R.M.O. W XV rocznicę powstania Milicji Obywatelskiej. Społeczeństwo”.

Kilku miejscowych tłumaczyło mi potem, że nikt już nie chce tej tablicy. Ludzie czują się urażeni. Ale pomnik musi zostać.

Pokój umęczonych ludzi

Co zatem działo się między 1944 a 1947 rokiem i o czym pewnie nie przeczytamy na kolejnej tablicy? Ludzie tonęli w chaosie i strachu. Zbrojne rejzy, akcje i odwety, przemoc, zwykłe kradzieże i szaber były na porządku dziennym. Dodajmy do tego niedostatki żywności. Plus epidemię tyfusu w pobliskich powiatach leskim i sanockim. I będziemy mieli obraz sytuacji, której nie da się opisać w kilku słowach na pamiątkowej tablicy.

Mieszkańcy pogórza, Polacy i Ukraińcy, byli zmuszeni dokonywać wyborów, które w każdym przypadku mogły przynosić opłakane skutki. Opowiedzenie się po czyjeś stronie oznaczało chwilowe bezpieczeństwo, ale w efekcie mogło prowadzić do ściągnięcia na siebie katastrofy. Podejmowane wybory niszczyły sąsiedzkie wspólnoty. Często rozbijały rodziny. No i gdzie w tych opowieściach o bohaterskich walkach z bandami faszystów jest np. miejsce dla mieszanych etnicznie rodzin?

Według Jana Pisulińskiego w latach 1944-47 na terenie Polski południowo-wschodniej zginęło na tyłach frontów około 20 tysięcy ludzi.

W sytuacji permanentnego zagrożenia życia ludzie zazwyczaj nie zawracali sobie głowy uzależnieniem Polski od ZSRR. Byli zmęczeni i przestraszeni. Chcieli przetrwać. Każda władza, która dawała nadzieję na odbudowanie jakiegokolwiek ładu mogła liczyć na akceptację, albo przynajmniej brak czynnego oporu.

Cywilna polska ludność najczęściej okazywała lojalność wobec osadzanej przez Sowietów nowej władzy. Widziała w niej przede wszystkim potencjalne źródło jako takiej stabilności. Zniknięcie Ukraińców, nawet tych, którzy nie mieli wiele wspólnego z UPA, przyniosło ulgę. Nieco upraszczając – krzywda Ukraińców oznaczała koniec strachu Polaków. Nie ma tutaj ani stuprocentowych racji, ani krystalicznych bohaterów.

W tym kontekście Jarosław Syrnyk w pracy na temat walk polsko-ukraińskich w powiecie leskim zwrócił uwagę na wieloznaczność słowa „banderowiec”:

„Kogo uważano za „banderowców”?" – pisze Syrnyk – „Wyłącznie partyzantów UPA i Służbę Bezpieczeństwa OUN? W zależności od sytuacji, stawali się nimi również cywile, poczynając od ukraińskich informatorów, krewnych, znajomych. Również ci, którzy tylko dawali im schronienie i kontyngent, z własnej woli albo zmuszeni do tego. W wielu sytuacjach wszyscy Ukraińcy traktowani byli jako banderowcy. W najlepszym wypadku potencjalni”.

Mętne pojęcie „banderowiec”, którym do niedawna szastali głównie internetowi trolle i marginalni politykierzy, wróciło do użytku i ma się dziś coraz lepiej. Dziś, jak się okazuje, „banderowcem” może znów być każdy Ukrainiec.

Fantomowi banderowcy

Pod koniec września 2022 roku kieszonkowa partia Grzegorza Brauna – Konfederacja Korony Polskiej – zorganizowała na rynku w Sanoku wiec pod hasłem „Stop ukrainizacji Polski”. Nie zamierzam polemizować z tymi, którzy uważają Brauna za oszołoma. Jednak ludzie tacy jak Braun nie są wyłącznie pociesznymi szurami, którzy nie wiedzą, co robią. Wiedzą. I to bardzo dobrze. A pomysł, by zbijać kapitał polityczny na antyukraińskich fobiach w regionie, w którym rany zabliźniały się przez kilka pokoleń, jest wyjątkowo perfidny.

Ostatecznie wiec Brauna okazał się niewypałem. Sanoczanie zignorowali pana Grzegorza, który musiał przemawiać do pustego placu. Nie zmienia to faktu, że tych, którzy chcą bawić się benzyną i zapałkami jest coraz więcej.

Nie chcę w tym momencie wdawać się w dywagowanie na temat kremlowskiej agentury. Zastanawiam się jednak, ile razy można pisać i mówić o tym, że funkcjonariusze rosyjskiego aparatu propagandowego nie są na tyle głupi, żeby liczyć w Polsce na bezpośrednie poparcie dla swojej imperialnej polityki. Ale poszczuć Polaków na Ukraińców? Nic prostszego. Wystarczy popatrzeć, co się dzieje na rolniczych protestach. Hasła takie jak: „1943 ukraińskie ludobójstwo na narodzie polskim, 2023 ekonomiczna rzeź Ukraińców na narodzie polskim”, „Nie dla banderlandu”, „Wołyń’43 pamiętamy” itp. widać tam było prawie od samego początku.

Z pewnością nie wszyscy protestujący rolnicy utożsamiają się z nimi. Oczywiste jest to, że, jak każda inna grupa, mają święte prawo do protestów. Jeśli z czymś się nie zgadzają, coś ich niepokoi, obawiają się o swoje miejsca pracy, powinni dawać temu wyraz. Tylko co ma z tym wspólnego śmierć tysięcy ludzi na Wołyniu?

Polskę i Ukrainę czeka jeszcze niejeden konflikt ekonomiczny. Mamy wiele sprzecznych interesów. Będziemy konkurować na rynkach zbytu żywności. I nie tylko. Pewnie nie zawsze będzie się to odbywać uczciwie. I co? Za każdym ma się to kończyć bluzgami, banderowcami i Wołyniem? Bezmyślnym banalizowaniem pamięci o tysiącach pomordowanych ludzi?

Może z szacunku dla tych ofiar wypadałoby nie zamieniać pamięci czystkach etnicznych w polityczny cyrk?

Wróćmy na koniec do rocznicy czystki w Pawłokomie. Nikt trzeźwo myślący nie powie, że w jakikolwiek sposób Pawłokoma unieważnia to, co zdarzyło się na Wołyniu, ani nie będzie tworzył nierealnych symetrii. Po upływie czasu warto jednak pomyśleć o wszystkich ofiarach. I spokojnie zastanowić się nad tym, dlaczego musiały zginąć. Tym bardziej teraz, kiedy ktoś stuka w ramiona przepełnionych emocjami ludzi i pokazuje im palcem „banderowca”.

Jakie są skutki grania na narodowościowych antagonizmach, kiedy kończą się tłuste, spokojne czasy, ponoć wiemy doskonale. A może jednak nie wiemy?

Przy pisaniu artykułu korzystałem z:

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, niepokoją, zaskakują właśnie.

;

Udostępnij:

Albert Jawłowski

Adiunkt w Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych UW, badacz terenowy, pisarz. Autor książek, m.in.: „Milczący lama. Buriacja na pograniczu światów" i „Miasto biesów. Czekając na powrót cara".

Komentarze