Ten rok będzie kluczowy dla miejsca Polski w UE. Najważniejsze decyzje zapadną w Warszawie. Na długo określą parametry nie tylko polskiej polityki w Unii, lecz także polityki krajowej. Spór o integrację stanie się jej nieodłącznym wymiarem - pisze Piotr Buras [CO NAS CZEKA W 2022]
Rozpoczynająca się właśnie prezydencja francuska w Unii nie jest tylko cykliczną zmianą warty w brukselskiej biurokracji. Dla Emmanuela Macrona to także centralny element prezydenckiej kampanii wyborczej, w której chce się on – jak już zresztą pięć lat temu – zaprezentować jako europejski wizjoner i mąż stanu.
Macron buduje swoją polityczną strategię będąc świadomym głębokiej polaryzacji politycznej we Francji. Jednym z jej wyznaczników jest stosunek do Unii Europejskiej. W zakończonych niedawno wyborach parlamentarnych w Niemczech, gdzie konsensus w sprawach dotyczących Unii jest bardzo szeroki, takie ustawienie osi kampanii wyborczej byłoby nie do pomyślenia. Spór o UE nie odgrywał w niej żadnej roli.
Polska przez lata była pod tym względem blisko niemieckiego modelu kultury politycznej. Dzisiaj przesuwamy się kierunku francuskim. Nie zmienia tego fakt, że podczas gdy Francuzi należą do społeczeństw najbardziej krytycznych wobec członkostwa w UE, to w Polsce jest ono na najwyższym w Unii poziomie.
To nie dylemat „polexit czy pozostanie w Unii” jest bowiem stawką rodzącej się polaryzacji, lecz wizje członkostwa, podejście do Unii oraz sposób w jaki różnicują one obozy polityczne. Liczne badania, które analizowaliśmy też w OKO.press, pokazują coraz głębsze pęknięcia w polskim społeczeństwie w odniesieniu do Unii, pokrywające się z główną partyjno-polityczną linią podziału.
Tym samym batalie unijne, które Polska toczyć będzie w nadchodzących miesiącach, tylko z pozoru będą mieć tylko charakter techniczny, finansowy bądź sektorowy. Najważniejsze z nich – te dotyczące praworządności i Funduszu Odbudowy; Zielonego Ładu i polityki klimatycznej oraz dalszego postępu integracji – nabierają w polskim kontekście charakteru polityczno-tożsamościowego.
Nietrudno wyobrazić sobie taki scenariusz, w którym w perspektywie następnych wyborów parlamentarnych (kiedykolwiek będą miały one miejsce) konflikt o Unię stanie w centrum politycznego sporu.
Takich sygnałów było już w ubiegłych miesiącach co niemiara, zaś powstanie polskiej partii polexitowej wydaje się tylko kwestią czasu. Nie znaczy to, że stosunek Polaków do Unii zmieni się o 180 stopni. Ale już dziś zwolennicy aktywnego proeuropejskiego kursu polskiej polityki muszą szykować się do starcia o Europę, jakie we Francji toczy dziś Emmanuel Macron.
Przyszłość rządów prawa w Polsce odegra w tej rozgrywce najważniejszą rolę, a najbliższe miesiące przesądzą, czy możliwe jest uniknięcie dalszej konfrontacji i nieodwracalnych szkód dla interesów Polski.
Na początku rządów PiS konflikt z instytucjami UE o sądy wydawał się frontem o marginalnym znaczeniu, na którym przez lata nie widać było żadnych godnych uwagi przesunięć. Od zeszłego roku sytuacja jest inna.
Najważniejsze znaczenie ma fakt, że 15 lipca 2021 roku Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej wydał wyrok, w którym stwierdził, że system dyscyplinarny dla sędziów – będący dla rządu PiS głównym narzędziem politycznego nacisku na sądy – narusza prawo europejskie i jest do zmiany.
Od tego czasu dyskusja o sądach w Polsce nie ma charakteru teoretycznego (jakie są kryteria niezawisłości sędziowskiej?) czy politycznego (czy w Polsce jest lepiej czy gorzej niż w innych krajach?). Najwyższy organ władzy sądowniczej w UE wydał w tej sprawie decyzję, która musi zostać wykonana.
Od tego, czy i jak szybko Polska to zrobi, zależy miejsce naszego kraju w UE – jego wpływ polityczny, interesy finansowe, wiarygodność, a ostatecznie także członkostwo jako takie.
W tym roku na nowo toczyć zacznie się epopeja prawno-finansowa związana z uzależnieniem wypłat funduszy unijnych od przestrzegania standardów praworządności i prawa UE. To także fundamentalna zmiana, jaka dokonała się w zeszłym roku.
Komisja nie dała zielonego światła polskiemu Krajowemu Planowi Odbudowy, w ramach którego już do końca grudnia 2021 r. mogliśmy otrzymać 4,7 mld euro. Powodem jest bezprecedensowy w historii UE sprzeciw polskiego rządu (wsparty kuriozalnym wyrokiem Trybunału Konstytucyjnego Julii Przyłębskiej) wobec realizacji wspomnianego wyroku TSUE z 15 lipca oraz innych decyzji unijnego trybunału dotyczących sądów.
Tych pieniędzy (w sumie – 24 mld euro w dotacjach) długo jeszcze nie zobaczymy, niezależnie od tego, jak sprawy się potoczą.
Polityczny pat w rządzie (opór Ziobry przed zmianami koniecznymi do wykonania wyroku TSUE) powoduje, że niełatwo wyobrazić sobie scenariusz, w którym wilk jest syty i owca cała – Komisja gotowa do uruchomienia środków dla Polski, a koalicja Zjednoczonej Prawicy nadal w komplecie.
Ale nawet gdyby tak się stało, fundusze nie popłyną z dnia na dzień i nie wystarczą do tego tylko obietnice likwidacji Izby Dyscyplinarnej czy innych zmian w sądownictwie. Zgodnie z unijnymi regulacjami wypłaty będą możliwe dopiero po rzeczywistym spełnieniu tych obietnic w wyznaczonym czasie.
Przy najlepszych wiatrach ciężko sobie wyobrazić, by mogło to nastąpić przed jesienią. A czas na dokonanie kluczowych dla (zwłaszcza zielonej) modernizacji gospodarki za pomocą tych pieniędzy ucieka.
Do końca 2023 inwestycje muszą być przygotowane, a w warunkach niepewności trudno o takie plany.
Groźba, że Polska zaprzepaści szansę wykorzystania przewidzianych na wsparcie dla postpandemicznej odbudowy ogromnych środków – i to w sytuacji pogarszającej się u nas koniunktury, inflacji i rosnących cen energii obnażających słabości polskiego systemu – jest duża.
Nie należy się łudzić, że pozostanie to bez politycznych konsekwencji zarówno i w UE, jak i w polityce krajowej. Przeciwnicy UE w Polsce, jak Ziobro czy Konfederacja, nie mają żadnego interesu w tym, by środki unijne do Polski przyszły. Zależy im bowiem na realizacji samospełniającej się przepowiedni mówiącej, że korzyści z członkostwa są iluzoryczne.
To samo dotyczy politycznej marginalizacji Polski w UE. Zaś konflikt z Unią powiązany z autorytarnymi zapędami PiS-owskiej władzy coraz mocniej wpychać będzie nas na tory odwołującej się do anachronicznych, ale rezonujących w części społeczeństwa, schematów debaty o narodowej suwerenności, w której prawdziwą stawką jest nasz cywilizacyjny wybór demokratycznych wartości Zachodu.
To, że w tym sporze o wartości i zasady, jaki PiS toczy dziś z Unią, dojdziemy w 2022 roku do kluczowych rozstrzygnięć – albo konfrontacji o trudnych dla przewidzenia skutkach dla Polski i UE albo zawrócenia rządu z obranej dotąd drogi – wynika także z innych przesłanek.
Pętla wokół Polski zaciska się bowiem nie tylko w sprawie KPO. Za niewykonywanie wyroku TSUE grozi Polsce wysoka kara finansowa, o którą w każdej chwili może (i z punktu widzenia interesów UE musi) wystąpić Komisja Europejska.
Polska nie płaci już wiążących kar nałożonych za Turów i za niewykonanie decyzji o zawieszeniu Izby Dyscyplinarnej – prędzej czy później te setki milionów euro (lub więcej) zostaną Polsce odebrane z należnych nam pieniędzy z budżetu UE.
Komisja rozpoczęła już pierwszy etap nowej procedury (tzw. mechanizmu warunkowości), który – jeśli zgodzi się na to 15 państw członkowskich UE reprezentujących przynajmniej 65 proc ludności UE – może doprowadzić do odebrania Polsce funduszy z głównego budżetu UE.
Nie wspominając w ogóle o kolejnych postępowaniach przed TSUE, które mogą skończyć się karami, jak to wszczęte w grudniu za wyrok Trybunału Julii Przyłębskiej kwestionujący prymat prawa UE. Rok 2022 będzie więc rokiem sądnym dla Polski w UE w wielorakim znaczeniu tego pojęcia.
Drugim obszarem, który w nadchodzących miesiącach ustawi na nowo zwrotnice unijnej i polskiej polityki, są sprawy klimatyczne. Unia Europejska przygotowuje się do osiągnięcia celu neutralności klimatycznej w 2050 roku i do redukcji emisji o 55 proc. do 2030 roku – polityczna decyzja w tej sprawie zapadła już dwa lata temu.
W ubiegłym roku Komisja Europejska przedstawiła szereg propozycji legislacyjnych mających zapewnić osiągnięcie tego ostatniego celu (pakiet „Gotowi na 55”). To fundamentalna zmiana nie tylko w polityce energetycznej Unii, lecz bez mała w celach i priorytetach integracji europejskiej.
Kiedy Polska przystępowała do Unii, ten główny cel polegał na sklejeniu podzielonego kontynentu, wyrównaniu różnić w rozwoju gospodarczym pomiędzy jego częściami i zapewnieniu dobrobytu za pomocą wspólnego rynku. Dzisiaj doszedł do tego inny: trwały, chroniący klimat rozwój, wymagający gruntownej zmiany w sposobie gospodarowania i wykorzystywania energii na całym kontynencie.
Do pewnego stopnia PiS ma rację: to jest inna Unia niż ta, do której przystępowaliśmy. Ale ta, do której wchodziliśmy, też różniła się istotnie od Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej z lat 80. Unia to żywy polityczny organizm reagujący, choć często zbyt wolno, na zmiany w otoczeniu i wynikające z nich potrzeby.
Niemniej ta transformacja priorytetów, instrumentów i sposobu funkcjonowania Unii, której główny kołem zamachowym jest projekt Zielonego Ładu, jest faktem i nie sposób negować jej dalekosiężnych politycznych konsekwencji. I to właśnie one stają się dzisiaj kluczowym rozsadnikiem konsensusu w sprawach europejskich w Polsce na nowo ustawiającym parametry debaty o Unii oraz o priorytetach rozwoju Polski w nadchodzących latach.
Bieżący rok dostarczy tej debacie nowego paliwa za sprawą szeregu unijnych inicjatyw. Aby zrealizować nowy cel redukcji emisji dwutlenku węgla o 55 proc. do 2030 roku (w stosunku do 1990 roku), Unia musi wprowadzić gruntowne zmiany w obszarach kluczowych dla funkcjonowania gospodarki. Bo dotychczasowe regulacje nakierowane były na osiągnięcie znacznie skromniejszego celu redukcyjnego – ledwie o 40 proc.
UE musi wprowadzić zachęty do inwestowania w niskoemisyjne źródła energii, zwiększyć opłaty za emisje, tak aby skłonić firmy i państwa do wycofywania się z „brudnych” źródeł, promować efektywność energetyczną i rozwój zielonych technologii, śrubować cele dotyczące odnawialnych źródeł energii.
Ale jednocześnie chronić europejskich producentów i obywateli przed negatywnymi konsekwencjami tej coraz bardziej ambitnej polityki mającej na celu ochronę klimatu. To wszystko i wiele innych kwestii reguluje właśnie wspomniany pakiet „Gotowi na 55”, którego poszczególne części negocjowane i uchwalane będą w tym roku.
W sporze o tzw. taksonomię (klasyfikację określającą, jakie inwestycje uznawane są za „zielone”) Polska osiągnęła swój cel. Wszystko wskazuje na to, że przedstawiona tuż przed końcem ubiegłego roku propozycje Komisji Europejskiej, zgodnie z którą inwestycje w energię atomową i gaz dostaną stempel tych „dobrych”, co będzie zachętą dla banków i inwestorów, żeby angażować się w ich rozwój.
Ale bodaj najważniejszy front, na którym Polska znajdzie się na dużo trudniejszej pozycji, związany jest z reformą unijnego handlu emisjami dwutlenku węgla (ETS). To kluczowy instrument unijnej polityki klimatycznej, za pomocą którego kształtowana jest liczba i cena uprawnień do emisji – Unia ma ich ograniczoną pulę rozdzieloną na poszczególne państwa.
Emitenci dwutlenku węgla (np. fabryki czy elektrownie) kupują je po określanej przez rynek cenie. Im droższe uprawnienia, tym większa zachęta to wycofywania się z węgla, gazu czy ropy. Dlatego Unia planuje objąć tym systemem także sektor ciepłownictwa i transportu, które odpowiadają za nie mniejsze emisje niż produkcja prądu czy przemysł.
Ostatni gwałtowny wzrost cen emisji (bolesny szczególnie dla Polski ze względu na strukturę naszego miksu energetycznego, w którym dominuje węgiel) wywołała w Polsce krytykę tego systemu. Sejm przyjął uchwałę wzywającą państwa UE do zawieszenia jego stosowania, Solidarna Polska chciałaby jednostronnego wycofania się Polski z tego systemu, zaś polski rząd wystąpił kilka dni temu z oficjalną propozycją jego reformy.
Dyskusja o tym, jak dopasować system ETS do nowych celów Unii (co musi oznaczać zmniejszanie się puli uprawnień i podnoszenie ich ceny), ma ogromne znaczenie – nie tylko dla Polski.
Podczas gdy dobre pomysły na jego poprawę są w cenie, pomysły na jego pogrzebanie lub opuszczenie przez Warszawę są tylko oderwanym od rzeczywistości biciem piany.
Ale im dłużej trwać będzie kryzys energetyczny, a w Polsce dopiero się on zaczyna, chęć obarczania zań winą Unii i jej mechanizmów będzie rosła.
Reforma ETS nabiera tym samym w Polsce ważnej politycznej i symbolicznej wymowy.
Oznacza zderzenie z rzeczywistością, którą polskie elity (nie tylko pisowskie) konsekwentnie ignorowały przez lata, opierając założenia polityki energetycznej na całkowicie nierealistycznych projekcjach rozwoju cen emisji oraz odsuwając na święty nigdy palącą potrzebę zielonej transformacji.
Polska może i powinna starać się dziś wynegocjować jak największą ilość uprawnień do emisji (pieniądze za ich sprzedaż trafiają do polskiego budżetu i mogą, a nawet powinny, być wykorzystane na cele proklimatycznej modernizacji), dodatkowe wsparcie z tzw. Funduszu Modernizacyjnego w ramach ETS, pokaźne środki na sprawiedliwą transformację.
Decyzje w tych sprawach zapadną w tym roku. Ale żeby polski głos w tej niezwykle trudnej dla nas dyskusji (większość krajów nie ma takich problemów, jak my) był słuchany, potrzebny jest przede wszystkim wiarygodny i przemyślany plan dochodzenia do neutralności klimatycznej w ciągu następnych trzydziestu lat.
Nie mając takiego planu, który przekonująco pokazywałby, w jaki sposób i na jakie cele Warszawa wykorzystać zamierza środki i ewentualne ustępstwa w UE, jesteśmy na bardzo słabej pozycji. O fatalnej politycznej reputacji Polski już w ogóle nie wspominając.
W 2022 roku polski suwerenistyczno-narodowy izolacjonizm coraz częściej zderzać będzie się z budowaną powoli, ale konsekwentnie suwerennością europejską.
Pod tym mglistym pojęciem kryje się znajdująca coraz szersze poparcie tendencja do wzmacniania zdolności działania Unii, zwłaszcza na arenie międzynarodowej, wyposażania je w nowe instrumenty i kompetencje.
Francja, która objęła właśnie przewodnictwo w Unii, jest bodaj najsilniejszą wyrazicielką tych ambicji:
Wiele tych przedsięwzięć budzi kontrowersje pomiędzy krajami Unii Europejskiej, ale większość jest już przedmiotem inicjatyw legislacyjnych podjętych przez Komisję Europejską i znajduje poparcie państw członkowskich.
Żeby sprostać rosnącym wyzwaniom i zagrożeniom, którym państwa europejskie w pojedynkę nie są w stanie stawić czoła, Unia musi podejmować takie działania często ad hoc i pod przymusem chwili, nie zawsze mając uzgodnione na taki wypadek mechanizmy działania i podstawy traktatowe.
W czasie pandemii Unia zrobiła – wychodząc naprzeciw oczekiwaniom obywateli – ogromny krok w kierunku większej solidarności i współpracy: wspólnie dokonując zakupu szczepionek i tworząc Fundusz Odbudowy, pod który zaciągnęła obciążające wszystkie kraje pożyczki.
Na żadną z tych inicjatyw państwa UE wcześniej się nie umówiły i nie ma o nich mowy w unijnych traktatach. Ale kroki te zasadniczo zmieniają sposób funkcjonowania Unii, pogłębiają wzajemne zobowiązania między państwami członkowskimi oraz zmieniają relacje między instytucjami UE.
Bardziej suwerenna Unia nie staje się super-państwem, ani też nie zagraża suwerenności państw członkowskich. Ale nie ulega wątpliwości, że ta transformacja Unii – następująca bez gwałtownych zwrotów, raczej po cichu przebijając się przez gąszcz procedur i decyzji utrudniający interpretację jej rzeczywistej natury – nieustannie koryguje i zmienia równowagę polityczną w Unii, także pomiędzy instytucjami UE a państwami członkowskimi.
Nie jest łatwo przesądzić kierunek tej ewolucji. Jedni wskazują na rosnącą rolę Rady Europejskiej, czyli szczytów UE gromadzących szefów państw i rządów, którzy w kluczowych momentach sami podejmują decyzje, nie oglądając się na parlamenty narodowe i inne instytucje UE.
Świadczyłoby to o wzmocnieniu zasady międzyrządowej, w której kluczowa rola przypada państwom członkowskim. Inne zmiany – np. te dotyczące ochrony praworządności w krajach członkowskich czy wzmocnienia UE w odpieraniu zagrożeń gospodarczych – w głównej roli umieszczają Komisję Europejską, co prowadzi często to zarzutów o dominację biurokracji brukselskiej.
Dylemat między efektywnością działań UE a ich legitymizacją demokratyczną nie jest nowy. Ale wraz z koniecznością wspólnych i skoordynowanych działań państw członkowskich w rosnącej liczbie obszarów staje się zarzewiem coraz gorętszych sporów.
Stają się one także udziałem polskiej polityki. Krytyka rodzącej się jakoby IV Rzeszy podjęta przez Jarosława Kaczyńskiego w odpowiedzi na zapisy niemieckiej umowy koalicyjnej wspominające o długofalowym celu Europy federalnej, to tylko zapowiedź takich ataków przyszłości.
Super-państwo, federalizacja, centralizacja, Europa suwerennych narodów – te wszystkie określenia służą za wytrychy, których celem nie jest zazwyczaj rozwiązywanie rzeczywistych problemów i dylematów, których w Unii nie brakuje, lecz delegitymizacji całego projektu europejskiego na użytek krótkoterminowych interesów politycznych.
W 2022 roku okazji, by populiści i nacjonaliści z takich wytrychów chcieli skorzystać, z pewnością nie zabraknie. Ich adwersarze nie będą mieli łatwego zadania, bo chowanie się z czarno-białe schematy też nie wystarczy. Bezrefleksyjna obrona unijnych rozwiązań na użytek wewnętrzny nie tylko Unii nie służy, lecz prowadzić może także do wylania dziecka z kąpielą.
Trudno być wielki optymistą w roku, w którym piętrzące się problemy wystawiają Polskę w Unii na ciężką próbę, do której nie jest ona przygotowana.
PiS liczy po cichu na zmianę władzy i kursu we Francji po kwietniowych wyborach prezydenckich, a może także na załamanie się labilnej pro-reformatorskiej koalicji we Włoszech, gdyby premier Mario Draghi zdecydował się objąć urząd prezydenta kraju.
Nie ulega wątpliwości, że taki scenariusz byłby katastrofą i dla Unii, i dla Polski. Ale całkiem niewykluczony jest scenariusz, że na czerwcowym szczycie UE obok Olafa Scholza, następcy Merkel, zasiądzie wzmocniony sukcesem wyborczym Macron, kontynuujący swój rządowy mandat Draghi, a także Peter Marki-Zay, pogromca Viktora Orbána.
Polska może stać się w 2022 roku ostatnim większym bastionem prawicowego populizmu w Europie. Byłby to marny tytuł do sławy. Ale za to ostrożny powód do optymizmu.
Ekologia
Świat
Władza
Jarosław Kaczyński
Komisja Europejska
Unia Europejska
fit for 55
Francja
KPO
Niemcy
pieniądze za praworządność
populizm
Dyrektor Warszawskiego Biura Europejskiej Rady Spraw Zagranicznych (ECFR). Publicysta i ekspert do spraw polityki europejskiej i Niemiec. W latach 2008–2012 stały współpracownik „Gazety Wyborczej” w Berlinie. Ostatnio opublikował m.in. Nowy rozdział. Transformacja Unii Europejskiej a Polska (z Szymonem Ananiczem i Agnieszką Smoleńską, Warszawa 2021), Partnerstwo dla Rozszerzenia: nowa oferta UE dla Ukrainy i nie tylko (z Kaiem-Olafem Langiem, Warszawa 2022), Zeitenwende. Jak wojna w Ukrainie zmienia Niemcy (Warszawa 2023). Redaktor i współautor opublikowanego niedawno raportu Fundacji Batorego Powrót do Europy. Rekomendacje dla polskiej polityki w UE
Dyrektor Warszawskiego Biura Europejskiej Rady Spraw Zagranicznych (ECFR). Publicysta i ekspert do spraw polityki europejskiej i Niemiec. W latach 2008–2012 stały współpracownik „Gazety Wyborczej” w Berlinie. Ostatnio opublikował m.in. Nowy rozdział. Transformacja Unii Europejskiej a Polska (z Szymonem Ananiczem i Agnieszką Smoleńską, Warszawa 2021), Partnerstwo dla Rozszerzenia: nowa oferta UE dla Ukrainy i nie tylko (z Kaiem-Olafem Langiem, Warszawa 2022), Zeitenwende. Jak wojna w Ukrainie zmienia Niemcy (Warszawa 2023). Redaktor i współautor opublikowanego niedawno raportu Fundacji Batorego Powrót do Europy. Rekomendacje dla polskiej polityki w UE
Komentarze