0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. RAUL ARBOLEDA / AFPFot. RAUL ARBOLEDA /...

W 2005 roku siedziałam na dywanie na środku wielkiego namiotu, przed stołem, za którym zasiadali ludzie w kominiarkach. Mówili w kilku rdzennych językach, nie wszyscy rozumieli się nawzajem, szept tłumaczy powracał regularnie jak burczenie lodówki. Z ich posiedzenia rozumiałam tylko jedno słowo, które wtrącali po hiszpańsku: camión, ciężarówka.

Kiedy narada ludzi w kominiarkach dobiegła końca, przetłumaczono nam wniosek: „To miło ze strony Norweskiego Komitetu Solidarności z Ameryką Łacińską, że podarował kooperatywie hafciarek ciężarówkę, żeby mogły wozić i sprzedawać swoje produkty na targu. Ale to nie hafciarkom jest ta ciężarówka najbardziej potrzebna. Dlatego przywódcy dobrego rządu zapatystów zdecydowali, że będzie ona odtąd używana jako karetka. Oto nasze słowo”.

Jako reprezentantce Norweskiego Komitetu Solidarności z Ameryką Łacińską pozostało mi się wycofać, dziękując za „słowo” zapatystom – pierwszej partyzantce w historii, która zamieniła karabiny właśnie na słowa. Przyjęłam do wiadomości, kto rządzi w wiosce Oventic w stanie Chiapas na południu Meksyku i opuszczałam siedzibę główną powstania z pokorą i dziwną lekkością, po raz kolejny studiując tablice przy wjeździe: „Dla wszystkich wszystko. Dla nas nic”.

Na zdjęciu u góry: wiceprezydentka Kolumbii Francia Marquez, młoda afrokolumbijka z biednej rodziny, która została matką w wieku 16 lat, pracowała jako sprzątaczka i przez lata walczyła z nielegalnym górnictwem w swoim regionie. Fot. Raul Arboleda / AFP

Nowe oblicze latynoamerykańskiej lewicy

W swoim opus magnum „Rewolucja nie ma końca” pisarz i reporter Artur Domosławski wraca do zapatystów kilkakrotnie. Bo to oni, 30 lat temu, w 1994 roku, odnowili oblicze rewolucyjnej latynoamerykańskiej lewicy. Najpierw zajęli stolicę Chiapas, dokąd weszli bez broni w symbolicznym proteście przeciw neoliberalnej polityce i wchodzącej właśnie w życie umowie o wolnym handlu z USA. Zaraz potem wycofali się w góry, by stamtąd słać internetowe odezwy zagrzewające do wspólnej walki o „świat, który pomieści wiele światów”.

Tą właśnie formułą odpowiadali już wtedy na pytanie, z którym dziś boryka się lewica na świecie: nie, nie ma przeciwieństwa między tradycyjną walką o prawa pracownicze a polityką tożsamości.

Zapatyści walczyli o prawa rdzennej ludności Meksyku, ale i prawa wszystkich innych wyzyskiwanych i dyskryminowanych grup.

W Chiapas w kolejnych latach zaroiło się od rozentuzjazmowanych czytelników i czytelniczek ich odezw. Byłam jedną z nich. Pociągała mnie literackość powstania zapatystów, tak jak pociąga mnie literackość „Rewolucji” Domosławskiego, z jej odwołaniami do pisarzy boomu literatury latynoamerykańskiej i konstrukcją rozdziałów przywodzącą na myśl pisarstwo urugwajskiego eseisty Eduardo Galeano, który sam też zresztą pojawia się w „Rewolucji”.

Domosławski opisuje nie tylko swoje przemyślenia dotyczące zapatystów, ale i wrażenie, jakie wywarli na jego przyjacielu, mistrzu i bohaterze głośniej biografii jego autorstwa. Ryszard Kapuściński pilnie śledził w poprzednich dekadach wyzwoleńcze walki antykolonialne, rewolucje z definicji całkowicie zrywające z dawnym porządkiem i partyzantki uzbrojone po zęby w więcej niż metafory.

Kapuściński był najpierw nieco sceptyczny, czy nawet rozczarowany, pisze Domosławski, by potem, w ostatnich latach życia, śledzić egalitarne ruchy o bardziej refolucyjnym niż rewolucyjnym sznycie z rosnącym entuzjazmem i nadzieją. Kapuściński załapał się nie tylko na zapatystów, ale też Brazylię pod pierwszym rządem związkowca z zakładów metalurgicznych Ignacia da Silvy, zwanego Lulą; dojście do władzy Evo Moralesa, rdzennego mieszkańca Boliwii organizującego rolników uprawiających liście koki; Urugwaj umiarkowanego lewicowca Tabaré Vazqueza czy Wenezuelę byłego wojskowego z nizin społecznych Hugona Chaveza, który ukuł terminy „socjalizm XXI wieku” i „Rewolucja Boliwariańska”, i który to w książce Domosławskiego okazuje się znacznie bardziej ostrożny w swoich poczynaniach, niż by się mogło wydawać, wnioskując z jego radykalnego dyskursu.

Domosławski studiuje tę lewicową falę w „Rewolucji”, przywołując między innymi występ Chaveza na zlocie alterglobalistów w Porto Alegre w Brazylii, który reporter z Polski wdział na własne oczy, i który to epizod świetnie tłumaczy „refolucyjne” ograniczenia i strategie.

Przeczytaj także:

Chávez urabia niecierpliwych

W 2002 jako studentka iberystyki zaczytywałam się w wywiadach, które Domosławski przeprowadził na szczycie alterglobalistów w Porto Alegre w Brazylii i zebrał w książce „Świat nie na sprzedaż. Rozmowy o globalizacji i kontestacji”. Polska nadal zachwycała się turbo-kapitalizmem, a Ameryka Łacińska, która sporo przed nami przeszła neoliberalną terapię szokową, już szukała alternatyw.

W „Rewolucji” Domosławski opowiada historię z jednego z późniejszych szczytów w Porto Alegre, w 2005 roku, podczas pierwszego rządu Luli. Lula był wtedy u władzy od dwóch lat, ale według radykalnych alterglobalistów niewiele egalitarnych obietnic wyborczych udało mu się przez te dwa lata spełnić. Sceptycy skandowali zatem „Lula não” podczas kolejnych przemów. Przyszła kolej występu Chaveza. Ten zaczął od śpiewu, przeszedł do deklaracji o prawach kobiet, braterstwa z Iranem i Chinami, tłumaczył cały świat, trochę jak Slavoj Žižek, trochę jak cierpliwy wiejski nauczyciel, by w ostatnich zdaniach odnieść się do – jak pisze Domosławski – „największego problemu niecierpliwych, czyli do Luli”:

„To dobry człowiek, mój towarzysz! Mnie też po dwóch latach rządów krytykowali. Mówili: szybciej, szybciej… A każdy kraj ma swoje uwarunkowania. Viva Lula! Viva Brasil!”.

Wszyscy, którzy przed Chávezem wypowiadali nazwisko Luli, byli wygwizdywani. Chávez poparł Lulę bezwarunkowo i nagrodzono go owacjami. Ugniótł niecierpliwych jak plastelinę.

Co zostało z lewicy latynoamerykańskiej początku XXI wieku?

I mnie udało się załapać na melorecytacje i zdolności oratorskie Chaveza. Widziałam go w duecie między innymi z kubańskim bardem-legendą Silvio Rodriguezem, ale i w politycznym duo z Rafaelem Correą, który wtedy właśnie, jesienią 2006, wygrał wybory prezydenckie w Ekwadorze. W zatłoczonym salonie pełnym prasy i pracowników pałacu prezydenckiego, Chávez wręczył Correi szablę – po namyśle poprawiam na: replikę szabli – urodzonego w Caracas Simona Boliwara, który wyzwolił Wenezuelę, Kolumbię, Panamę i Ekwador spod hiszpańskiego jarzma, odegrał kluczową rolę w uzyskaniu niepodległości przez Peru i nazwaną na jego cześć Boliwię.

„Uwaga, uwaga, bo idzie” intonował Chávez, a salon odpowiadał: „szabla Boliwara przez Amerykę Łacińską”. To się po hiszpańsku rymuje, to brzmi dobrze. Sprawia, że ludzie wstają z krzeseł.

Mieszkałam w Wenezueli przez dwa lata między 2006 a 2008 rokiem, pracowałam w kilku ministerstwach rządu Cháveza. Wraz z grupą przyjaciół zobaczyłam rewolucję boliwariańską od kuchni. Przyjechaliśmy z różnych krajów, z Hiszpanii, Francji, Norwegii i Polski, bo eksperymentalny socjalizm tropików przyciągał nas jak magnez. „Ci z Erasmusa” stało się ksywką naszej grupy. Domosławski gadał z nami regularnie podczas swojej wizyty w Caracas, głównie nocą, kiedy to wychodziliśmy z pracy, i opisał naszą grupę w „Rewolucji”.

Pięknie było mieć dwadzieścia parę lat i wierzyć w refolucję.

Załapałam się na Wenezuelę mlekiem i ropą płynącą, Wenezuelę redystrybucji dochodów z bogactw naturalnych, niwelowania olbrzymich różnic społecznych, okres, gdy wielu ubogich Wenezuelczyków po raz pierwszy poszło do lekarza, zdało maturę, a nawet zaczęło bezpłatne studia. Już wtedy światowa prasa wieszała psy na Chávezie i wymyślała mu od dyktatora. Ale międzynarodowi obserwatorzy nie mieli wątpliwości: Chávez wygrywał wybory. A kiedy przegrał referendum dotyczące zmian konstytucyjnych w grudniu 2007, bez ociągania przyznał się do porażki.

Dopiero przy wyborach prezydenckich kilka miesięcy temu, w lipcu 2024 roku, obserwatorzy z Centrum Cartera w USA, stali bywalcy procesów elektoralnych w Wenezueli, stwierdzili po raz pierwszy, że wybory nie były demokratyczne i postawili wielki znak zapytania przy rzekomej wygranej Nicolasa Maduro, którego Chávez namaścił jako swojego następcę zanim umarł na raka w 2013 roku.

Maduro wygrał już parę razy i teraz też spodziewał się wygranej – dzięki aurze boliwariańskiej refolucji. Tak się nie stało, bo gospodarka Wenezueli leży w gruzach w wyniku nieudaczności rządzących i korupcji, ale również w rezultacie sankcji nałożonych na Wenezuelę przez Stany Zjednoczone. Maduro jest też odpowiedzialny za krwawe tłumienie protestów w ostatnich latach i dyskwalifikowanie opozycyjnych kandydatów, którzy mogliby zagrozić mu w urnach.

Co zostało więc z rewolucji Chaveza? Niewiele.

Nierówności społeczne są dziś większe niż przed refolucją, a represje polityczne stały się chlebem powszednim.

Podobnie jest w Nikaragui, gdzie rządzi dawny rewolucyjny przywódca Daniel Ortega, który już dawno sprzedał duszę w konszachtach z prawicą, kościołem i skorumpowanym biznesem, i który krwawo stłumił masowe protesty w 2018 roku.

Także Kuba tonie, dosłownie, w śmieciach, bo kryzys na wyspie jest tak wielki, że trzeba wybierać, czy benzyna będzie dla karetek, czy śmieciarek. Młodzież masowo ucieka z Kuby, protestujących wsadza się do więzienia, a nadzieja na polityczne reformy jest coraz słabsza. Wenezuela, Nikaragua i Kuba reprezentują dziś rządy twardej ręki, przyprawione wyblakłą rewolucyjną legendą.

Ale zupełnie inaczej jest w wielu innych krajach regionu, w Kolumbii, Brazylii, Chile, Gwatemali, Meksyku czy Urugwaju, gdzie egalitarne ugrupowania wygrywają demokratyczne wybory pod flagami refolucji.

W Kolumbii rządzi pierwszy w historii kraju lewicowy rząd. Prezydentem jest były partyzant Gustavo Petro, a wiceprezydentką Francia Marquez, młoda afrokolumbijka z biednej rodziny, która została matką w wieku 16 lat, pracowała jako sprzątaczka i przez lata walczyła z nielegalnym górnictwem w swoim regionie, przez co do dziś otrzymuje pogróżki, a z takimi w Kolumbii to nie przelewki – kraj jest na pierwszym miejscu na świecie pod względem liczby zabójstw aktywistów. Ale Francia walczy dalej, z wyzyskiem, niesprawiedliwością, rasizmem, mizoginią i klasizmem. Również jej portret znalazł się w „Rewolucji”.

W Brazylii do władzy wrócił rok temu Lula, po czterech latach rządów miejscowego Trumpa, Jaira Bolsonaro. W Chile rządzi Gabriel Boric, przywódca rewolty studenckiej przeciw sprywatyzowanej edukacji.

W Gwatemali, od stycznia prezydentem jest Bernardo Arévalo, najbardziej progresywny przywódca od powrotu demokracji 40 lat temu. A w Meksyku, od zaledwie paru miesięcy, lewicowa działaczka Claudia Sheinbaum, pierwsza prezydentka w historii kraju.

Pijąc mate z Mujicą

Kiedy piszę ten esej, w Urugwaju właśnie wygrał wybory progresywny Frente Amplio, Szeroki Front. Wrócą do władzy wiosną 2025, po pięciu latach neoliberalnego zaciskania pasa pod rządami prawicy. Lewica w Urugwaju wraca za stery dzięki konkretnym propozycjom wzmocnienia państwa opiekuńczego i wzrostu płac.

Kiedy Frente Amplio rządził Urugwajem między 2005 a 2020 rokiem, udało się zmniejszyć ubóstwo z prawie 40 do poniżej 9 proc., a Urugwaj stał się krajem Ameryki Południowej o najniższym poziomie ubóstwa i nierówności. Szeroki Front rozszerzył programy transferów pieniężnych i po raz pierwszy zapewnił powszechny dostęp do opieki zdrowotnej. Zalegalizował też aborcję, małżeństwa jednopłciowe i marihuanę, którą sprzedaje i na której zarabia państwo.

– My we Frente Amplio wywodzimy się z lewicy rewolucyjnej, ale to, co nasz rząd oferuje ludziom to „konkretne utopie”, takie jak powszechna służba zdrowia – mówił mi przez telefon z w dniu drugiej tury wyborów prezydenckich Miguel Fernández Galeano, były wiceminister zdrowia w pierwszym rządzie Frente Amplio 2005-2010.

Dziś Galeano odpowiedzialny jest za tę część programu partii, która dotyczy wzmocnienia państwa opiekuńczego.

Frente Amplio ma etos, ma historię, bo nowy prezydent Yamandú Orsi namaszczony jest przez legendę latynoamerykańskiej lewicy, José Pepe Mujicę, byłego partyzanta, który 13 lat spędził w więzieniu za czasów prawicowej dyktatury wojskowej. Jedenaście z tych lat odsiedział w izolacji, bez dostępu do książek. „Mówił do mrówek. Omal nie oszalał”, pisze Domosławski. Mujica był prezydentem z ramienia Frente Amplio między 2010 a 2015 rokiem.

W „Rewolucji” Mujica w rozchełstanej koszuli i tenisówkach właśnie wraca z pola do swojego skromnego domku na obrzeżach Montevideo. I spontanicznie zasiada do wywiadu z Domosławskim. Oczywiście piją razem tradycyjną yerba mate.

Children of the Revolution

Matka „Rewolucji”, „Gorączka latynoamerykańska” Domosłwskiego, która właśnie kończy 20 lat, doczekała się nawet tłumaczenia na perski i stała się ponoć w Iranie biblią zbuntowanych podczas masowych protestów przeciw reżimowi w 2009.

Wyobrażam sobie, że Irańczycy czytali w „Gorączce” o Ameryce Łacińskiej, tak jak PRL czytał o Etiopii Hajle Syllasje w „Cesarzu” Kapuścińskiego: „To jest o nas!” I myślę sobie: ale my to w Polsce mamy szczęście, że ktoś dla nas, dla naszej „prowincji” pisze tak o antypodach, że karmi nas receptami na bunt i nadzieję.

„Rewolucja nie ma końca” przynosi inspirację i wolę walki, których tak bardzo nam trzeba, gdy w USA wybory wygrywa Donald Trump, a widmo populistycznej, nacjonalistycznej prawicy krąży również nad Europą i Polską.

Czytając „Rewolucję” Domosławskiego znowu jestem na dywaniku u zapatystów, ucząc się pokory i wiary w ruchy oddolne. Jeszcze będzie dobrze.

;
Na zdjęciu Ewa Sapieżyńska
Ewa Sapieżyńska

Socjolożka i iberystka. W latach 2006-2008 doradczyni kancelarii prezydenta i MSZ Wenezueli. Tytuł doktora nauk społecznych zdobyła na Universidad de Chile. Wykładała w Chile i w Polsce. W latach 2015-2018 doradczyni OBWE ds. praw człowieka i gender. Obecnie mieszka w Oslo i jest dziennikarką w gazecie Klassekampen. O Norwegii i Ameryce Łacińskiej pisze też w Krytyce Politycznej. Autorka książki „Jeg er ikke polakken din”, wydanej w Norwegii w 2022. W 2023 r. książka „Nie jestem twoim Polakiem” ukazała się w Polsce nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej

Komentarze