0:000:00

0:00

Strategia na batalię o wysadzenie w powietrze pakietu Fit for 55 oparta jest na fałszywych przesłankach. Albo sugerowane przez jej autora działa są z papieru (nieistniejące weto wobec ETS i podatku węglowego) albo też strzał z tej strzelby (bo jednak nie jest to broń atomowa) zaszkodzi istotnym interesom Polski.

O tym, że Polska będzie chciała blokować ważne projekty unijne słychać od dłuższego czasu. Chodzi przede wszystkim o te zmiany w ustawodawstwie, które służyć mają osiągnięciu przez UE kluczowego celu redukcji emisji dwutlenku węgla o 55 proc. do 2030 roku.

Pakiet takich reform pod nazwą „Gotowi na 55” (Fit for 55) Komisja Europejska zaproponowała w lipcu ubiegłego roku. To czternaście aktów prawnych dotyczących różnych dziedzin gospodarki i ochrony środowiska.

Kilka dni temu wicepremier Jacek Sasin mówił Sejmie: „Podejmiemy wszelkie działania w Brukseli i w Polsce, by ochronić Polaków przed skutkami błędnej polityki, jaką serwuje Komisja Europejska. Zrobimy wszystko, aby pakiet Fit for 55 nie wszedł w życie”.

Cena łamania praworządności

Ale w groźbach płynących z Warszawy chodzi także o kwestię rządów prawa. Rząd PiS odrzuca wyroki Trybunału Sprawiedliwości UE i działania Komisji Europejskiej mające na celu nakłonienie Polski do respektowania prawa UE (w tym wstrzymanie wypłaty środków z Funduszu Odbudowy).

Warszawa nie chce też płacić kar nałożonych przez TSUE w sprawie Izby Dyscyplinarnej i Turowa. W tych kwestiach klamkach zapadła – Komisja odbierze należność z przysługujących Polsce środków budżetowych (na dziś: 130 milionów euro).

„Tę sprawę trzeba będzie bardzo jasno i bardzo mocno stawiać na forum instytucji unijnych, łącznie z decyzjami w rodzaju weta w rozmaitych kwestiach, które dla UE są ważne” – mówił w niedawnym wywiadzie dla „Polska. The Times” szef klubu PiS Ryszard Terlecki.

Opcja atomowa Saryusz-Wolskiego

W rozmowie z TVP Info Jacek Saryusz-Wolski przedstawił, jak taka opcja atomowa miałaby dokładnie wyglądać.

"Polska nie jest w ogóle związana postanowieniami UE w sprawie podniesienia ambicji w kwestii redukcji emisji z 40 do 55 proc. do 2030 roku" – twierdzi parlamentarzysta PiS. Powód? Komisja Europejska nie dotrzymuje jakoby zobowiązania do niekorzystania na razie z tzw. mechanizmu praworządności, za pomocą którego UE mogłaby odebrać fundusze krajowi, w którym nie są przestrzegane unijne standardy.

Odłożenie w czasie stosowania tego mechanizmu do wyroku TSUE w tej sprawie uzgodniono na szczycie UE w grudniu 2020 roku – tym samym, na którym zapadła decyzja w sprawie redukcji emisji. Ale rok później Komisja wysłała na podstawie jego zapisów list do Polski i Węgier prosząc o wyjaśnienia w kwestii funkcjonowania sądów i prokuratury. To miałoby oznaczać, twierdzi eurodeputowany, że Polska może śmiało wycofać się ze zgody na pakiet „Gotowi na 55” i zacząć go wetować.

Jak mogłoby to wyglądać? Saryusz-Wolski wskazuje trzy kluczowe akty prawne, które Polska może zablokować „wysadzając w powietrze” kluczowy unijny projekt.

Po pierwsze, możemy złożyć weto wobec reformy dyrektywy w sprawie podatku od energii, która ma zwiększyć opodatkowanie paliw kopalnych.

Po drugie, trzeba zawetować planowane zmiany w europejskim handlu emisjami (ETS), które także służą zwiększeniu kosztów korzystania z węgla czy gazu.

I po trzecie, możemy zagrozić zablokowaniem tzw. granicznego podatku węglowego, który Unia Europejska chce nałożyć na towary importowane do UE i mające duży ślad węglowy, aby chronić europejskich producentów.

Ale to nie wszystko. Unia Europejska chce, aby część wpływów z zaproponowanych w grudniu ubiegłego roku przez Komisję Europejską nowych opłat i podatków (z ETS, granicznego podatku węglowego, a także z podatku od wielkich korporacji) zasilała budżet unijny.

Lewarem na budżet UE

Chodzi o to, by m.in. z tych pieniędzy Unia Europejska mogła wspólnie spłacać dług zaciągnięty na rynkach finansowych w celu utworzenia Funduszu Odbudowy – kluczowego instrumentu wsparcia dla krajów UE dotkniętych pandemią, z którego Polska ma otrzymać 58 mld euro (wypłaty są wstrzymane ze względu na problemy z praworządnością). Saryusz-Wolski i tu widzi szansę: możemy zaszantażować Unię brakiem zgody na włączenie tych przychodów do wspólnego budżetu.

W tych wszystkich działaniach polityk PiS widzi „przepotężny lewar”, za pomocą którego rząd może zmusić UE do anulowania rozporządzenia "pieniądze za praworządność", natychmiastowego uwolnienia dla Polski środków z Funduszu Odbudowy, a nawet wypłacenia odszkodowań za ich wstrzymywanie przez Komisję.

Jak donosi „Politico”, Polska – razem z Węgrami i Estonią – zgłasza sprzeciw wobec przyjęcia ważnej dyrektywy unijnej dotyczącej wprowadzenia w całej Unii minimalnej stawki podatku dla wielkich przedsiębiorstw w wysokości 15 proc. Czy to początek wojny nuklearnej z Unią? A jeśli tak, jakie są perspektywy rozwoju wypadków?

Absurdalny argument listowy

Zacznijmy od casus belli. To, że zgoda na podwyższenie celów klimatycznych UE podjęta została na szczycie UE, na którym uzgodniono także kwestie dotyczące tzw. mechanizmu ochrony praworządności, nie oznacza, że jest jakakolwiek zależność między nimi.

Polska zgoda na cel redukcji emisji o 55 proc. do 2030 roku nie była ani w sposób polityczny, ani tym bardziej prawny, warunkowana ustaleniami dotyczącymi sposobu korzystania z mechanizmu ochrony praworządności.

Prawdą jest natomiast, że Polska groziła wtedy UE wetem wobec Funduszu Odbudowy, by wymusić na innych krajach odstąpienie od przyjęcia rozporządzenia ustanawiającego mechanizm praworządności (do którego zablokowania rząd PiS nie miał potrzebnej większości).

Osiągnięty wtedy polityczny kompromis zakładał, że Komisja nie będzie proponować żadnych kar na podstawie tego mechanizmu (który 1 stycznia 2021 stał się w pełni obowiązującym prawem) do czasu wyroku TSUE w tej sprawie. W zamian za to rząd polski zgodził się poprzeć Fundusz Odbudowy (którego jest zresztą jednym z największych beneficjentów).

Wysłanie przez Komisję wstępnego listu z pytaniami do rządu Polski nie jest naruszeniem tych ustaleń. Do wystąpienia o konkretne kary, które nałożyć może Rada Unii Europejskiej (państwa członkowskie), jest jeszcze wiele etapów i bardzo daleka droga. Tak czy inaczej,

twierdzenie, że Polska jest zwolniona z zobowiązań klimatycznych ze względu na to, że Komisja wysłała do niej list w sprawie sądów i prokuratury, jest absurdalne.

Absurd czy nie – politycznie nie ma to, rzecz jasna, większego znaczenia. Jeśli polski rząd będzie chciał blokować unijne inicjatywy, to może próbować to robić bez względu na motywacje i uzasadnienia, jakie nim kierują.

Opcja atomowa nie wypali

Jak więc wyglądają szanse na rzeczywistego użycia „przepotężnego lewara”, o którym mówi Saryusz-Wolski, i co oznaczałoby ono dla polskich interesów w Unii?

Najważniejsze znaczenia ma europejski system handlu emisjami (ETS). To kluczowe narzędzie unijnej polityki klimatycznej, bez którego właściwego funkcjonowania szanse osiągnięcia przez Unię założonych celów i neutralności klimatycznej w 2050 roku są żadne. Jego idea jest prosta: chodzi o to, by za pomocą mechanizmów rynkowych zwiększać koszty korzystania z paliw kopalnych i sprawiać, że staje się to nieopłacalne.

PiS oskarża ten system o windowanie w górę cen energii, ale pomija milczeniem fakt, że pieniądze, jakie firmy i inne podmioty płacą w Polsce za uprawnienia do emisji dwutlenku węgla idą do polskiego budżetu (25 miliardów euro) i powinny być wykorzystane na transformację energetyczną, dzięki której płacić trzeba będzie coraz mniej.

Pakiet „Gotowi na 55” przewiduje reformę systemu ETS: ma być mniej ulg, mniej uprawnień, za to więcej środków na modernizację i innowacje. Przede wszystkim zaś kosztami uprawnień do emisji obciążony miałyby być odtąd już nie tylko sektor energetyczny i przemysł ciężki, lecz także transport lądowy i morski oraz budownictwo. Wszystko po to, by cała gospodarka miała interes w tym, by przestawiać się na energię odnawialną.

Czy Polska może zablokować tę reformę, co dla UE byłoby niezwykle bolesnym ciosem? Choć Saryusz-Wolski przedstawia to jako jedną z kluczowych rakiet w arsenale rządu, to sam przyznaje, że ona nie wypali…

Zmiany w dyrektywie o ETS przyjmowane są po prostu większością głosów (potrzeba do tego 55 proc. państw reprezentujących 65 proc. ludności UE), a nie jednomyślnie.

Przeczytaj także:

Takie są zasady w polityce klimatycznej UE. Innymi słowy, żadne państwo nie może reformy ETS zawetować. Saryusz-Wolski upiera się, że te zasady są niewłaściwe, bo koszty powstające w wyniku systemu ETS to w istocie podatek, a w kwestiach podatkowych Unia podejmuje decyzje jednomyślnie. I zarzuca Komisji, że usiłuje „podstępem obejść traktat”.

To kolejny absurd, bo decyzje w sprawie ETS zawsze były w ten sposób podejmowane i mają umocowanie w traktacie.

Polski polityk sugeruje, że Polska powinna złożyć skargę do TSUE (którego wyroki ignoruje) oraz robić „raban” na szczycie UE, żeby zmienić zasady podejmowania decyzji w tej sprawie. Nie da się wykluczyć, że rząd PiS pójdzie za tą radą.

Ale szanse na sukces są żadne.

Weto na graniczny podatek węglowy? Straci Polska

To samo dotyczy drugiej istotnej inicjatywy, której blokadą Saryusz-Wolski chciałby szantażować Unię: granicznego podatku węglowego. Choć potocznie nazywa się go podatkiem, to w istocie jest to opłata celna nakładana na towary importowane do Unii Europejskiej.

Jego formalna nazwa to „mechanizm dostosowywania cen na granicach z uwzględnieniem emisji CO2” (ang. skrót CBAM). Według Komisji celem jest uniknięcie „sytuacji, gdy starania UE na rzecz redukcji emisji będą niweczone przez wzrost emisji poza jej granicami spowodowany przeniesieniem produkcji do krajów poza UE (gdzie polityki przeciwdziałania zmianie klimatu są mniej ambitne niż polityki unijne) lub zwiększonym przywozem wysokoemisyjnych produktów”.

UE traktuje ten „podatek” jako środek polityki klimatycznej powiązany z handel emisjami (bo bez handlu emisjami nie byłoby potrzeby jego wprowadzania), który przyjmowany jest na podstawie art. 192 p. 1 traktatu o UE. A on nie przewiduje możliwości weta.

Ale groźba zablokowania granicznego podatku węglowego jest w przypadku Polski absurdalna także z innego powodu.

To klasyczny przykład polityki na zasadzie „na złość babci odmrożę sobie uszy”. Polska jest zainteresowana i oficjalnie popiera jego wprowadzenie po to, by chronić swój własny przemysł.

Po wspomnianym szczycie UE w grudniu 2021 roku premier Mateusz Morawiecki mówił: „Znalazła się również w zapisach [szczytu] delegacja do Komisji Europejskiej, aby opracowała system opłaty granicznej, bo to, co szczególnie podkreślam bardzo często na naszych spotkaniach Rady Europejskiej, iż nie ma sensu likwidowanie miejsc pracy w Polsce i odtworzenie ich zaraz 100 kilometrów za wschodnią granicą (...) [gdy] ten obszar państwowy nie należy do systemu ETS, nie należy do Unii Europejskiej”.

Także po spotkaniu Emmanuelem Macronem w marcu 2021 roku premier podkreślał: „Trzeba na zewnętrznych granicach Unii Europejskiej wprowadzić opłatę od śladu węglowego. My optujemy za tym rozwiązaniem, bo jest to rozwiązanie dobre dla polskiego przemysłu”.

Robienie przez Polskę „rabanu” w celu wymuszenia jednomyślnego sposobu głosowania w tej sprawie i zastosowania szantażu byłoby nie tylko skazane na porażkę, lecz także sprzeczne z interesem państwa zdefiniowanym przez sam rząd PiS.

To może podatek od energii? Też strzał w stopę

Inaczej – od strony formalnej – ma się rzecz z trzecią tajną bronią PiS: unijnym podatkiem od energii. Obowiązująca obecnie dyrektywa unijna z 2003 roku jest przestarzała i nie pasuje do nowych celów klimatycznych i środowiskowych, jakie Unia stawia sobie w ramach projektu Europejskiego Zielonego Ładu oraz porozumienia paryskiego ochronie klimatu.

Jak pisze Komisja w uzasadnieniu projektu reformy dyrektywy, zmiany mają służyć temu, by opodatkowanie paliw lepiej odzwierciedlało skutki ich stosowania dla środowiska i zdrowia obywateli oraz usuwało przeszkody dla rozwoju czystych technologii.

Dyrektywa w nowym brzmieniu ma być ważnym – obok handlu emisjami, przepisów dotyczących efektywności energetycznej czy regulacji dotyczących źródeł odnawialnych – instrumentem przybliżającym Unię do założonego poziomu redukcji emisji.

Skoro chodzi o podatki, a tu państwa członkowskie mają ostateczne słowo, to wszelkie zmiany w dyrektywie wymagają jednomyślności. Innymi słowy, rząd PiS rzeczywiście mógłby odpalić armatę i zablokować podniesienie opłat.

Pytanie tylko, jakie byłyby skutki takiego wystrzału. Wszystkie wzięte razem działania, jakie Unia Europejska planuje podjąć w ramach pakietu „Gotowi na 55”, muszą doprowadzić do zamierzonego skutku – w 2030 roku emisje dwutlenku węgla muszą być o 55 proc. mniejsze niż w 1990 roku.

Podatek od energii nie jest najważniejszym narzędziem na tej drodze, ale ma w niej swój udział. Jeśli nie uda się go odpowiednio dostosować, to jego założony wkład w cel redukcyjny UE będzie musiał zostać zrekompensowany na innym odcinku.

Weto w sprawie podatku z pewnością skutkowałoby większą presją na dalsze zaostrzenie polityki w ramach systemu handlu emisjami, na który skarży się Polska i w którym, jak widzieliśmy, możliwości weta już nie ma.

Ale to nie wszystko. Negocjacje nad pakietem to system naczyń połączonych. Polska nie ma możliwości zawetowania reformy ETS, ale w jej ramach ma bardzo dużo do ugrania dla siebie. Polsce zależy przede wszystkim na tym, by powiększyć Fundusz Modernizacyjny, który z wpływów ze sprzedaży uprawnień do emisji wspiera najuboższe kraje UE.

Polska jest już teraz jego największym beneficjentem (otrzymuje 43 proc. środków). Jeśli w życie wejdzie propozycja Komisji, to po 2024 roku będzie w nim jeszcze więcej pieniędzy, a Polsce przypadnie aż 12,1 mld euro. To samo dotyczy innych mechanizmów ramach ETS, z którego wpływy są najważniejszym źródłem modernizacji polskiej energetyki.

Jak szacuje think-tank Forum Energii, łącznie Polska z ETS może pozyskać ponad 82,3 mld euro do 2030 roku (prawie 370 mld złotych). Jaka będzie wysokość tych wpływów i „rabatów” przyznanych Polsce zależeć będzie w dużej mierze od negocjacji z innymi krajami UE.

Podłożenie dynamitu pod dyrektywę o podatku od energii mogłoby okazać się bombą z opóźnionym zapłonem, która ostatecznie wybuchnie na naszym własnym podwórku.

Strategia na batalię o wysadzenie w powietrze pakietu Fit for 55 oparta jest więc na fałszywych przesłankach. Albo sugerowane przez jej autora działa są z papieru (nieistniejące weto wobec ETS i podatku węglowego) albo też strzelba (bo jednak nie broń atomowa) grozi wypaleniem także w naszą własną stronę.

Podatek od korporacji? Tu opór Polski jest zasadny

A co z podatkiem od wielkich korporacji, którego przyjęcie, jak donoszą media, wstrzymuje dziś polski rząd? Tu sprawa jest bardziej skomplikowana. Nie można wykluczyć, że polityczne cele, czyli chęć utarcia nosa Brukseli, mogą odgrywać pewną rolę. Ale w tej sprawie nie sposób odmówić polskiemu stanowisku argumentów merytorycznych.

Polska zawsze popierała wprowadzenie zasad, które zmuszałyby wielkie korporacje światowe (jak Google czy Facebook) mające obroty powyżej 750 mln euro rocznie, do płacenia podatku dochodowego tam, gdzie rzeczywiście wypracowują zysk (a nie tam, gdzie formalnie mają siedzibę).

To pierwszy filar porozumienia, które w ubiegłym roku zawarto ramach OECD. Drugi filar to wprowadzenie minimalnej stawki podatki CIT w wysokości 15 procent (wyższej niż obecnie w Polsce) we wszystkich krajach-sygnatariuszach tego porozumienia.

Polska była i jest zadowolona z jego zapisów.

Problem w tym, że na razie w życie ma wejść tylko druga jego część: UE zamierza przyjąć dyrektywę, która spowoduje obowiązkowe podniesienie podatku CIT w krajach, gdzie jest on teraz niższy niż 15 proc.

Dlaczego Polska na tym straci? Bo zmniejszy się jej konkurencyjność podatkowa względem krajów Europy Zachodniej, a nie wejdą w życie ulgi uzgodnione w ramach pierwszego filaru porozumienia. A kiedy i czy w ogóle wejdzie on w życie – nie wiadomo.

Nie zależy to bowiem od UE, lecz od tego, kiedy wystarczająca liczba krajów przystąpi do ustanawiającej go konwencji… Podczas więc gdy korzyści pisane są jakby palcem na wodzie, koszty Polska (i inne kraje regionu) musiałaby ponosić już wkrótce.

Dlatego stanowisko Warszawy nie jest nieracjonalne: poczekajmy na wejście w życie dyrektywy o minimalnym CIT do czasu wejścia w życie wspomnianej konwencji.

Czas pokaże, czy Polsce uda się takie rozwiązanie wynegocjować i czy skorzysta z weta, by zablokować przyjęcie dyrektywy. Ma taką możliwość, bo wymagana jest jednomyślność. Ale na tym nie koniec dyskusji o podatku od korporacji – i o strategii nuklearnej polskiego rządu.

Jak spłacać zadłużenie UE?

Saryusz-Wolski wspomina bowiem jeszcze jednym teatrze ewentualnej wojny: wykorzystaniu części wpływów z planowanych nowych podatków unijnych – podatku od korporacji właśnie, wpływów z ETS i granicznego podatku węglowego oraz uchwalonego już wcześniej podatku od plastiku – na spłatę zadłużenia, jakie Unia zaciągnęła pod Fundusz Odbudowy.

Finansowany jest on z obligacji, które Unia musi zacząć spłacać od 2028 roku. Na razie w budżecie Unii nie ma na to środków. Stąd pomysł takich nowych dochodów UE, które można by w tym celu wykorzystać.

Aby było to możliwe, Unia Europejska będzie musiała przyjąć decyzję w sprawie zwiększenia tzw. zasobów własnych. To właśnie taka decyzja budziła w Polsce ogromne kontrowersje już wiosną 2021 roku. Wtedy jej przyjęcie przez każde państwo członkowskie – wymagana jest jednomyślność! – było konieczne, żeby w ogóle uruchomić Fundusz Odbudowy.

Sprzeciwiała się temu Solidarna Polska, a rząd z opresji wybawiła Lewica głosując w Sejmie za przyjęciem stosownej ustawy.

Podobna decyzja będzie potrzebna także po to, żeby zasilić budżet UE nowymi środkami na spłatę Funduszu Odbudowy. Czy sięgnięcie po groźbę weta daje rządowi realną możliwość szantażu UE w innych sprawach?

To kolejna polityczna atrapa.

Przede wszystkim dlatego, że głosowanie w tej sprawie nie odbędzie się ani w tym, ani w następnym roku i nikt nie wie, kiedy mogłoby nastąpić. Zależy to od tego, kiedy wszystkie nowe „podatki” i reformy zostaną w ogóle przyjęte. A to zabierze jeszcze bardzo dużo czasu, a niektóre z nich – np. podatek węglowy – w ogóle mogą nie wejść w życie.

Nawet jeśli wszystko pójdzie jak z płatka, to Unia ma czas do 2025 roku, żeby podjąć nową decyzję o zasobach własnych – wcześniej nie jest ona potrzebna. Zaś gdyby nie udało się jej przyjąć, państwa członkowskie UE i tak będą musiały spłacać zaciągnięty dług: albo poprzez zwiększenie składek do budżetu UE albo każde indywidualnie swoją część z własnej kiesy.

Rząd PiS może robić „raban” w Unii także w innych sprawach, np. blokować konkluzje polityczne szczytów Unii i przyjęcie takich dokumentów, jak Kompas Strategiczny – nowa strategia bezpieczeństwa UE, którą prezydencja francuska chce przyjąć w marcu br. Ale wbrew temu, co twierdzi jego Jacek Saryusz-Wolski, nie trzyma ręki na guziku atomowym, lecz co najwyżej przycisku na konsoli.

Polska ma uzasadnione interesy w sprawach handlu emisjami, podatku węglowego czy podatku o wielkich korporacji i powinna o nie skutecznie zabiegać. Nie każdy sprzeciw i nie każde twarde słowo w Brukseli jest szantażem.

Ale gra, w którą wpakowaniem nas grożą Terlecki, Saryusz-Wolski, Sasin i inni, nie broni polskich interesów, lecz przekształcania Polski w swój autorytarny folwark, jest nie tylko szkodliwa, ale i skazana na porażkę.

Problem w tym, że za takie harce płacilibyśmy wszyscy.

Udostępnij:

Piotr Buras

Dyrektor Warszawskiego Biura Europejskiej Rady Spraw Zagranicznych (ECFR). Publicysta i ekspert do spraw polityki europejskiej i Niemiec. W latach 2008–2012 stały współpracownik „Gazety Wyborczej” w Berlinie. Ostatnio opublikował m.in. Nowy rozdział. Transformacja Unii Europejskiej a Polska (z Szymonem Ananiczem i Agnieszką Smoleńską, Warszawa 2021), Partnerstwo dla Rozszerzenia: nowa oferta UE dla Ukrainy i nie tylko (z Kaiem-Olafem Langiem, Warszawa 2022), Zeitenwende. Jak wojna w Ukrainie zmienia Niemcy (Warszawa 2023). Redaktor i współautor opublikowanego niedawno raportu Fundacji Batorego Powrót do Europy. Rekomendacje dla polskiej polityki w UE

Przeczytaj także:

Komentarze