0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Kuba Atys / Agencja Wyborcza.plKuba Atys / Agencja ...

„Najłatwiej inflację zwalczać metodą Balcerowicza, metodą schładzania gospodarki. Tylko że potem jest wielkie bezrobocie, presja płacowa w dół i wielki wstrząs. My walczymy, żeby tego nie było, łagodzimy skutki dla wielu grup społecznych” – mówił Jarosław Kaczyński w Kołobrzegu 1 października.

„Rodzi się pytanie: czy wolicie 17-procentową inflację, czy 17-procentowe bezrobocie. Liberałowie krzykną, że bezrobocie, ale po cichu dodadzą, że pod warunkiem, iż to nie oni będą bezrobotni” – mówił 20 września prezydent Andrzej Duda.

„Jeśli ktoś chce mnie namawiać na duszenie inflacji poprzez bardzo wysokie bezrobocie, to mu się nie uda” – to z kolei premier Mateusz Morawiecki w „Dzienniku Gazecie Prawnej” 21 października.

„Mamy najniższe bezrobocie w Unii Europejskiej, no dokładnie jesteśmy na drugim miejscu po Czechach, ale niestety właśnie za to płacimy podwyższoną inflacją. Wydaje mi się, że lepsza jest odrobinę podwyższona inflacja niż bezrobocie na poziomie 17 proc.” – to europoseł Zbigniew Kuźmiuk w Radiu Zet 4 listopada.

Debunking

Albo będziemy z inflacją walczyć delikatnie, albo będziemy mieli bezrobocie na poziomie dzisiejszej inflacji.
To fałszywa alternatywa. Inflacja również jest groźnym społecznie zjawiskiem. A polski rynek pracy jest dziś inny niż na początku XXI wieku, w czasach wysokiego bezrobocia. Powrót do tak wysokiego wskaźnika jest ekstremalnie mało prawdopodobny.

Po tych kilku cytatach widać jak na dłoni, że w PiS zdecydowano, że dobrą retoryczną odpowiedzią na wysoką inflację będzie przeciwstawienie jej grożącemu nam wysokiemu bezrobociu. Słyszymy więc o „duszeniu inflacji wysokim bezrobociem”, „schładzaniu gospodarki”. Ale przecież nikt nie postuluje ustawowego zwiększania bezrobocia. Co więc na myśli mają politycy PiS? Chodzi im rzecz jasna o podwyższanie stóp procentowych i związane z tym ryzyka.

Jak działają stopy procentowe

To podstawowe narzędzie polityki monetarnej, którym dysponuje Narodowy Bank Polski. Dwa lata temu stopy procentowe były pojęciem interesującym garstkę pasjonatów ekonomii. Dyskusja o nich była niszowa, bo przez lata NBP utrzymywał bardzo niskie stopy — nie był tu zresztą wyjątkiem wśród banków centralnych zachodniego świata. Przyzwyczailiśmy się do niskiej inflacji i w konsekwencji niskich stóp procentowych. Aż przyszedł 2021 rok.

Stopy procentowe banku centralnego określają koszt udzielenia kredytu. Ich podniesienie oznacza, że pożyczanie pieniędzy jest droższe. Działa to na inflację w ciągu kilku kwartałów, ponieważ zmniejsza ilość pieniądza na rynku, chłodzi popyt, a to ostatecznie zmniejsza ceny.

Oczywiście może to mieć bardzo negatywny wpływ na to, co dzieje się na rynku pracy. Jeśli kredyt jest drogi, może to utrudnić funkcjonowanie wielu firmom. Część z nich może upaść. Gdy więc nieostrożnie i na przykład zbyt szybko podniesie się stopy procentowe, może to na rynek pracy zadziałać katastrofalnie i może z tego wyniknąć duży wzrost bezrobocia.

Tyle sucha teoria. W rzeczywistości to jednak tylko część naszego skomplikowanego równania, w którym niewiadomymi są poziom inflacji, stóp procentowych i bezrobocia.

Trudne wspomnienie z początku wieku

Politycy PiS, mówiąc o bardzo wysokim bezrobociu i "chłodzeniu gospodarki" odwołują się do konkretnego epizodu w historii gospodarki III RP.

Najwyższe bezrobocie w III RP rejestrowaliśmy w 2003 i 2004 roku - w niektórych miesiącach przekraczało ono 20 proc. Wówczas stopy procentowe były już na nieco niższym poziomie niż dziś i je obniżano. Istotniejsze jest jednak to, co działo się trochę wcześniej

Prof. Marcin Piątkowski w głośnej książce "Europejski lider wzrostu" o sukcesie gospodarczym Polski po 1989 roku pisze o zbyt restrykcyjnej polityce pieniężnej w latach 2000-2001.

"Niewiele brakowało, a wpędziłoby to polską gospodarkę w pierwszą recesję od 1991 roku. W 2000 roku nominalna stopa procentowa została podwyższona do 19 proc., pomimo inflacji wynoszącej tylko 8,5 proc. i 6-procentowego deficytu obrotów bieżących, którego finansowanie uznano za zagrożone. Skutki tego kryzysu wywołanego na własne życzenie były odczuwalne dłuższy czas: wzrost PKB wyhamował, spadając z poziomu 4 proc. w 2000 roku do zaledwie 1 proc. w 2001 i 1,4 proc. w 2002 roku. Bezrobocie wystrzeliło w górę, osiągając prawie 20 proc. Wzrost powrócił do przedkryzysowego poziomu dopiero w 2004 roku".

"Balcerowicz musi odejść"

Leszek Balcerowicz nie wprowadzał tych wysokich podwyżek stóp procentowych. Prezeską NBP w latach 1992-2001 była Hanna Gronkiewicz-Waltz. Ale wicepremier Balcerowicz tę politykę popierał, oszczędności i silne zacieśnienie fiskalne firmował również swoim nazwiskiem. Nawet jeśli sam później stopy obniżał, został zapamiętany nie tylko jako autor gospodarczych reform polskiej transformacji (wciąż budzących spory, ale bez wątpienia ważnych dla późniejszej ścieżki wzrostu), ale również jako jeden z winowajców dramatycznie wysokiego bezrobocia początku wieku.

Do tego sentymentu, podtrzymywanego najpierw przez Samoobronę Andrzeja Leppera, a później przejętego przez PiS, odwołują się dzisiaj rządzący.

Nie biorą jednak pod uwagę, że przez dwie dekady, które od tego czasu upłynęły, świat i Polska bardzo się zmieniły.

"Potrzebujemy stanowczej walki"

Gdy analizowaliśmy skuteczność polityki podnoszenia stóp procentowych rok po rozpoczęciu podwyżek, pytaliśmy ekonomistów również o stawiany przez polityków dylemat: albo inflacja, albo bezrobocie.

Łukasz Rachel, adiunkt ekonomii z University College London uważa, że takie postawienie sprawy w dzisiejszych okolicznościach jest nieuczciwe i szkodliwe.

„Potrzebujemy stanowczej walki z inflacją tu i teraz.

Ona wiąże się oczywiście z kosztami schładzania gospodarki (które rosną z każdym miesiącem; wydaje się, że na miękkie lądowanie może już być za późno). W przeciwnym razie grozi nam duże prawdopodobieństwo kryzysu spirali inflacyjnej, połączonego z kryzysem finansowym czy kryzysem wiarygodności i wypłacalności państwa".

Przeczytaj także:

Chroni nas demografia

Dr Marcin Wroński ze Szkoły Głównej Handlowej mówił nam:

„Polskę przed silnym skokiem bezrobocia chroni demografia. Roczniki wychodzące z rynku pracy są blisko dwukrotnie liczniejsze, niż roczniki wchodzące na rynek pracy. Gorsza koniunktura gospodarcza przełoży się przede wszystkim na wolniejszy wzrost płac, a nie na skokowy wzrost bezrobocia. Bezrobocie może nieco wzrosnąć z obecnego, bardzo niskiego poziomu, jednakże dwucyfrowy poziom bezrobocia jest mało prawdopodobny”.

Zacytujmy jeszcze prezesa Instytutu Badań Strukturalnych Piotra Lewandowskiego. We wrześniowym wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” mówił:

„W każdym kolejnym roczniku, który kończy obecnie edukację, jest o połowę mniej ludzi niż w rocznikach, które wchodzą teraz w wiek emerytalny - i to niezależnie od tego, czy mówimy o wieku obniżonym, czy sprzed reformy. Przez ostatnie lata ten efekt był częściowo ukryty, bo po 2014 roku - czyli po inwazji Rosji na Ukrainę i aneksji Krymu - napływali do nas migranci.

Obecnie osób aktywnych na rynku pracy mamy ok. 17 mln. Z prognoz GUS-u, ONZ czy Komisji Europejskiej od ponad dekady wiemy, że w 2050 roku będzie ich 14,5 mln. To 2,5 mln opuszczonych etatów. Kto tylko będzie chciał pracować, znajdzie pracę”.

Strasząc wysokim bezrobociem w krótkim czasie, PiS odwołuje się więc do świata, który już nie istnieje. I takiego, który (między innymi przez nieskuteczną politykę demograficzną) już nie wróci.

Zdania odmienne w RPP

Bardzo podobnie do cytowanych wyżej ekonomistów na sprawę patrzy jeden z członków RPP:

„Tego bezrobocia w Polsce od kilku lat nikt nie widział, w związku z tym to jest trochę taki czarny wilk, straszenie takim czarnym wilkiem z lasu, którego rzeczywiście nikt w ostatnich latach nie widział i nie zobaczy moim zdaniem, nawet gdybyśmy te stopy podnosili.

Dlaczego? Dlatego, że demografia się tak mocno zmieniła, że z rynku pracy dzisiaj wychodzi coraz więcej osób, a coraz mniej na nim zostaje, ze względów demograficznych, starzejemy się. I to oznacza, że tych bezrobotnych będzie bardzo ciężko sobie wyprodukować tak naprawdę, bo popyt na pracownika jest dzisiaj ogromny” – mówił 14 listopada Ludwik Kotecki w „Rozmowie Piaseckiego” w TVN24.

Podobnie mówi inna członkini RPP, prof. Joanna Tyrowicz 15 listopada w wywiadzie z „Gazetą Wyborczą”:

„Dodatkowy wniosek, który dla mnie też jest ważny w interpretowaniu zjawisk w gospodarce, jest taki, że czasami mówi się o jakimś wyborze pomiędzy inflacją a stopą bezrobocia.

Politycy w Polsce lubią używać argumentu, że nie należy zbyt szybko walczyć z inflacją, bo spowoduje to ogromne bezrobocie.

A na ogromne bezrobocie nie ma w Polsce szans”.

Oboje są w otwartym konflikcie z większością Rady pod przewodnictwem prezesa Adama Glapińskiego. Razem z trzecim członkiem obecnej kadencji RPP wybranym przez Senat – Przemysławem Litwiniukiem – kontestują obecną politykę antyinflacyjną rady i zarzucają prezesowi Glapińskiemu sabotowanie ich prac.

Niewypowiedziana sugestia brzmi: NBP realizuje politykę PiS w kwestii walki z inflacją. A z cytowanych nieco wyżej słów polityków PiS wynika jasna linia: nie możemy nadmiernie podnosić stóp procentowych, bo to grozi wyższym bezrobociem.

PiS patrzy w przeszłość

Tymczasem strasząc bezrobociem i mało odważnie walcząc z inflacją, PiS źle rozpoznaje nastroje społeczne. PiS patrzy w przeszłość i tam identyfikuje obawy Polek i Polaków. Politycy partii rządzącej dużo mówią o Leszku Balcerowiczu i jego reformach.

To podstawa opowieści PiS o Polsce od wielu lat.

Można ją streścić tak: liberałowie, uczniowie Leszka Balcerowicza, nie przejmują się obywatelami, obchodzą ich tylko słupki gospodarcze. Ostro dusili inflację, to dało nam wysokie bezrobocie. A wysokie bezrobocie to pokoleniowa trauma, miliony indywidualnych dramatów. My (PiS) rozumiemy najsłabszych, dajemy im nowe możliwości. A spadkobiercy Balcerowicza (PO) chcą tylko uznania za granicą (najlepiej w Brukseli i Berlinie) i dobrych słupków gospodarczych kosztem ludzi.

Nie będziemy się tutaj zajmowali dekonstruowaniem całej opowieści, szczególnie że jej elementy są prawdziwe. Co jest tutaj ważne, to to, że bezrobocie jest uważane za największe zagrożenie i największą obawę Polaków.

Tymczasem to nieprawda.

Polacy obawiają się inflacji

Bardzo ciekawych danych dostarcza nam globalne badanie firmy IPSOS.

Ta globalna firma co miesiąc sprawdza, co najbardziej przejmuje obywateli 29 krajów świata na wszystkich kontynentach.

Wśród tej dwudziestki dziewiątki, to właśnie Polacy w październiku najbardziej przejmują się inflacją.

Odpowiada tak aż 70 proc. badanych w Polsce, tymczasem średnia w całym badaniu to 42 proc. Wyprzedzamy nawet Argentyńczyków (66 proc.) i Turków (52 proc.).

Te dwa kraje są istotne, bo mają one znacząco wyższą inflację niż Polska. W Argentynie we wrześniu inflacja wyniosła 83 proc. Turcy w październiku przekroczyli 85 proc., ale wielu specjalistów podaje w wątpliwość oficjalne dane i sugeruje, że rzeczywisty wskaźnik może wynosić nawet 176 proc.

Argentyńczykom trzeba oddać, że do bardzo wysokiej inflacji się przez lata przyzwyczaili, więc mogą na to zagrożenie patrzeć inaczej niż my. Jednak nawet gdybyśmy nie porównywali się do innych krajów, to wynik badania jest jasny: bardzo obawiamy się wysokich cen.

IPSOS bada też strach przed bezrobociem. To obawa zaledwie 12 proc. z nas i mniej od nas boją się tylko Brytyjczycy, Niemcy i Holendrzy. Dodajmy, że spośród trzynastu badanych obaw, żadna nie zbliża się dla Polaków do inflacji. Drugi najwyższy wynik dla Polski to konflikt zbrojny, obawia się go 32 proc. z nas.

Brak determinacji

Sondaż United Surveys dla „Dziennika Gazety Prawnej” z początku listopada daje podobny obraz. Na pytanie jednokrotnego wyboru o to, „co jest obecnie twoim największym zmartwieniem”, ponad połowa (52 proc.) badanych odpowiada, że wysokie ceny. "Niepewność na rynku pracy” była najrzadziej wybieraną odpowiedzią (3,5 proc.).

PiS jest więc tutaj podwójnie w błędzie: po pierwsze źle identyfikuje obawy obywateli, po drugie błędnie ocenia realne zagrożenie wysokim bezrobociem.

Czy prowadzi to do prostego wniosku, że należy dalej podnosić stopy procentowe? Niekoniecznie, choć wielu ekonomistów tak uważa. Ale z pewnością można powiedzieć, że obozowi rządzącemu brakowało w tym roku determinacji w walce z inflacją.

I ze strony NBP, i ze strony rządzących, którzy dalej chętnie planowali transfery pieniężne bardziej odpowiadające potrzebom wyborczym PiS (13 i 14 emerytura) niż faktycznym potrzebom społecznym (brak odpowiedniej waloryzacji świadczeń nieskładkowych czy żenująco niskie podwyżki w budżetówce). Zapowiedź 15. emerytury w przyszłym roku może sugerować, że odpowiedniej reakcji w obozie rządzącym brakuje. W ósmym roku PiS traci słuch społeczny i może mieć spory problem, by przy władzy demokratycznymi metodami się utrzymać.

Udostępnij:

Jakub Szymczak

Dziennikarz OKO.press. Autor książki "Ja łebków nie dawałem. Procesy przed Żydowskim Sądem Społecznym" (Czarne, 2022). W OKO.press pisze o gospodarce i polityce społecznej.

Komentarze