Politycy i polityczki PiS powinni zrozumieć, że taki pseudoargument niewinności stawia sprawę prywatności i inwigilacji na głowie. Nikomu nie musimy się tłumaczyć z nalegania na poszanowanie naszej prywatności. Tłumaczyć powinni się ci, którzy to nasze prawo chcą naruszać
Prawo i Sprawiedliwość miota się, próbując jakoś odpowiedzieć na doniesienia medialne dotyczące tego, że kierowane wówczas przez Mariusza Kamińskiego CBA inwigilowało Pegasusem nie tylko opozycję, ale również osoby z najbliższego otoczenia Jarosława Kaczyńskiego.
O dziwo, ze strony polityków i polityczek tej partii nie pada pseudoargument, z którego chętnie korzystali jeszcze kilka lat temu, gdy pojawiły się doniesienia o inwigilacji ówczesnej opozycji.
W wersji Jacka Sasina brzmiał on: „Jak ktoś nie ma nic do ukrycia, to się nie ma czego obawiać”.
W wersji bardziej rozbudowanej, autorstwa ówczesnej ministry Olgi Semeniuk: „Gdybym była podsłuchiwana lub w jakikolwiek sposób inwigilowana jako osoba publiczna, (…) nie miałabym z tym problemu, ponieważ nie mam nic do ukrycia.”
Nikt z PiS jednak dziś nie mówi ani pod nazwiskiem, ani anonimowo: „Nie rozumiem, o co tyle krzyku. Moje sumienie jest czyste, więc nie widzę żadnego problemu”.
Prezes Kaczyński nie zwołuje konferencji prasowej z Mariuszem Kamińskim i nie ogłasza: „Tak, inwigilowaliśmy członków naszej własnej partii, ale nie mają nic do ukrycia, więc nie mają się czego obawiać”.
A przecież rozbroiłoby to tę medialną bombę! W dodatku byłoby konsekwentne, wpisywałoby się w narrację sprzed lat.
Czyżby panowie Morawiecki, Terlecki, Suski (którzy właśnie, jak donosi Radio Zet, mieli być inwigilowani) jednak coś do ukrycia mieli?
„Widzę to tak” to cykl, w którym od czasu do czasu pozwalamy sobie i autorom zewnętrznym na bardziej publicystyczne podejście do opisu rzeczywistości. Zachęcamy do polemik.
Być może politycy i polityczki Prawa i Sprawiedliwości rozumieją, że — jak pisałem w OKO.press pod koniec 2021 r. — ten pseudo-argument opiera się na manipulacji, stawia sprawę prywatności i inwigilacji na głowie.
Nikomu nie musimy się tłumaczyć z nalegania na poszanowanie naszej prywatności. Tłumaczyć powinni się ci, którzy to prawo chcą naruszać — w tym organa państwa, które mogą to robić tylko w konkretnych sytuacjach, na podstawie konkretnych przepisów i w ograniczonym zakresie.
Nie wiemy przecież, w jakim celu zebrane o nas informacje mogą być użyte, i przez kogo. Nie znamy intencji osób je zbierających. Nie znamy kontekstu, w którym informacje o nas mogą zostać wykorzystane.
Informacja raz o nas zebrana pozostaje poza naszą kontrolą — kto do niej będzie miał dostęp za kilka czy kilkanaście lat? Jak się w tym czasie zmienią postawy społeczne i uwarunkowania prawne, a z nimi ocena (moralna i prawna) informacji o nas?
W najlepszym razie pseudoargument „niczego do ukrycia” jest więc bezdennie naiwny. W najgorszym — jego użycie stanowi świadomą, cyniczną manipulację, próbę zasugerowania, że ktoś ma coś za uszami tylko dlatego, że domaga się poszanowania swojej prywatności.
Wygląda na to, że osoby związane z PiS dziś zdają sobie z tego sprawę. I wątpię, by nie zdawały sobie z tego sprawy trzy lata temu. Zdecydowanie wypada im to wypominać!
Na posiedzeniu Rady Gabinetowej 13 lutego premier Donald Tusk publicznie oznajmił, że Pegasus był zakupiony i wykorzystywany „w sposób legalny i nielegalny” przez polskie służby.
Poseł KO Marcin Bosacki potwierdził też dla Onetu, że na dokumentach dotyczących finansowania zakupu narzędzia widnieją podpisy ówczesnego wiceministra sprawiedliwości Michała Wosia oraz ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry.
Jest to niewątpliwie godne odnotowania. Jasne było od lat, że Pegasus był w rękach Centralnego Biura Antykorupcyjnego. Że był kupiony ze środków Funduszu Sprawiedliwości i że był wykorzystywany m.in. do inwigilowania prokurator Ewy Wrzosek czy senatora KO Krzysztofa Brejzy — jednak potwierdzenie tego faktu przez rząd byłoby bardzo wartościowe!
Piszę „byłoby”, ponieważ znów opieramy się na ustnych przekazach polityków, którzy do tych dokumentów mieli dostęp. Nie został jeszcze, o ile mi wiadomo, opublikowany nawet dokument, który przekazał premier Tusk prezydentowi Dudzie podczas Rady Gabinetowej. To pozwala temat Pegasusa (i bardziej ogólnie inwigilacji osobistej) nadal rozgrywać politycznie.
Chce wierzyć, że odpowiednie dokumenty zostaną niebawem odtajnione i udostępnione. I zgodnie z zapowiedzią ministra sprawiedliwości Adama Bodnara w ciągu kilku tygodni dostępne też staną się listy osób inwigilowanych za pomocą tego typu niebezpiecznych narzędzi.
Zrozumiałe jest, że przygotowanie takiej listy może trochę potrwać; Pegasus był wykorzystywany nie tylko do inwigilacji na zlecenie polityczne. Dlatego następnym krokiem powinno być ucywilizowanie tego procesu — rozpoczęcie wdrażania rekomendacji raportu ekspertów Panoptykonu „Osiodłać Pegaza”:
Jednym z autorów raportu jest minister Bodnar, można więc mieć nadzieję, że prace w tym kierunku niebawem ruszą — jeśli już nie ruszyły.
Co zaś się tyczy samego Pegasusa i innych, podobnych zaawansowanych narzędzi cyfrowej inwigilacji osobistej, sąd apelacyjny we Wrocławiu wydał niedawno opinię stwierdzającą, że dowody pozyskane za pomocą tego typu narzędzi nie mogą być uznane.
Zdaniem sądu wynika to z dwóch powodów:
Osobiście dodałbym do tego powód trzeci: tego typu narzędzia technicznie rzecz biorąc pozwalają na dostęp nie tylko do odczytu — mogłyby więc być użyte do preparowania dowodów.
Jak wspominałem w tekście sprzed paru lat, to nie jest wydumany scenariusz: prawdopodobnie spreparowane w ten sposób, za pomocą podobnych narzędzi, dowody zostały użyte kilka lat temu przeciwko aktywistom w Indiach.
Wygląda więc na to, że w polskim porządku prawnym Pegasus jest nielegalny, dowody zbierane za jego pomocą nie mogą być uznane w sądzie, a sam jego zakup był niezgodny z obowiązującym prawem.
Innymi słowy, państwo polskie wydało, z naruszeniem prawa, ok. 33 mln złotych na narzędzie, z którego nawet nie może korzystać w celu zbierania dowodów użytecznych w sądzie.
Cykl „SOBOTA PRAWDĘ CI POWIE” to propozycja OKO.press na pierwszy dzień weekendu. Znajdziecie tu fact-checkingi (z OKO-wym fałszometrem) zarówno z polityki polskiej, jak i ze świata, bo nie tylko u nas politycy i polityczki kłamią, kręcą, konfabulują. Cofniemy się też w przeszłość, bo kłamstwo towarzyszyło całym dziejom. Rozbrajamy mity i popularne złudzenia krążące po sieci i ludzkich umysłach. I piszemy o błędach poznawczych, które sprawiają, że jesteśmy bezbronni wobec kłamstw. Tylko czy naprawdę jesteśmy? Nad tym też się zastanowimy.
Specjalista ds. bezpieczeństwa informacji, administrator sieci i aktywista w zakresie praw cyfrowych. Studiował filozofię, był członkiem Rady ds. Cyfryzacji, jest współzałożycielem warszawskiego Hackerspace’a. Pracował jako Dyrektor ds. Bezpieczeństwa Informacji w OCCRP – The Organised Crime and Corruption Reporting Project, konsorcjum ośrodków śledczych, mediów i dziennikarzy działających w Europie Wschodniej, na Kaukazie, w Azji Środkowej i Ameryce Środkowej. Współpracuje z szeregiem organizacji pozarządowych zajmujących się prawami cyfrowymi w kraju i za granicą. Współautor „Net Neutrality Compendium” oraz “Katalogu Kompetencji Medialnych”.
Specjalista ds. bezpieczeństwa informacji, administrator sieci i aktywista w zakresie praw cyfrowych. Studiował filozofię, był członkiem Rady ds. Cyfryzacji, jest współzałożycielem warszawskiego Hackerspace’a. Pracował jako Dyrektor ds. Bezpieczeństwa Informacji w OCCRP – The Organised Crime and Corruption Reporting Project, konsorcjum ośrodków śledczych, mediów i dziennikarzy działających w Europie Wschodniej, na Kaukazie, w Azji Środkowej i Ameryce Środkowej. Współpracuje z szeregiem organizacji pozarządowych zajmujących się prawami cyfrowymi w kraju i za granicą. Współautor „Net Neutrality Compendium” oraz “Katalogu Kompetencji Medialnych”.
Komentarze